środa, 31 października 2012

Alpy Bawarskie zamiast Blanca, czyli z deszczu pod rynnę (22-28.08.2012)


Alpy Bawarskie zamiast Blanca, czyli z deszczu pod rynnę (22-28.08.2012)

Tytuł, o jaki się pokusiłem w zasadzie opisuje w skrócie fabułę całej wycieczki.  Wyjazd na Blanca, bo to było w planach,  miał się odbyć od razu po powrocie z Gruzji. No i tak też się stało. 
Z Kaukazu wracaliśmy na złamanie karku, byle szybciej, a i w Polsce nie udało się zagrzać miejsca.  Szczerze mówiąc goniło mnie nic innego, jak „kampania wrześniowa”, której perspektywa musiała w końcu usadzić moje cztery litery nad książkami. Nawet nie kwapiłem się wracać do domu – u Anity nastąpiło szybkie przepakowanie, zakupy i 22ego sierpnia, po niespełna dwóch dniach przerwy , staliśmy przy drodze (już nie pamiętam, gdzie to było dokładnie) z zamiarem złapania „okazji” do Krakowa. 
Przyznam, że po miesiącu korzystania z dobrodziejstw tego środka transportu, już mieliśmy go serdecznie dość, ale kwestie finansowe i w tym przypadku zwyciężyły.  Tym samym morale zbyt wysokie nie było, ale przyjęcie teorii „jakoś to będzie”  jak zwykle poskutkowało i sprowokowało nas do działania.
Jakże byliśmy zadowoleni, gdy do Krakowa dostaliśmy się bez problemów, po niespełna paru minutach oczekiwania i dwóch godzinach jazdy.  Tam wysiedliśmy na autostradzie. Tak, na autostradzie – no bo przecież na Węgrzech łapaliśmy na autostradzie, w Turcji także i jakoś nie było żadnych problemów. Jednak tym razem miało stać się inaczej. Po kwadransie oczekiwania przyjechała policja. Panowie byli bardzo mili, ciekawie się z nimi rozmawiało i okazało się, że nie jesteśmy jedynymi autostopowiczami w ciągu ostatnich dni.  Poza tym -  podwieziono nas na parking przy autostradzie w przyjemnej atmosferze  lecz za taką  „taksówkę” musieliśmy wzbogacić  Skarb Państwa kwotą  50 zł od osoby. To tak na dobry początek. 
Po kilkudziesięciu minutach oczekiwania, kolejny kierowca dostawczaka wiózł nas w kierunku Katowic. 

 Niestety, mimo iż tłumaczyliśmy, że potrzebujmy zatrzymać się na stacji przy A4 i powtarzaliśmy to parokrotnie, gość przytakując wwiózł nas do miasta. Tym samym musieliśmy trochę pokombinować , aby dostać się na wjazd na autostradę. Po jakimś czasie owszem udało się – jednak miejsce naszego  kolejnego, ponad godzinnego postoju było fatalne – ruch  ,godziny  szczytu, a w koło wielu autostopowiczów.  Gros co prawda kierował się na Austrię, jednak konkurencja na tym marnym skrawku przestrzeni była wielce niepożądana. W tysiącach musiałbym liczyć przejeżdżające samochody,  tworzące taki zgiełk, że głowa bolała. Tym razem  jednak upór nam się opłacił . Wreszcie zatrzymał się pierwszy samochód i na szczęście jechał aż do Zgorzelca. Kierowca, jak się okazało, sam podróżował na „zachód” autostopem, toteż świadomie wysadził nas na dużym i ruchliwym parkingu „Żarska Wieś”. Było już po dwudziestej i  instynktownie zacząłem rozglądać się za wyjściem z ogrodzenia, i miejscem na ewentualny biwak, gdyby próby wyrwania się stąd dziś nie powiodły się.  Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas ustawiania plecków przy drodze zatrzymał się nam kolejny dobroczyńca. Z nim już po nocy kontynuowaliśmy podróż przez Niemcy.  Kierowca korzystał z dobrodziejstwa nieograniczonej prędkości na autostradzie, więc w parę godzin przejechaliśmy ładny kawałek. Drezno, Chemnitz, Hof, aż naszym przystankiem okazał się Parking Frankenwald. Tu dotarliśmy około północy i po szybkim jedzeniu zaczęliśmy rozglądać za noclegiem. Przechodzić nad ogrodzeniem już nie mieliśmy zamiaru, toteż położyliśmy się w najlepszy możliwy sposób – pod krzaczkiem.

W nocy okazało się, że w Niemczech nie jest tak ciepło, jak sądziliśmy i że samochody jeżdżą tu w dużej ilości przez całą dobę. Po kilku, jako tako przespanych godzinach, obudził nas zimny poranek i pan sprzątający teren parkingu (który w naszą obecność w żaden sposób nie ingerował).  Przecierając oczy i poziewując  co chwila, po zjedzeniu śniadania, przeszliśmy się na wyjazd z parkingu.
Tego ostatniego nie zamierzaliśmy opuszczać. Funkcja prewencyjna wczorajszego mandatu odniosła na mojej osobie spektakularny sukces i dziś, ani w dniach kolejnych nie zamierzałem wspierać finansowo Republiki Niemiec.  50zł przy darmowym transporcie, to cena którą można liczyć w koszty, ale 50 euro to już nie bardzo.  A policja po samym parkingu jeździła nader często. Co więcej, w ciągu godziny dwa razy musieliśmy okazywać dowody  osobiste Politzmaistrom  mundurowym i w cywilnych ubrankach. Nikt także nie kwapił się nas zabrać i dopiero po dwóch godzinach łaskawa okazała się kobieta, choć dziwnie dla mnie wyglądająca (ja tam tych ruchów emancypacyjnych i „wyzwoleńczych” nigdy nie rozumiałem :P ). Z nią , koło południa dojechaliśmy na autohof pod Norymbergą i pokrótce… tam utknęliśmy.

Początkowo nic nie zapowiadało, jak ma skończyć się dzisiejszy, piękny i słoneczny dzień. Nikt się nie zatrzymuje, bądź jedzie tylko „lokalnie” – nic dziwnego w tej okolicy. Mija, godzina, druga, trzecia. Zdarzają się dwa razy kierowcy jadący na Berlin, ale na Karlsruhe czy Basel –nic….








Gdzieś po czwartej godzinie, pobijając niechlubny rekord czekania na stopa i skwiercząc już prawie od słońca,  postanowiliśmy jechać na Monachium, byle dalej i szybciej.  Mimo tego nie zatrzymał się nikt zmierzający w tamtym kierunku.  Po dziewiętnastej  wieczorem  poszedłem poszukać miejsca na rozbicie namiotu i gdy takowe znalazłem, dałem nam i „naszej” już stacji jeszcze pół godziny.
I tu nastąpił przełom. Nie, nie, nie – nikt nie zawiózł nas na Blanca, czy nawet gdziekolwiek dalej w stronę celu.  

Nasze czekanie zaciekawiło grupę młodych Niemców, którzy postanowili zaprosić nas do domu. Z grzeczności nie mogliśmy odmówić i tym samym zapewniliśmy sobie nocleg w okolicach Frankenjury.
Nastroje, nieco podłatane perspektywą dachu nad głową, były ogólnie tragiczne (przynajmniej mój).  Jak już wspomniałem, po miesiącu szlajania się po świecie, spędzenie pół dnia na oczekiwaniu było raczej dobijająco-pogrążające. Poza tym wyśrubowany czasowo plan  runął jak domek z kart i podsumowując nie wiedzieliśmy co robić.
Z opresji wybawił nas jeden z Niemców ( jak się okazało właściwie Polak, nie mieszkający w kraju od dwudziestu lat) , który kolejnego dnia wybierał się z e swoją dziewczyną w Alpy austriackie.  W tym wypadku żal byłoby nie  skorzystać z toteż docelowy Blanc został zmodyfikowany na najwyższy szczyt Niemiec -  Zugspitze (2963m npm).
Tym samym,  późnym już rankiem zapakowaliśmy graty do starego Passata i udaliśmy się na południe. Pogoda nie zapowiadała się dobrze.  Podczas wczorajszego wyczekiwania słońce paliło niemiłosiernie, zaś dziś – dzień przywitał nas zachmurzonym niebem i mżawką.  Prognozy także były na „nie” – najbliższe dwa dni deszcze i burze – i trzeba było im zawierzyć…..

Tymczasem nieświadomi niczego zmierzaliśmy w stronę granicy austraickiej. W Garmisch-Partenkirchen opuściliśmy już samochód i wymieniliśmy kontakty z Niemcami.
Z racji tego ,że w maju ubiegłego roku Anita na Zugspitze była i drogę normalna określała jako nudną, postanowiliśmy, że spróbujemy wejść ferratą od strony doliny Hollentall. Tym samym po krótkiej posiadówce w centrum miasteczka zaczęliśmy rozglądać się za informacjami i brakującym sprzętem typu lonża.
Pierwsze znaleźliśmy bardzo łatwo – w wybajerzonym centrum informacji turystycznej – razem z wydrukiem opisu dróg i mapą. 

Lonżę zaś początkowo chcieliśmy pożyczyć, jednak po zetknięciu z ceną dwudziestu euro za dwa dni, znaleźliśmy sklep i kupiliśmy takowe w cenach promocyjnych (okazyjnie nawet w stosunku do cen polskich).












Tym samym bardzo uradowani z nowego nabytku, udaliśmy się w stronę pola namiotowego w miejscowości Grainau. W drodze nawet nie niepokoiła nas gwałtowna burza – deszcz pukał w szyby autobusu miejskiego, którym staliśmy. Nawałnica ustała wkrótce równie szybko, jak się pojawiła, a nam przyszło zmierzyć się z rzeczywistością.  Pole namiotowe, które wedle informacji turystycznej kosztować miało pięć euro, po dodaniu wszystkich opłat, jakie można było doliczyć, wyszło nieco drożej. W sumie stanowiło wielokrotność tego ile miało być – ponad jedenaście euro od osoby.

Złorzecząc na „zachodnie ceny”, nam pozostało „rozbić się”  i delektować widokami widocznego w oddali  masywu Zugspitze. Tego wieczoru pogoda nie sprawiała wrażenia katastrofalnej – co więcej rokowała jakoś na dzień jutrzejszy.  Mimo wszystko postanowiłem być przezorny i ulokować nasz namiot na minimalnym wyniesieniu terenu – jak się okazało słusznie – bo w najbliższych dniach całe nasze sąsiedztwo położone niżej musiało się ewakuować.
Po wypakowaniu plecaków korzystamy ze wszystkich dobrodziejstw pola namiotowego. Jest gdzie się umyć , usiąść i zjeść – czyli wszystko jest.  Przegryzając jakieś kanapki obmyślam plan na dzień kolejny. Ma być ambitnie. Wstajemy o trzeciej w nocy i atakujemy. Do góry według prognoz osiem godzin marszu, więc damy radę.  Przepakowujemy się – raki czekany, i inne niepotrzebne rzeczy zostawiamy w namiocie. Następnie kładziemy się spać.

Pech i zrządzenie losu jednak chciało, że pogoda drastycznie miała się zepsuć.  Po kilku godzinach snu razem z dźwiękiem budzika obudził nas odgłos mocnego deszczu uderzającego o tropik namiotu. Decyzja – czekamy, dzwonek nastawiony na godzinę później.  I tak miało lać aż do piątej. Wtedy wreszcie mogliśmy wyleźć z namiotu i udać się na śniadanie.  Po jedzeniu zaczęło lać znowu.  Czekamy i drzemiemy. Około siódmej łaskawie po raz kolejny raczyło przestać i wreszcie mogliśmy wyjść.
Spiesznie mijaliśmy zabudowania Grainau,  widząc w oddali skalne ściany, w mniejszym bądź większym stopniu spowite mgłą. Nie wróżyło to nic dobrego, nadzieja jak to ma w zwyczaju, oszukała swoje głupie dzieci.  Po kilkudziesięciu minutach zaczęło znowu siąpić, by systematycznie deszczyk mógł przejść w ulewę. 

 Nie cofniemy się już,  toteż wraz z innymi deutsche sonntag touristen pokonujemy kolejne metry szerokim szlakiem.



















Po jakimś czasie naszym oczom ukazuje się skalna ściana stanowiąca wejście do górnej części doliny. Wiele nie widać, jednak to, co przychodzi nam podziwiać jest naprawdę imponujące. Skały wyrastające przed nami i zakończone gdzieś w chmurach robią ogromne wrażenie . Z kontemplacji wspaniałego otoczenia wyrywa nas jednak dalszy przebieg ścieżki.  













Po chwili zaczynają się betonowe schodki do góry. Ta droga trwa kilkanaście minut i prowadzi do schroniska Hollentalklamm Eingangs Hutte.  Tam też chowamy się przed deszczem.  Wejście przez Hollentallklamm  dalej to koszt czterech euro (Alpenverein jedno euro), nic dziwnego, że  postanawiamy obejść go za darmo.















 Nad schroniskiem prowadzi czerwony szlak, z którego korzystamy, zaraz po ustaniu opadów.  Tym wariantem możemy kontynuować naszą wycieczkę i podeschnąć trochę od zewnątrz, czy jak kto woli, w membranach przemoknąć od środka.  Po drodze mamy okazję widzieć pod nami sylwetki turystów, którzy zapłacili za przywilej kroczenia wąwozem. Musze przyznać, że z góry sprawiało to wrażenie dobrze ulokowanego grosiwa.












Opóźnieni deszczem, do drugiego schroniska Hollentalanger Hutte docieramy dopiero w okolicach jedenastej . Sam budynek wygląda bardzo interesująco – dla mnie nieobytego  w tych lokalnych budowlach wprost ikoniczny – jakby z obrazka.  W czasie zasłużonego posiłku obmyślamy, co właściwie dalej robić. 






Nadchodzą chmury burzowe, na Zugspitze już za późno, na Alpinspitze także. Trzeba wracać.  Tylko może nie tą samą drogą. Oczywiście, postanawiamy podejść przez przełęcz pod Schwarzenkopf , nastepnie kierować się na schronisko Kreuzetzhaus i do Garmisch.  W pierwszych minutach  idzie się przyjemnie,  jednak ciemniejące wokoło niebo nie wróży nic dobrego.  Wkrótce odgłos grzmotu wywołuje u mnie serię przekleństw i przyspieszenie kroku. 












Na przełęczy już solidnie leje. Teraz wchodzimy na opadający płaskowyż. Ulewa stopniowo przechodzi w kapuśniak, a z czasem ustaje zupełnie.  W schronisku Kreuzetzhaus jakoś nie mogą nam udzielić wskazówek do przebiegu szlaku, który mamy na mapie, wybieramy więc szutrową i długa drogę „bitą” na dół.  Raczej pesymistycznie nastawiam się na to monotonne klepanie do Garmisch. W tym momencie zza naszych placów wyjeżdża jakaś terenówka.  Szybka myśl – machamy/odpuszczamy?  Odpuszczamy. Terenówka zatrzymuje się sama. Dwóch starszych Niemców zaprasza do środka.  Nie oponujemy i serpentyny w dół przemierzamy  w wygodnym samochodzie, przy akompaniamencie bawarskiej muzyki. Niemcy wysadzili nas przy samym kempingu, gdy  w międzyczasie, „dla odmiany” zaczęło padać.
Okolica pola namiotowego od wczoraj zdawała się opustoszeć. Już tylko kilka namiotów stało obok naszego.  Ciągle jednak mieliśmy nadzieję na poprawę pogody, a napotykani  turyści zdawali się potwierdzać tą wiadomość.  Tymczasem aura w Garmisch Partenkirchen nie zachęcała na wędrówkę, ani nawet mały spacer.  Jeszcze kilkukrotnie nadchodziły gwałtowne ulewy.  Nie zniechęciło nas to do tworzenia szumnych planów na jutro. Budzik na drugą rano i ponawiamy szturm, tym razem na Alpinspitze, by przynajmniej móc użyć ,zakupione dwa dni temu, lonże.

Rano, czy raczej o godzinie budzenia, scenariusz sobotni się powtórzył. Mało tego. Ulewa  przybrała formę opadów ciągłych  i do piątej rano lalo jak z cebra. Gdy woda z nieba przestała bębnić w namiot,   postanowiliśmy wreszcie wyjść.  Aura rokowała nadzieje na przyszłość. Ochłodziło się, a niebo jakby rozchmurzyło. Czyżby miało być lepiej?  Ewidentnie na to liczyliśmy, ponownie podchodząc  doliną Hollental.





 Tym razem wykupiliśmy przejście przez Hollentalklamm za dwa euro (okazało się, że kupon rabatowy na udogodnienia Garmisch, za który zresztą chcąc-nie chcąc musieliśmy zapłacić , obejmował i rejon górski) i podążaliśmy wąwozem.  Dwudniowe opady zasiliły strumyczek przepływający wewnątrz i wodospady naprawdę grzmiały, jak powinny. Tunele drążone w skalnym zboczu, oświetlone i śliskie wyglądały bardzo malowniczo.  Co jakiś czas wytyczona ścieżka zmieniała zbocze, a z mostów można było podziwiać ogromne masy wody, dosłownie kotłujące się w wąskim wąwozie.  Przy zwiedzaniu tego pięknego odcinka nie sposób było jednak nie zmoknąć.  Woda lała się właściwie z każdego okapu i nieraz trzeba było przejść prawdziwą ścianę wody. Podsumowując, wchodząc suchą stopą, po wyjściu przedstawialiśmy wygląd przysłowiowych „zmokłych kur”. 



Czas przejścia do tej pory był przyzwoity  i pod drugim schroniskiem wylądowaliśmy po dziewiątej rano. Tam zaś, początkowo zachęcająca pogoda, stopniowo zaczęła się psuć.  Pierwsze tego symptomy -  lekką mgłę,  puściliśmy mimo uszu, jednak podchodząc coraz wyżej, mogliśmy obserwować, jak  niebo staje się coraz ciemniejsze i raz po raz słychać odległy jeszcze grzmot.  Coraz bardziej niepewni kontynuowaliśmy podejście, do czasu aż impulsem okazał się deszcz.  


Wprawdzie póki co zaczęło lekko zaczęło kropić, jednak nauczony dniem wczorajszym podjąłem decyzje o powrocie, która w perspektywie okazała się słuszna. Po kilkudziesięciu minutach , w wąwozie lalo solidnie, a do małego schroniska u wlotu doliny doszliśmy cali mokrzy. Tam zdecydowaliśmy się przeczekać. Przecież dopiero po jedenastej, a nam nigdzie się już nie spieszy-  mogłem wymamrotać  przez zęby.
Tak jak wczoraj, obok nas przewinęło się mnóstwo niemieckich turystów, ale ulewa jakoś nie chciała dać za wygraną. Po godzinie oczekiwania, bierna postawa nam się nieco znudziła i nie pozostawało nic innego jak  schodzić w deszczu.  Droga powrotna okazała się monotonna i niemiła (dosłownie) .  Przestało padać dopiero, gdy wchodziliśmy w zabudowania Grainau.

Ku naszemu zdziwieniu, na biwaku zastaliśmy zupełne pustki , a niebo zaczęło się przejaśniać.  Teraz to już dla nas za późno, alena jutrzejszy dzień zapowiadała się dobra pogoda do wejścia na szczyt.
 My tymczasem postanowiliśmy wykorzystać nabyty dwa dni temu kontakt i spróbować wrócić pod Norymbergę z poznanymi wcześniej Niemcami.  Okazało się, że jest to możliwe, gdyż za kilka godzin będą przejeżdżać przez miasteczko. Dobra nasza. W wolnym czasie korzystamy z promieni słonecznych rozkładając do suszenia co się da. Przede wszystkim namiot trzeba było rozebrać, gdyż okazał się on mokry  w wielu dziwnych miejscach – nic specjalnego po dwóch dniach ulewy. Gdy wszystko schło  my zrobiliśmy zaległego, obiadowego liofila, a  następnie zaczęliśmy pakowanie. Jeszcze na pożegnanie popadało, jednak już tylko na postrach.




 Za to na niebie pojawiła się piękna tęcza i w tej scenerii dane nam było przejść ostatnie kilometry do Garmiscch. 



















W miasteczku  poczekaliśmy na Niemców i oprócz podwózki mieliśmy dziś zapewniony nocleg. Rankiem zaś znaleźliśmy się z powrotem, na pamiętnym autohofie pod Norymbergą, z którego jeszcze parę dni temu nie mogliśmy się wydostać.
Jak bardzo zmienne są koleje losu –pomyślałem, gdy po paru/parunastu minutach oczekiwaniu zatrzymała się ciężarówka jadąca do Lipska.  Austriak (a właściwie  Chorwat mieszkający w Austrii) poczęstował nas kawą i podwiózł na kolejny parking pod Hof.
Tam okazało się, że  nieomal jesteśmy w kraju – dwie na trzy ciężarówki polskie.  Pierwsi zapytani o podwózkę jadą dziś do Zgorzelca i mogą nas zabrać. Parę minut później już jesteśmy na trasie. Dzień jak to w ciężarówce -  mija leniwie i powoli.  Jednak powiadam, trójkąt Lipsk – Drezno – Hof został przejęty. Przez polskich kierowców. CB radio aż huczy. Innych nie słychać.
W kraju jesteśmy po szesnastej. Kierowca ciężarówki jedzie dalej, nawet do Krosna, jednak dopiero o pierwszej rano. Bierzemy więc od niego numer  telefonu i postanawiamy po raz kolejny nie zachowywać się biernie, tylko przynajmniej nabazgrać jakąś kartkę. Początkowa, jaka-taka chęć opuszcza nas po kontemplacji otoczenia.

Parking i stacja Orlen to miejsca niemal wymarłe. O ile Niemczech takie udogodnienia mają rację bytu i  rotacja samochodów jest tam przyzwoita, to tu, na usta nasuwa się słowo „pustynia”.  Przez godzinę przejeżdża może kilkanaście samochodów, w tym większość zagranicznych i przeładowanych.  Po chwili stania przy drodze mamy ich serdecznie dość i odpuszczamy. A co – w najgorszym wypadku poczekamy do pierwszej w nocy.  I tak wesoło siedzimy sobie przy drodze, a kartka „Kraków”  razem z nami. Mija godzina, gdy niespodziewanie, zatrzymuje się chłopak niewiele starszy od nas i proponuje podwiezienie, pod Kraków.  Pozytywnie zaskoczeni korzystamy z tego urozmaicenia, by po dwudziestej drugiej wysiąść  na Orlenie w okolicach Balic.  O tej godzinie nasze szanse na przejazd kolejnego odcinka są marginalne, więc po zjedzeniu ostatnich resztek z plecaków, komunikujemy się z wyżej wymienionym kierowcą i idziemy spać pod krzaczek. Noc była zimna, a dodatku  przerywana przez dziwnego „miejskiego lisa”, którego trzy razy musiałem odpędzać.   Rankiem, o szóstej trzydzieści, wsiadamy w „umówioną” ciężarówkę i kierujemy się w stronę Jasła.  Radio huczy, że  ostatniej nocy temperatura spadła około zera….
Koniec 

Więcej zdjęć:


czwartek, 18 października 2012

0,4x Główny Szlak Sudecki (24-28.09.2012)


0,4x Główny Szlak Sudecki (24-28.09.2012)

Moją odpowiedź, tfu – opowieść zacznę we wtorek 18ego września roku bieżącego. W tymże pamiętnym dniu zaliczyłem „finanse” i po złożeniu indeksu w dziekanacie, uczelni na dwa tygodnie miałem serdecznie dość.
Już drepcząc na mieszkanie przez głowę przemykało mi sto myśli wyjazdów, jak to mam w zwyczaju. A pewnik był jeden- w domu do października nie będę siedział.
Plany były szumne i planów było wiele, ale podsumowując, na skutek przeciwności losu musiała zwyciężyć opcja, uznawana wcześniej za ostatnią deskę ratunku wojaży wakacyjnych – Sudety.
Tak, tak, byłem tam już dwa lata temu.  Szedłem Głównym Szlakiem Sudeckim i co więcej – podobało mi się. Ostatnio ograniczenia czasowe pozwoliły mi zakończyć marsz  na 235tym kilometrze, w Kudowej Zdroju.   Do końca szlaku zostało więc, jeśli zawierzyć sieci - 144km – idealnie jak na parodniową, wrześniową  przechadzkę.  Poza tym – znakomicie zapowiadała się pogoda, pełni więc optymizmu wyruszyliśmy w drogę. Póki co w drogę do Kudowej, gdyż z racji odległości to już było dla nas – mieszkańców południowej Polski-  wyprawą zajmującą cały dzień.
W poniedziałek 24ego września, przed ósmą rano opuściłem moje domostwo i udałem się na drogę posiadającej dumne miano „krajowej”, aby autostopem dojechać do Krakowa.  Poszło mi to bardzo sprawnie – gdyż już po kilku minutach pierwszy sponsor mojej podróży jechał bezpośrednio do dawnej stolicy i odstawił mnie tam w okolicach dziewiątej rano. Po przybyciu do centrum spotkałem się z Anitą i tu zaczęliśmy zastanawiać się nad dalszym etapem podróży. Mniejsza o to jak przebiegała nasz debata na ulicy, przyznam się, za moją inicjatywą,  wybraliśmy jednak transport publiczny.  Czas od dwunastej do szesnastej upłynął nam przez to w autobusie do Wrocławia. Na miejscu, po kilku minutach kupiliśmy bilety i chwilę później zmierzaliśmy do Kudowej Zdroju.  

Nie byłem szczególnie zadowolony,  z tego ostatniego etapu, gdyż kierowca zatrzymywał się chyba wszędzie, gdzie tylko mógł i w uzdrowiskowym mieście byliśmy o zmierzchu.


















Nie pozostało nic innego, jak znaleźć szlak i ruszać na południe. Tak też zrobiliśmy i w gasnącym świetle dnia, a potem przy blasku czołówek wyszliśmy za miasto, na pobliskie pagórki i na jednym z nich rozbiliśmy namiot.  








Ku naszemu i zapewne także meteorologów zdziwieniu w nocy padało. Nie przeszkodziło to jednak pogodzie w porannym ustabilizowaniu się, co bardzo nas ucieszyło. Trochę czasu upłynęło,  zanim namiot wysechł, toteż wolno przeżuwaliśmy śniadanie i kontemplowaliśmy krajobraz tegorocznej jesieni. A było na co popatrzeć. Powoli wznoszące się słońce powodowało przyjemne dla oka pełzanie mgieł po polach oraz oświetlało wzgórza mieniące się odcieniami zieleni i żółci. Wprost chciało się wyjść. Namiot wprawdzie nie dosechł, jednak co tam. Idziemy. Początkowy chłód, wkrótce ustąpił i po dłuższej chwili szliśmy już w krótkich ubraniach, jak latem. Podążając za czerwonymi znaczkami kierowaliśmy się na wschód, mijając po drodze niewysokie pagórki i przełęcze. W lesie mijamy ekipę wycinającą drzewa i jednocześnie przyczynę krótkotrwałego braku oznakowania i zdezelowanej ścieżki. W lesie jest ciągle rześko, jednak przyjemnie. Trawersujemy wierzchołek Grodczyn (803npm), po czym za wskazaniami kompasu , na czuja szukamy dalszej części szlaku. Nie jest to problematyczne, jednak taka wycinka denerwuje.  Po wyjściu na otwartą przestrzeń zaczyna trochę wiać, jednak „błękitna” pogoda ciągle się utrzymuje, uprzyjemniając drogę. W dalszej części trasy zaopatrujemy się w wodę u przygodnego gospodarza, a także odbijamy ze szlaku  na ruiny zamku Gomoła.
 I tu na jakiś czas ciekawa trasa się kończy, a ja musze „przewinąć taśmę”. Oglądając mapę i drapiąc się w głowę postanawiam odpuścić marsz na Duszniki Zdrój i bezpośrednio uderzyć na drogę do Zieleńca , gdzie biegnie czerwony szlak. Jezdnia jest gładka, równa i współfinansowana niebotyczną kwotą ze środków UE, jak głosi tablica, lecz strasznie niewygodna do marszu. Bez zastanowienia nie zatrzymując się, „łapiemy” przejeżdżające samochody i tym sposobem szybko dojeżdżamy do Zieleńca około godziny dwunastej.  

Stamtąd niestety jesteśmy już skazani na tłuczenie asfaltu tzw. Autostrady sudeckiej. Droga dla zmotoryzowanych jak marzenie, jednak w naszym kierunku ruch niemal zamiera. Podczas marszu do Lasówki przejeżdżające samochody mógłbym niemal policzyć na palcach.  Sama droga była bardzo nużąca i nudna. Kilometr za kilometrem asfalt, a końca nie widać. Gdyby pan Orłowicz widział, jakim terenem biegnie jego „górski” szlak, z pewnością by nie był zachwycony.  Na szczęście pogoda ciągle jest doskonała a temperatura wprost idealna. No i widoki, które pozwalają nam zachować na tym odcinku dobre nastoje.  W takiej atmosferze opuszczamy niedocenioną Lasówkę i wreszcie wchodzimy w las. Póki co jeszcze asfaltem – ale dziurawym jak sito. Czyżby zapowiedź dalszej ścieżki?







 Zmęczeni twardą nawierzchnią zatrzymujemy się na „obiad” (nazwa adekwatna do pory, nie do spożywanych treści), na strategicznie położonych ławeczkach,  w pobliżu skrzyżowania.  Nasz relaks nie trwa długo, gdyż dziś do przejścia mamy jeszcze spory odcinek. Kolejny etap naszej wycieczki wiedzie iglastym lasem, gdzie ściółka pozwala zregenerować się naszym odnóżom a cień chroni od słońca. Tak docieramy aż pod Przełęcz Spaloną , a za podejściem trawiastym stokiem czeka nas już schronisko PTTK Jagodna.

 Tu możemy posiedzieć i spojrzeć na mapę. O nie! Czeka nas kolejne kilka kilometrów deptania asfaltu.
Pogoda zaś zaczyna się powoli psuć. Na niebie pojawiają się cirrusy, by przed wieczorem całe niebo zasnuło się chmurami burzowymi.








 Nie mamy więc czasu do stracenia i z tą myślą zmierzamy dalej wiodącym wśród sudeckich szlaków, tłukąc asfalt i tylko miejscami przerywając na wędrówkę w terenie. Długopole Zdrój rozświetlają już latarnie, gdy wchodzimy do miejscowości. Tam kupujemy tylko Kubusia i wodę, po czym zmierzamy dalej, na podejście. W świetle czołówki kluczymy chwile po stacji kolejowej, zanim udaje się wypatrzyć szlak. Wiedzie prosto do góry. Przechodzimy nad tunelem i dalej ciemnym lasem. Po kilkuset metrach docieramy na wykoszoną łąkę. Tam, na granicy drzew decydujemy się przenocować.  Oparci o „belę” siana gotujemy wieczerzę i rozmyślamy, co przyniesie nam dzień kolejny, po czym zmykamy do śpiworów.


O szóstej rano budzik w telefonie wrzeszczy na całego. Jak to na wyjeździe bywa – wstawać nie chce się jeszcze bardziej niż w domu, a szarówka w namiocie nie wróży dobrej pogody.

Jakie jest moje zdziwienie, gdy po odsunięciu wejścia ukazuje mi się niemal bezchmurny widnokrąg zakończony Masywem Śnieżnika. Faktycznie, jeszcze jest szaro lecz tylko dlatego, ze wschód słońca już bliski. Tym lepiej dla nas –po kilku minutach  przy śniadaniu pogoda funduje nam bajeczną grę kolorów i świateł. Wprost uniesposób było się napatrzeć, a podczas pakowania towarzyszyła nam aura jak z bajki. Pora jednak zejść na ziemię. Jest ładnie, ale od rana wieje i zmusza nas do założenia kurtek. Po wyjściu z lasu wchodzimy w trawę po kolana i taka nawierzchnia towarzyszy nam aż do drogi głównej. Nawet nie wiemy kiedy, gdy gubimy nieoznaczony od kilkuset metrów już szlak i zamiast do Wilkanowa, wchodzimy w szczere pola.  Trochę się rozpędziliśmy, więc trzeba się zatrzymać, przestudiować mapę i  już wiem gdzie jesteśmy.  Pędzimy teraz prosto na północ, po ornym polu. Droga biegnąca parę metrów od nas jest tak zarośnięta drzewami, ze nie ma sensu nią iść. Nie mija pół godziny, gdy ubłoconymi buciorami w końcu stajemy na drodze przed Wilkanowem. W sklepie standardowo zaopatrujemy się w wodę nie zagrzewając długo miejsca we wsi. Dalej szlak wiedzie w zasadzie polami. Tu krowy i ogrodzenie z elektrycznym pastuchem, tam błoto, a jeszcze gdzie indziej trawiaste, niewydeptane ścieżki.

 Pełna różnorodność.  Po wyjściu z któregoś już z kolei podejścia wyrasta przed nami w końcu masyw Śnieżnika. Widziany z tej perspektywy jest wprost na wyciągnięcie ręki. Punktowo-żółciejące drzewa liściaste i intensywna zieleń iglaków sprawia, że jest na co popatrzeć.  Z tyłu zostawiamy Góry Bystrzyckie i jakby przyspieszamy  kroku.
Gdy osiągamy granicę lasu wreszcie zaczynają się dla nas góry i solidne podejście. 


Pod sanktuarium Marii Śnieżniej docieramy około południa. W sam raz by nacieszyć się widokami, posiedzieć w cieniu drzew i zjeść „małe co nieco” . Siedzący za nami Niemcy, których jest całe mrowie, także się cieszą, po każdym łuku z półlitrowego Kufla Żywca.  Po krótkiej, ale jakże przyjemnej posiadówce czeka nas droga w dół do Międzygórza, przerywana dodawaniem otuchy podstarzałej wycieczce, prącej mozolnie do Sanktuarium.
-Daleko jeszcze?
-Około 10,15 minut, pół godziny, 45 minut, ……
I tak kilkanaście razy. Aż do Międzygórza, które wyłoniło się nam niemal wprost zza drzew. Poza postkomunistycznymi budowlami na początku, ogólnie zrobiło na nas dobre wrażenie. A Pan w stacyjce GOPR, choć nie pytany, od razu wiedział, gdzie zmierzamy.






Podejście na Śnieżnik okazało się nudnym i monotonnym przedsięwzięciem. Dwie godziny dreptania po równej drodze, a później ścieżce nie były niczym przyjemnym. W dodatku pogoda zaczęła się już psuć ewidentnie. Mimo drzew, im wyżej, tym bardziej wiało. 







Halę pod Śnieżnikiem przetrawersowaliśmy szybko, zatrzymując się w przytulnej wiacie. Tu już nie dęło, można było narzucić na siebie polar i zrobić jedzenie. Jedzenie i dużo gorącej herbaty. Oj tak, było milo…. W tym czasie na zewnątrz przewijali się turyści. Niektórzy – ci bardziej „niedzielni” z ciekawością zapatrywali się na nas. Jak to – taki wielki plecak!? Takie duże buty? Do tego nie jedzą w schronisku tylko na zewnątrz, jak zwierzęta ;) – zapewne pomyślał niejeden. Mnie to wszystko trochę śmieszyło. Więc postanowiłem podśmiewać się z nich, a oni pewnie nie pozostawali mi dłużni. Na sam Śnieżnik nie wchodziliśmy - zostanie na przyszłość. 
Po jedzeniu zebraliśmy graty do kupy i udaliśmy się w dalszą podróż. Był to przyjemny spacerek, bez konkretnych podejść, czy stromych zejść. 











 Na Czarnej Górze z wieży widokowej, w świszczącym i szumiącym otoczeniu, obejrzeliśmy dalszy fragment naszej drogi. Pięknie to wyglądało. 
Po zejściu dość stromym stokiem, ku naszemu zdziwieniu drogę przecięły nam owce. Całe stado i to w dodatku bez pasterza. Ten był parę kilometrów dalej. Tak się  składało, że akurat na naszej drodze i braliśmy od niego wodę.  A owce powoli, niemal „spirytusoidą” wkrótce do niego przylazły.  Ciekawe zjawisko.
W tym miejscu, wieczorną porą, na przełęczy Puchaczówka mogliśmy przenocować, albo pchać się kolejne dwie godziny lasem. No i się wepchaliśmy. Nie był to szczególnie przyjemny spacerek, już trzeciego dnia chodziliśmy i rozbijaliśmy się po nocy, ale co zrobić.  Teraz przy punktowym  świetle pokonujemy Wilczyniec, przełęcz pod Chłopkiem aż docieramy na skraj lasu. Tu już zapewne w dzień zauważylibyśmy wieś Katy Bystrzyckie – sądzimy po odgłosie ujadającego psa. Już od dłuższej chwili rozglądaliśmy się za biwakiem, dlatego nie mam zamiaru daleko szukać miejsca. Rozbijamy się pare metrów od wizjery lasu, po czym w nieciekawych nastrojach gotujemy jedzenie i z czołówkami na głowie usiłujemy trafiać łyżką do ust. Szybko po tym gramolimy się do śpiworów, gdyż pogoda nie zachęca na dłuższe posiadówki . Po niebie przewalają się chmury, gnane podmuchami wiatru, który przez cały dzisiejszy dzień nie miał ochoty zelżeć.
Czwartkowy ranek niestety nas nie zachwycił, a pogoda nie poprawiła się, jak ostatnimi dniami miała w zwyczaju. Nie było nawet bardzo na czym oko zawiesić, toteż  spakowaliśmy manatki i ruszyliśmy w stronę tzw. Kątów Bystrzyckich. A wieś to była dziwaczna. Sprawiała jakby upiorne wrażenie. Nie zauważyłem żadnego człowieka,  a domy przedstawiały taki stan, jakby wkrótce miały się zawalić. Wszędzie pusto i nieprzyjemnie. Co w ogóle wczoraj na nas szczekało?  No nie wiadomo. Wieś wkrótce mijamy i wchodzimy na chwile w przyjemniejszy dla oka teren. Na chwile, gdyż przed samym Lądkiem Zdrój po naszej lewej stronie wyrasta wysypisko śmieci. Wkrótce do walorów wizualnych dochodzą niewątpliwie wyborne efekty węchowe. ….  Byle szybko minąć to miejsce.






A chmury  za nami robią się coraz ciemniejsze i coraz gęstsze. W Lądku horyzont przedstawia nam się wręcz wcale optymistycznie. Będzie trzeba zmoknąć na finiszu – pomyślałem przeżuwając drożdżówkę na „lądkowym” rynku. W mieście posiedzieliśmy chwile, zawieszając oczy na interesującej bryle ratusza i przegryzając małe sniadanko , po czym oddaliśmy się w kierunku przełęczy pod Konikiem.  


Teren leśny, w zasadzie mało ciekawy, toteż mijamy go bez zbędnej zwłoki. Parę razy straszy nas deszcz, jednak pogoda jest dla nas ciągle łaskawa.  
Po drodze przechodzimy wieś Orłowiec, by zaraz za nim rozpocząć właściwe ostatnie podejście wyjazdu – na Jawornik Wielki. Około piętnastej osiągamy wierzchołek i kierujemy się na pobliską wieże widokową.









  Z góry dostrzegamy, że właściwie tylko nad nami (nad tą częścią gór) przewalają się niskie chmury, zaś spod nich,  na horyzoncie widać nawet przebłyski promieni słonecznych. Tym samym jest nadzieja, że nie zmokniemy. 
Od Złotego Stoku dzieli nas już tylko około godzina drogi, toteż nie spieszymy się, zatrzymując na zlikwidowanie pozostałych zapasów i podziwiając widoki.









Gdy docieramy do miasta pogoda nieco się stabilizuje. Toteż w przyjemnym świetle obserwujemy resztki poniemieckiej architektury Złotego Stoku i po krótkiej przerwie ruszamy dalej – do Paczkowa. A kolejne kilometry nie przynoszą nic ciekawego oprócz bólu w stopach. 







Ostatni odcinek biegnie bowiem, poza dwoma kilkusetmetrowymi fragmentami, tylko i wyłącznie asfaltem. Nie jest to najmilsze  po całym dniu chodzenia, jednak tłuczemy te ostatnie kilometry bez sprzeciwu.  Zmrok zastaje nas za wioską Błotnica, toteż biwak rozkładamy na najbliższym polu, kilkaset metrów od drogi.





 Mimo średniej pogody tego dnia, było nam dane obserwować  gorejący  zachód słońca i po jedzeniu bez zwłoki położyliśmy się spać.










Rankiem, co prawda wiatr nie ustał, jednak pogoda trochę się poprawiła. Ostatnie kilometry dzielące nas do Paczkowa pokonujemy od ósmej do dziesiątej rano. 









Miasto urzeka ciekawa architektura i historią. Otoczone zachowanymi jeszcze murami obronnymi,  z  pięknym ratuszem i wyniosłą bryłą katedry obronnej zachęca do zwiedzenia. Właściwie nie mamy jeszcze pewnych planów na dziś, toteż po pobieżnym obejściu  nader interesującej starówki, szukamy informacji turystycznej.  Tam zasięgamy wiedzy o pozostałej części Głównego Szlaku Sudeckiego (przedłużonej). Co ciekawe nie jest ona kompletna i dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, ile jeszcze ciągnie się czerwony szlak. Niby jest to kilkadziesiąt kilometrów lecz patrząc na jego przebieg szybko nam się odechciewa dalszej wędrówki.  Wiedzie on bowiem wiejskimi  drogami, asfaltem, dopiero od Głuchołazów podchodząc w góry. 
W związku z tym, że jedynym minusem tego wyjazdu okazały się odcinki asfaltowe, a Anita od jakiegoś czasu skarżyła się na ból więzadła – rezygnujemy z przyjemności przedłużenia sobie wędrówki. Kończymy GSS na 379 kilometrze, tam gdzie pierwotnie była granica szlaku. I dla mnie jest to definitywny koniec. Może ktoś ma inny zamysł i swoje zdanie, ale klepać asfalt, bez przyjemności, tylko po to żeby przejść, wydaje mi się bezsensowne.  Lepiej kiedyś poświęcić weekend i przejść odcinek od Głuchołazów do Prudnika. Jednak nie dziś…
Wychodzimy więc łapać stopa na najbliższą drogę krajową. Po pół godziny oczekiwania w kiepskim miejscu  jedziemy już do Nysy. Dalej z dwoma kierowcami docieramy pod bramki na autostradzie, na wysokości Opola. Tu także dopisuje nam szczęście – wkrótce zatrzymuje się kierowca jadący prosto do Krakowa.  Okazuje się, że w przeszłości dużo podróżował tym środkiem transportu. Potem zaczęła się praca, brak czasu itp… Feeee!!, jak często to słyszę. :D
Około szesnastej wysiadamy w Krakowie i tu nasza podróż właściwe się kończy.  Teraz wybieramy publiczny środek transportu – PKS i po wyczekaniu swego w korkach, na krakowskich arteriach wyjazdowych, wracamy do domów.