poniedziałek, 26 listopada 2012

Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach(Polska, Ukraina, Rumunia) – subiektywnie i praktycznie


Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach(Polska, Ukraina, Rumunia) – subiektywnie i praktycznie


g. Bucegi
Karpaty, jako najrozleglejszy łańcuch górski w Europie Środkowej, przynajmniej w teorii pokryte są całą paletą górskich szlaków turystycznych. 
Gdy mamy w ręku dokładną mapę, najczęściej w skali 1:50tys (popularna 50tka),  najczęściej widzimy na niej właśnie takie kolorowe “wężyki”.  Właściwie nie ma tu znaczenie rok wydania ( no chyba, że bawimy się w kwestie map sztabowych),  gdyż szlaki zaczęto znaczyć od drugiej połowy XIX wieku .  Proces znakowania karpackich ostępów, jak to z mapy politycznej wynika i wynikało – nie mógł być jednolity. Góry ciągną się na obszarze kilku państw,  których granice przez lata „lubiły” się zmieniać. Dodatkowo pojawia się kwestia kultury turystycznej i poziomu świadomości, która w zależności od kraju kształtuje się inaczej. Nie pomagało to rozwojowi sieci szlaków turystycznych, a efekty tego możemy podziwiać do dziś.
Jak już wspomniałem, większość specjalistycznych map roi się od oznaczeń, jednak w praktyce bywa różnie. Są  tereny, na których pojawiają się niemal co krok, ale można trafić w miejsca, gdzie przez cały dzień nie natkniemy się na żaden znak, choć kartka papieru w naszych rękach wskazuje, że powinien tam być.
W tych paru słowach chciałbym  pokrótce przedstawić swoje doświadczenia związane ze znakowaniem szlaków górskich w Karpatach.  Jak zaznaczyłem w temacie piszę o terenach Polski, Rumunii i Ukrainy.  Poza tym wyłącznie o szlakach pieszych. O Słowacji się nie wypowiem, gdyż tamtejsze szlaki planuję odwiedzić w niedalekiej przyszłości. Mogę tylko nadmienić, iż z  informacji zaczerpniętych od znajomych i Internetu wynika, że nie jest tam z oznaczeniami źle i można porównać je do stanu naszego kraju (oczywiście w tym temacie).

Główny Szlak Sudecki
1.Polska
Tu chyba moja wiedza będzie najmniej wartościowa. Większość informacji o znakowaniu szlaków w Polsce można zaczerpnąć z Internetu.  Pozwolę sobie jednak podsumować wiadomości. Szlaki górskie oznaczane są prostokątami składającymi się z trzech pasków. Formalnie wymiary to 9x15 cm jednak proszę mi wierzyć – różnie z tym bywa. Teoretycznie, o czym  dowiedziałem się od znaczących powinny znajdować się od siebie w odległości „wzrokowej” (spod jednego powinniście widzieć kolejny).  Zewnętrzne paski takiego prostokąta są białe (mówię tu o oficjalnym szablonie PTTK, nie lokalnych ścieżkach turystycznych), zaś wewnętrzny w kolorze szlaku. Wbrew powszechnej jeszcze, choć zanikającej opinii – kolor szlaku nie oznacza jego trudności! Z drugiej strony barwy nie są tu zupełnie przypadkowe. Czerwony bowiem, to szlak główny – prowadzi przez najważniejsze szczyty i  pasma górskie. I tak na marginesie – nie tylko w Polsce , to samo tyczy się Rumunii, czy Ukrainy.  Przykłady mamy sztandarowe – Główny Szlak Beskidzki(GSB) , Główny Szlak Sudecki(GSS) czy im. Edmunda Massalskiego w Górach Świętokrzyskich.  Inne kolory oznaczają : niebieski – szlak dłuższy, najczęściej łagodny;  czarny – szlak dojściowy na grzbiet, raczej krótki i  stromy ; zielony i żółty – szlaki łącznikowe, czasem dojściowe.  W każdych właściwie górach polskich, jak i na pogórzach jest ich pełno.
Beskid Sądecki
Wprost proporcjonalne z powyższym jest traktowanie tychże ścieżek w rzeczywistości. Najbardziej zadbany jest szlak czerwony, jako główny i oczywiście im teren bardziej uczęszczany, tym więcej znaczków. Pozostałe kolory z pewnością mają mniejszy priorytet, jednak to też zależy od miejsca. Nie ma co porównywać  szlaku niebieskiego w górach Świętokrzyskich z dojściowym na Klimczok (tego samego koloru).  Nawet na czerwonym może być gorzej, w miejscach mało popularnych, podczas przechodzenia przez wioski itp. Pod tym względem najbardziej zapamiętałem Beskid Niski, gdzie kilka razy szukałem wyjścia z osad i pomniejsze pasma Sudetów, które borykają się z podobnym problemem.
Szlak generalnie trudno zgubić w lesie – najczęściej jest dobrze i często oznaczony. Problem może pojawić się paradoksalnie, gdy wyjdziemy na polane lub łąkę. Teoretycznie znaczący robią tyczki i malują kolorowe paski, jednak  rolnikom lub innym chuliganom często one przeszkadza, bądź znajdują lepsze zastosowanie w gospodarstwie. Wtedy musimy zdać się na siebie lub pytać miejscowych. Telefon do przyjaciela raczej nie skutkuje.  Do wsi łatwo jest najczęściej wejść, gdyż widzimy ją z daleka, trudniej jednak wyjść, gdy np. miejscowy ogrodzi ścieżkę (odsyłam w Beskid Niski). Często też nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w Sudetach szlak znaczony jest rzadziej, ale za to bardziej intuicyjnie, porównując do Beskidów (taki mój osobisty osąd).
Babia Góra
Ma to jednak swój specyficzny  urok i za łatwo w turystyce również nie może być, bo gdzie byłoby miejsce dla przygody? 
Nie możemy przecież narzekać – szlaki w naszym kraju znaczone są sumiennie i systematycznie. I co najważniejsze – ten na mapie równa się oznaczeniom w terenie i nie powinniśmy  być niemile zaskoczeni . Mogą zdarzyć się jakieś anomalie, jak to w życiu,  ale poglądowo jest dobrze.




Ust Corna
2. Ukraina.
Wschodni nasz sąsiad, po zmianie granic w 1945 roku, uzyskał część Karpat Wschodnich właśnie od Polski.  Jeszcze przed wojną ciągnął się tu od Sianek, aż do granicę z Rumunią szlak im. Józefa Piłsudskiego (to co z niego zostało, to dzisiejszy polski GSB) oznaczony kolorem czerwonym. Śladów po nim w terenie niestety nie znalazłem – co innego słupki graniczne z lat dwudziestych – mogą być dobrym drogowskazem w Gorganach, jeśli dobrze patrzymy.
Z  aktualnych map, które posiadałem, stan szlaków pokrywał się w terenie z oznaczeniami.  Inna sprawa to wojskowe sztabówki Wojskowego Instytutu  Geograficznego z dwudziestolecia międzywojennego. Tu istotna jest kwestia ich powstania – moje nie miały zaznaczonych szlaków nawet w legendzie choć czytałem, że teoretycznie powinno być kilka rodzajów.  Poza tym twierdzenie odnosi się do polskich map – trzymałem w rękach jedną węgierską, na której było ewidentnie zbyt dużo turystycznych ścieżek, więcej niż w rzeczywistości, co właściciel mapy  zresztą poparł. Jak widać – dużo tu wyjątków.

Co do faktycznego znakowania szlaków (kształt oznaczeń taki jak u nas), to bywa z tym różnie.  Mimo, iż na wielu stronach możemy przeczytać o wolontariacie i akcjach tego typu w  ukraińskich Karpatach,  nie mamy co liczyć na uzyskanie „polskich” efektów – i na takim myśleniu można „się przejechać” (pomijam tu kwestię Gorganów, o których nie mam informacji z pierwszej ręki, a z tego co można przeczytać jest tam nadspodziewanie dobrze).  Jak wcześniej napisałem  w odniesieniu do Polski – na Ukrainie także - szlak w lesie, zazwyczaj  jest dobrze oznaczony , na łąkach i polanach gorzej. Nie przypominam sobie, by gdziekolwiek były jakieś tyczki  wskazujące kierunek.  Co innego znaki – te zdarzają się i to najczęściej sygnowane adresem www. karpaty.net. , zdradzające zachodnie  pochodzenie.  Miejscowe  zauważalne są na Czarnohorze i Świdowcu, w ilości niewystarczającej.  Najczęściej to nie znaczy zawsze – na własnej skórze odczułem brak oznaczeń przy podejściu na połoninę Krasną i przebijanie się przez gąszcz, prosto  na grzbiet.  
Czarnohora
Może to zabrzmi dziwnie, ale podczas mojego ostatniego wyjazdu w tę część Karpat w różnych miejscach dały się zaobserwować ślady starego znakowania  żółtego szlaku, którego na żadnej z map nie było (przeważnie miałem równolegle WIGi i nowe). 
Z czysto-technicznych kwestii sam wygląd oznaczeń turystycznych nie różni się tam od polskich. Trzy paski, dwa białe , kolorowy pośrodku. Mogą występować natomiast anomalie rozmiarowe, ale to chyba nikomu nie przeszkadza.
Jeśli miałbym wyrazić swoje zdanie, osobom które pierwszy raz wybierają się w Karpaty ukraińskie to z pewnością nie można polegać tylko na oznaczeniach i wyruszać do naszych wschodnich sąsiadów z zamiarem podążania za znakami (co w Polsce jest możliwie i praktykowane).   Owszem – są, choć trzeba spojrzeć na nie trochę w inny sposób – jako dodatek do mapy  i kompasu, a nie wiodący środek nawigacji.


g Fararaskie
3. Rumunia
Kraj, znany w Polsce, głównie z Vlada Palownika, posiada w swych granicach największy udział w Łuku Karpat.  Poza zajmowaną powierzchnią, w Rumunii skupione są najwyższe pasma górskie, szczególnie w południowej części łańcucha.  Od 2004r, kiedy kraj wstąpił do UE i nie ma już ograniczeń na pobyt, wyjazdy w tą część Karpat stały się  znacznie ułatwione i ściągają z roku na rok coraz większą ilość turystów.
Znakowanie górskich szlaków turystycznych w Rumunii, różni się trochę od naszego, przyjętego wyżej schematu. Nie orientuję się czy proceder ten ma jakieś wyższe kierownictwo, jednak na pewno za stan większości ścieżek w górach odpowiadają lokalne towarzystwa SALVAMONT, posiadające siedziby w lokalnych centrach administracyjnych. Wyróżnić można aż dwanaście sposobów oznaczania szlaków. Są trzy kolory – czerwony, niebieski i żółty oraz cztery symbole – pasek (przypominający „nasze” – dwa paski białe, w środku kolorowy), krzyżyk na białym polu, trójkąt i koło.    Jak nietrudno zauważyć daje to zdecydowanie większą ilość kombinacji i może namieszać po drodze.
Co mogę rzec z własnego doświadczenia – najpopularniejszy jest oczywiście pasek.  Mimo iż w Rumunii ustawiony pionowo, graficznie zbieżny z tymi które oglądamy w Polsce.  I kolor czerwony – dominuje, a poza tym, tu także oznacza szlak główny i biegnie przez większość  pasm, ”zaliczając” najciekawsze szczyty.  Często też pojawia się krzyżyk, zdecydowanie czerwony – empirycznie mogę stwierdzić, że oznacza szlak krótki, dojściowy do głównej grani.  Trójkąty występują raczej rzadko, w bardziej popularnych górach, zaś nie pamiętam czy w ogóle widziałem oznaczenia „kołowe” (nawet jeśli, na pewno nie szedłem dłużej taką ścieżką).
g. Fagaraskie
Teraz czysta praktyka– jak się za tymi oznaczeniami podążą. No i znów konformistycznie nie mogę zając jednego stanowiska. Paradoks Rumunii polega właśnie na powierzchni terenów górskich i mnogości szlaków.  A ilość ta w rzeczywistości  oznacza, że o wszystko zadbać się nie da. Priorytet oczywiście mają pasma najpopularniejsze turystycznie, reprezentacyjne – jak Góry Fagaraskie, Piatra Craiului czy Bucegi.  Szlaki oznaczone są tam dobrze i mogą stworzyć złudny obraz ogółu Karpat rumuńskich. Nie należy temu ulegać, gdyż tak było i ze mną.  Dwa lata temu  pierwszy raz wyruszyłem  w Fagarasze i byłem wprost zachwycony ich oznakowaniem.  Następnym wyjazdem była wycieczka przez całe Karpaty Południowe, która zweryfikowała moje pojęcie w temacie.  I co się okazało? Mianowicie pasma mniej popularne bywają wprost zapominane. Odwołam się do głównego szlaku czerwonego w górach Cernei – widniał u mnie na mapie  z lat 80tych minionego wieku i znaki w terenie pochodzą chyba ciągle z tego okresu.  Kilka razy oznaczenie pojawiało się raz (czytaj 1) na cały dzień, i nie były to przypadki odosobnione.  W górach Lotrului miejscowi powiadomili nas, że szlak jest dobrze oznaczony(oczywiście na mapie także się znajdował),  gdy w rzeczywistości  przez ok. 40km nie było ani jednego kolorowego „śladu”.   O inne anomalie także nietrudno – np szlaki tego samego koloru rozgałęziają się, by spotkać się kilkanaście kilometrów dalej.  Może to moje subiektywnie spostrzeżenie, ale „krzyżyki” wydają się w większości świeżo malowane.
g. Lotrului
Znaków – jako blaszane tablice na stalowych rurach jest całkiem dużo.  Trochę sygnowanych www.karpaty.net, pozostałe lokalne (towarzystwa Salvamont). Te ostatnie przeważnie stare z mniejszymi lub większymi śladami korozji, aż po stadia skrajne, bez grama farby, co widać na zdjęciu.  Sposobem wskazywania drogi bywają także kamienne kopczyki ustawione przez „Bóg wie kogo”. Idąc za nimi trzeba uważać. Generalnie wskazują dobrą drogę głównym, czerwonym szlakiem (najczęściej), jednak bywają i takie, które są ustawione w nielogicznych miejscach – ot tak.
Kończąc  opisywanie warunków na Rumunii to muszę również zdublować tu swoje zdanie odnośnie Ukrainy. Jak powyżej – znaki są, tylko zależy, gdzie ich szukamyJ.  W popularnych górach zazwyczaj uda nam się je znaleźć, jednak w bardziej zapomnianych – możemy mieć pewność, że cudów nie będzie(delikatnie rzecz ujmując, czytaj wyżej).  Karpaty Rumuńskie, to już rzeczywistość gór, których lekceważyć nie można, polegając tylko na oznaczeniach.  Mało zurbanizowane, z wysokością często przekraczającą 2tys m npm i kapryśną pogodą powinny być celem raczej dla zaprawionych turystów, dobrze posługujących się mapą i kompasem, świadomych możliwości wystąpienia sytuacji nieplanowanych. Polecane posiadanie GPSa i dobrych map (równolegle).

Bran
Czytając opisy z trzech wyżej wymienionych krajów karpackich,  czytelnikowi powinna wyklarować się rzeczywista sytuacja w nich panująca, z każdym następnym – coraz gorsza. I tak właśnie jest.  Z tej trójki stan oznaczeń szlaków turystycznych w Polsce jest najlepszy i pod tym wzglądem najbardziej zaawansowany – nie mamy wszak tak wielkich powierzchni górskich i chyba nauczyliśmy się je szanować. U naszego wschodniego sąsiada jest gorzej, choć jego udział w Karpatach to „marne 350km” z całego Łuku. Wynika to z pewnością z większego zacofania i dopiero kształtowania świadomości w tej dziedzinie.  Subiektywnie uśredniając, w rumuńskich górach sytuacja jest jeszcze gorsza, choć za to nie można Rumunów winić. Wynika to  zapewne z ogromu terenów tego typu na ich terytorium. Niemniej jednak  w ostatnich latach Rumunia „turystycznie” bardzo się rozwija i z roku na rok będzie lepiej.  Będzie lepiej także dzięki organizacjom karpackim i wolontariatowi, któremu od nas turystów – należy się wielki ukłon.
Tekst napisałem, jakby w odpowiedzi na proste pytania zainteresowanych w internecie, typu „jak wygląda sprawa z oznaczeniami w Rumunii, na Ukrainie itp..” . Mam nadzieję, że choć ogólnie, w tych paru zdaniach pomogłem.  Jak wynika z tytułu – tekst subiektywny, na podstawie praktyki, jeśli ktoś ma inne doświadczenia w temacie – czekam na komentarze.

EDIT!!!

Zapraszam również do tematu: -> Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach – Słowacja

Tomasz Duda

poniedziałek, 19 listopada 2012

"Druga dycha do maratonu" - subiektywnie 18.11.2012

"Druga dycha do maratonu" - subiektywnie 18.11.2012

Niedziela, 18 listopada 2012 była dla kilkuset tysięcy mieszkańców Lublina zwykłym, szarym dniem. No może nie dosłownie zwykłym - jako ustawowo wolnym od zajęć i pracy. Jednak z pewnością szarym - mgła już od kilku dni nie rokowała na przejaśnienia, a z termometru jakoś  nie można było wycisnąć więcej wysiłku niż 3 stopnie powyżej zera.
     Dla mnie, ten właśnie dzień zapowiadał się odmiennie, niż poprzednie. Ciekawszy, wyczekiwany. Tego dnia bowiem miałem wziąć udział w imprezie biegowej "Druga dycha do maratonu".
Nazwa jest wybitnie sugestywna, nie ma więc sensu wyjaśniać jej bliżej, w każdym razie dla mnie miała to być pierwsza w życiu impreza tego typu.
Jakiś czas temu, choć po wyczerpaniu pierwszego limitu miejsc, przemogłem w końcu lenistwo i dopełniłem formalności. Po błyskawicznej rejestracji i zapłacie 10zł wpisowego, byłem już na liście oczekujących do znamiennej  niedzieli.

W międzyczasie pozostało jeszcze odebranie pakietu startowego z numerem, chipem oraz kilkoma miłymi suvenirami  i już 18 ego rano, w zimny poranek  pędziłem na stadion Motoru Lublin.
Po drodze już widziałem ludzi ze znajomo wyglądającymi torbami organizatorów biegu, by pod samym obiektem obserwować  tłum takich postaci zmierzających w "jedno miejsce".
Do biura zawodów. To tam znajdowała się centrala biegu - szatnie - depozyt itp. W tym miejscu właśnie, o 10.30  spotkałem "zgadanego" wcześniej znajomego - Adama B. , który w imprezach tego typu brał już udział. Ja byłem i chyba jestem nadal - trochę zielony. Do startu zostało pół godziny, szybko więc przebrałem ciuchy, przypiąłem numerek i zostawiłem depozyt.  Nie było przy tym ścisku, mimo iż 700 osób zadeklarowało swoją obecność, toteż operacje machania rękami i nogami poszły sprawnie.
Teraz pora na rozgrzewkę. Do dyspozycji bieżnia, z której korzystamy robiąc dwa okrążenia truchtem, by po tym rozciągnąć zbolałe i nieświadome co je czeka członki.
Parę minut przed rozpoczęciem, ustawiamy się przy starcie i niedługo potem - ruszamy.
Sam bieg jak to u mnie bywa - w czasie trwania wysiłku ciągnął się w nieskończoność, zaś z perspektywy mety minął jak mrugniecie oka. Moja koncepcja na dychę była prosta - pobiec niezbyt szybko, w ok. 50-55min. , sprawdzić się i nie zmęczyć - tak to sobie zmawiałem, powiedzą inni.

Jak to w życiu - wyszło inaczej. Początkowo biegłem niezbyt szybko - trzymałem się swojego optymalnego tępa i tym samym peletonu. Prosta ulicą Krochmalną poszła łatwo i bez zmęczenia, szybkim tempem. Teraz nawrót i dalej do ronda Lubelskiego Lipca, lewym pasem jezdni. Tutaj przyszło mi wreszcie na myśl, że nie przejrzałem dokładnie trasy "dychy" i tym samym narzuciłem trochę za mocne tempo, licząc na rychłą metę. Jak bym nie myślał - pomyliłem się i musiałem weryfikować swoje plany.  Pozostało wytrwać w przy tej prędkości - tak mówiłem sobie, gdy wbiegaliśmy na aleję Unii Lubelskiej. Tu już definitywnie poczułem zmęczenie i słabość w nogach. Dwójka, którą niedawno wyminąłem, była już przede mną. szybko musiałem dobrze się zmotywować. I tak robiłem - mimo coraz większego zmęczenia obrałem sobie cel. Cel ten mnie minął i biegł około metra z przodu. No i jego się trzymałem. Choćby nie wiem co się działo.  Galopowałem za panem w średnim wieku i powoli odzyskiwałem siły. Teraz już skręciliśmy w Aleje Zygmuntowskie i postało raptem paręset metrów do mety. Nie było innego wyjścia, jak w przypływie siły wyminąć mój cel i jeszcze dwie osoby przed nim, po czym wbiec na stadion. Zostało ostatnie okrążenie, od którego właściwie mój bieg dziś się zaczął (wprawdzie treningiem, ale jednak). Tam już każdy krzesał z siebie, ile mógł, a obserwatorzy i speaker dopingowali z drugiej strony.  Na tym odcinku nie dałem już nikomu się wyprzedzić i z oddechem astmatyka wbiegłem na metę.

Adam zakończył kilkanaście metrów szybciej, ale że wybiegł wcześniej, czasy netto mieliśmy identyczne - 42minuty, 33 sekundy, mieszcząc się w pierwszej setce wyników
Tym samym byliśmy z siebie bardzo zadowoleni - przynajmniej ja. Wynikiem, o który siebie wcześniej nawet nie podejrzewałem", jak i z izotonika ( pochłonąłem go w mgnieniu oka) i medalem w kształcie fragmentu układanki (gwoli wyjaśnienia odsyłam na stronę ).
Chwile posiedzieliśmy, by za parę minut udać się ponownie do biura zawodów po to, aby:
a) odebrać depozyt
b) zdążyć przed dzikim tłumem
Planu udał się w stu procentach. Pozostało skorzystać z pozostałych udogodnień - czas na kawę i zupę. Istnienie czegoś takiego było dla mnie miłym zakończeniem. Przy tej temperaturze ciepłe płyny bardzo dobrze wpływały na zmęczony organizm i jeszcze lepiej na samopoczucie.

W tym samym czasie, gdy my napełnialiśmy brzuchy ostatni biegacze kończyli dychę. Jak usłyszałem przez mikrofon także Pani minister Mucha, brawurowo wspierana przez speakera i zgromadzonych.
Wreszcie półtorej godziny zaplanowanego czasu minęło. Odbyło się wręczenie nagród dla najlepszych i losowanie upominków dla trochę gorszych.
Jako ten trochę gorszy i od urodzenia nieszczęśliwy, mimo licznych nagród i absencji wielu uczestników - nie wygrałem nic. :D







Podsumowując:
W imprezie wzięło udział prawie 600 osób, 2 nie ukończyły trasy.
Czas zwycięzcy to trochę ponad 31 minut, a człowiek ten, co ciekawe okazał się Białorusinem. Niezbadane są wyroki...
Cała impreza była dla mnie bardzo ciekawym doświadczeniem i miłym urozmaiceniem niedzieli. Błędów logistycznych nie stwierdziłem, organizatorom nie mam nic do zarzucenia, pozostaje jedynie pogratulować ogarnięcia tematu. Kawy i zupy wystarczyło , w kolejce stało się krótko :D.
Jedno z najlepiej zainwestowanych dziesięciu złotych w tym roku. Zainwestowanych na imprezę, jakich w tym mieście bardzo brakowało, w podzięce za to, że wreszcie coś ruszyło. Byle tak dalej :)
Lublin biega...

http://maraton.lublin.eu/pl/  - oficjalna strona przyszłego maratonu - w którym mam wielką nadzieję wziąć udział :)

Tomasz Duda

sobota, 17 listopada 2012

Marmot Leadville Jacket test, opinia


Marmot Leadville Jacket test, opinia



Specyfikacja Marmot Leadville softshell:
Materiał: WINDSTOPPERŸ Softshell, Polyester Stretch
Panele boczne: Softshell Double Weave, Polyester, Elastane Stretch
Waga: 459g
seria Marmot M2
 Gore WindstopperŸ
 wiatroszczelny, wodoodporny i oddychający
panele wentylacyjne
wewnętrzna kieszonka z wyjściem na słuchawki
zapinane na zamek "ciepłe" kieszenie
 kołnierz wyłożony materiałem DriClimeŸ
zaprojektowany aby ubierać bezpośrednio na bieliznę

1.Skąd on u mnie?
Softshella Marmot Leadville kupiłem w sierpniu 2010 w Tarnowie, jakoś można powiedzieć przypadkowo. Właściwie jechałam po model Mrmot Approach , jednak o tym także czytałem sporo pozytywów, a był przeceniony z 599 na 349, więc przymierzyłem i kupiłem w kolorze pomarańczowym, bo tylko taka L-ka została na sklepie. Moja opinia była pozytywna i nadal taka pozostaje

2.Matreriał i wykonanie
Jak już wspominałem mój Marmot Leadville jest  w kolorze pomarańczowym z szarymi wstawkami, co ma dwie strony – na rower dobrze bo widać z daleka, jednak lubi przyciągać brud i kurz. Bywało, że za czysta nie była, jednak  pranie znosi bardzo dobrze – aż  się zdziwiłem, że tak łatwo zabrudzenia schodzą no i na razie nie blaknie. Wewnętrzna część kołnierza Leadville, jak również kieszenie wykonanego z miłego w dotyku materiału DriClime , który jak na razie nie mechaci się.. Wstawki ze stretchu po bokach kurtki  Marmota i od wewnętrznej strony rękawów (właściwie większa część rękawów jest zrobiona z tego materiału) poprawiają swobodę ruchów. Dzięki nim softshell także lepiej dopasowuje się do sylwetki, szczególnie gdy chcemy założyć go na jakąś grubszą warstwę termiczną. Materiał nie jest niczym ocieplany od środka, co daje szerokie spektrum zastosowań, jednak w zimniejsze dni trzeba po prostu włożyć pod niego coś cieplejszego niż t-shirt i jest gotowy na każdy śnieżny test :)
Jeśli chodzi o wykonanie to absolutnie nie mam zastrzeżeń. Wszystko dobrze skrojone, szwy staranne i mocne. w Marmocie nic się nie pruje, nie strzępi, zero wystających nitek i innych takich niedociągnięć. Praktycznie nie ma wzmocnień lecz nie ma mowy o jakimś kosmaceniu materiału na ramionach od plecaka. Zamki YKK, małe ,pracują wspaniale, zero zacięć, niezawodne. A w sumie w Leadville Jacket jest ich cztery.  Dobra jakość wykonania.

3.Budowa, krój
Krój Leadville jakbym to powiedział – klasyczny. Nie jest przydłużana z tyłu, rękawy jak w standardowej odzieży przy podnoszeniu rąk idą w dół. I tu jest jeden z głównych minusów tej kurtki Marmota jak dla mnie – brak technicznego kroju. Całość  jednak ogólnie nawet dobrze na mnie leży (choć mogłaby być węższa), wygonie się nosi, nie krępuje ruchów i  funkcjonalne są także wąskie rękawy. Kołnierz Leadville Jacket wg mojej opinii nie jest zbyt dopasowany do szyi i niekiedy wieje przez niego. W tym wypadku założenie chusty wystarcza. Do tego mógłby być wyższy.
W kurtce Leadville umieszczone są w sumie trzy kieszenie – dwie zewnętrzne, tzw ciepłe (z miłym materiałem „kołnierzowym” DriClime w środku, które ciepłe są nie tylko z nazwy i naprawdę się przydają, bo noszę w nich kupę drobiazgów i jednak kieszenie wewnątrz z otworem na słuchawki, która jak dla mnie jest zbędna i nieprzydatna. W tej kwestii zdecydowanie brakuje kieszeni zewnętrznej na piersi albo boczne mogłyby być podniesione trochę wyżej, gdyż przy zapiętym pasie biodrowym dostęp do nich jest ograniczony. Na dole kurtki zamontowano ściągacz, którego linka chowa się do zewnętrznej kieszeni i nic nie wystaje – ciekawy patent. Szerokość mankietów Można regulować rzepami, których często sam używam.
Wadą natomiast jest dla mnie także brak kaptura, gdyż zdecydowanie są momenty, że byłby niezastąpiony. Wcześniej nie przywiązywałem do tego wagi, jednak po kilku wypadach wiem, że to był błąd.

4.Wiatroszczelność, wodoszczelność, oddychalność.
Jeśli chodzi o wiatroszczelność to mnie zadowala i można ja także poprawić - wkładając coś na szyję, ściągając ściągacze i mankiety. Wtedy przepuszcza zdecydowanie mniej wiatru i można poczuć sporą różnicę.
Marmot Leadville  formalnie jest wodoodporny , jednak w jej przypadku tylko impregnacja DWR jest ochrona przed wodą. A każdy wie jak to z impregnacja bywa – chroni tylko przez krotki czas i z każdym praniem jest coraz gorzej. Ja jednak nie kupowałem kurtki by wystawiać ją na ulewę, bo od tego są inne rzeczy, zaś te kilka deszczyków jakie przeszła zdecydowanie przemawiają na jej korzyść – materiał jakby sam z siebie nie przyjmuje wody, a nawet jeśli, to stosunkowo powoli puszcza ją do wewnątrz. W wypadku przemoknięcia materiał szybko schnie czy to na ciele, czy pozostawiony w cieplejszym miejscu.
Oddychalność materiału oceniam jako dobrą. Jak podaje producent w wypadku umiarkowanej aktywności spisuje się znakomicie. Jednak przy dużym wysiłku można się spocić od wewnątrz (ja się pocę w każdej odzieży także na osobach które wydzielają mnie pary wodnej z pewnością będzie pracował idealnie). Trochę brakuje wywietrzników pod pachami, jednak zawsze temperaturę możemy regulować zamkiem głównym. W wypadku dużego wysiłku, na postoju  temperatura wewnątrz szybko się stabilizuje.

5.Używanie kurtki.
Odkąd kupiłem softshell Marmot Leadville, mam okazje używać go bardzo często. Jak dla mnie, mogę wymienić dwa główne zastosowania:
a.Rower – zakładam prawie zawsze bezpośrednio na koszulkę, gdy wieje i nie jest za zimno, temp ok. 5-15 stopni powyżej zera. W tym wypadku rękawy mogłyby być trochę dłuższe, bądź  jak już wspominałem techniczny krój, a całość bardziej wydłużona z tyłu. Generalnie w przypadku tego zastosowania nie jest najlepiej ale jest dobrze.
b.Góry – tu już spektrum zastosowań jest szersze, a użycie Leadville zamyka się w przedziale (jak dotąd testowane) -10 -15 stopni i tutaj nigdy nie zakładałem pod nią warstwy termicznej podczas marszu. W moim przypadku ta część odzieży jaka jest softshell znajduje dla mnie zastosowanie  tylko podczas wyjazdów z noclegiem pod dachem(typu schronisko). Na biwak nie biorę tego typu rzeczy, bo uważam je za zbędny balast. Do tego najlepiej sprawuje się przy długich marszach bądź intensywnych trasach – jak wspomniałem – na bieliznę. W Tatrach w marcu przy -10 na stromym podejściu sprawowała się idealnie. To samo podczas sylwestra w Bieszczadach w podobnej temperaturze. W Beskidzie Żywieckim kurtkę miałem narzucona na koszulę z długim rękawem i nie było mi w niej zimno zarówno we wsi przy temp ok. 10 stopni jak i przy załamaniu pogody na Pilsku parę godzin później gdzie było trochę poniżej zera. Temperaturę ciała regulowałem tylko czapką i rękawiczkami. W kwietniu w Bieszczadach podczas marszu nie było mi zimno przy temp ok. zera rano, jak i po południu, gdy ta podniosła się do 15 stopni. Na długim postoju jednak w tym softshellu zmarzłem - wszak nie można mieć wszystkiego. Co ciekawe bardzo duża różnica w komforcie jest, w przypadku koszuli z długimi rękawami i krótkimi oczywiście na korzyść tej pierwszej.
Po mieście w softshellu prawie nie chodzę, jednak wydaje mi się, że cudów by nie było  (w sensie można zmarznąć), choć także nie chce tu nikogo odciągać od zakupu kurtki właśnie w tym celu.

6.This is the end…
Podsumowując dobra rzecz mi się trafiła w tej cenie. Jeśli bym miał kupić nowego softshella to  owszem skieruje się w stronę Marmota, jednak zdecydowanie z kapturem, w technicznym kroju mimo to już droższa sprawa.
Zdecydowanie Leadville był dla mnie dobrym zakupem, który sprawdza się i zapewne  jeszcze długo posłuży. Z czystym sumieniem mogę polecić tenże produkt w tym przedziale cenowym.


7.Ocena
Materiał                   3/5
Krój                          4/5
Oddychalność          3/5
Wiatrodporność        4/5
Wodoodporność        2/5











PS
Po ponad dwóch latach używania softshella mogę tylko poprzeć swoją opinię z testu. Kurtka bez uszczerbku, nic nie pękło, nic się nie popruło, a jak na swoje parametry sprawuje się wyśmienicie. Idealny kompan, gdy trzeba trochę przycisnąć i gruby ubiór nie ma sensu.

Tomasz Duda

Okulary Arctica S88 test, opinia


Okulary Arctica S88 test, opinia.

Opis:
SNOW HYBRID - OKULARY I GOGLE
Materiał: grilamid TR 90.
Soczewki: poliwęglanowe, przyciemniane lub pomarańczowe rozjaśniające, powłoka lustrzana, antifog.
Wewnętrzna wkładka z gąbką antyalergiczną.
Odczepiane zauszniki, wymienne na elastyczny pasek.
Gumowe noski i wstawki w końcówkach zauszników.
Filtr UV 400.

Kategorie szkieł:
szkła przyciemniane - kat.3 - intensywne światło słoneczne - 8%-18%





1.Skąd one u mnie?
Od pewnego czasu dręczył mnie brak okularów przeciwsłonecznych.  Chciałem kupić coś w miarę uniwersalnego, na rower i w góry, na zimę czy lato. Zdawałem sobie sprawę, że uniwersalne, tzn „wszędzie i nigdzie”, jednak po prostu potrzebowałem je do wielu zajęć, nie dysponując przy tym duża kasą – postanowiłem wydać na nie ok. 100zł. Przed zakupem trochę przeglądałem akcesoria tego typu i o Arctice czytałem, że za niebyt wysoka kasę dostajemy proporcjonalne co do jakości okulary, a więc dla mnie ok. I tak pewnego marcowego dnia poszedłem do sklepu , po pomacaniu i przymierzeniu kupiłem okulary Arctica S88 za ok. 95zł (przypuszczam, że można kupić je taniej) .


2.Mateiały, konstrukcja, wykonanie i spostrzeżenia w tej kategorii.
Zaczynając powiem, że w temacie okularów jestem zupełnym, ale to zupełnym laikiem, przez co mogę używać prostego języka czy nie znać pojęć,  tym samym mój opis to raczej zbiór spostrzeżeń użytkownika.
Jeśli chodzi o kształt okularów Arctica S88, to nie jest jakiś szczególny – po prostu sportowe okulary. Ogólnie mówiąc całkiem duże wg mnie, co jest na ich korzyść –doskonale pokrywają całe pole widzenia. Okulary są bardzo lekkie, co w połączeniu z gumowymi noskami i wstawkami przy zausznikach sprawia, że niemalże ich nie czujemy.  Po prostu wygodne. Jeśli chodzi szkła, to moje mają już po zewnętrznej stornie parę rysek, lecz na razie mimo iż miałyby okazję ku temu nic nie pękło czy obluzowało się. Po wewnętrznej stronie szkieł powłoka Antifog- raz się sprawdza a raz nie, ale o tym dalej. Przyciemnienie kategorii 3 i polaryzacja daje nam ciekawy (taka moja opinia)  i przyjemny oraz świata. Jazda pod słońce do najprzyjemniejszych nie należy, jednak ja nie odczuwam dyskomfortu w tym wypadku. Do większości aktywności się nadają,  jednak na śnieg będą za jasne . Co do wartości przyciemnienia może świadczyć fakt, że w okularach jeżdżę na rowerze właściwie do zapadnięcia kompletnego zmroku. Test wypada zdecydowanie na korzyść okularów. Arctica S88 ma możliwość wymiany zauszników na taśmę i w takim ustawianiu używam ich przeważnie zimą. Jeśli chodzi o sam system montażu to bardzo prosty, jednak w rękawicach mógłby stanowić problem. Elementy dobrze dopasowane, nic się nie rusza. Do okularów dostajemy jeszcze gąbczastą wkładkę na plastikowej ramce, dzięki której formalnie nie zawiewa nam po oczach, mocowana na dwa zatrzaski po bokach. Faktycznie używałem jej tylko w zimie, potem się tego pozbyłem. Miedzy szkłami a obudową od dołu i po bokach wywietrzniki – gdy okulary przylgną do twarzy znajdują zastosowanie.
W komplecie oprócz wymienionych elementów do S88 dostałem ściereczkę z mikrofibry i półsztywny pokrowiec na zamek błyskawiczny.  Jeśli chodzi o wykonanie to to wg mojej opinii wydaje się dopracowane .



3.Użytkowanie
Jak już wspominałem kupiłem produkt jako okulary całoroczne i jak na razie nie używałem ich tylko jesienią. Przeszły różnorakie testy.  W marcu w Tatrach, we mgle jak i w słońcu, podczas intensywnego wysiłku sprawdziły się dobrze. Na podejściach było już gorzej – zdarzało im się zamarzać, a wtedy doprowadzić je do normalnego stanu było trochę kłopotliwe.  W kwietniu w Tarach przy temp. 0-15 stopni  i aktywności dużej bądź  średniej spisywały się dobrze.  W wakacje na dłuższe wyjazdy okularów nie brałem uznając za zbędny bajer .
Góry górami, jednak w przeważającej większości przypadków Arctica S88 używam na rower – właściwie około 3 razy w tygodniu w sezonie wiosenno – letnim od krótkich wypadów po całodniowe wyjazdy.  I  dlatego zastosowania spisują się naprawdę dobrze. Jak już wspominałem wygodne – nic nie gniecie, nie uwiera, można jeździć bez dyskomfortu cały dzień jak i parę dni. Jeśli chodzi o ich zaparowywanie to z tym bywa różnie powiem szczerze. A zależy to od temperatury i wiatru,. Im wyższa tym częściej mogą zaparować, a gdy wieje jest mniejsze prawdopodobieństwo.  Podczas umiarkowanego wysiłku, gdy jedziemy średnia prędkością jest dobrze. Jednak jak, że ja lubię się zmęczyć i pocę się przy tym dużo, to w takiej sytuacji okulary często zaparowują. Taka jest moja opinia. Zdjęcia ich z nosa na kilka chwil załatwia najczęściej sprawę, jednak gdy pot  spłynie na wewnętrzną powierzchnię szkieł co się zdarza , wtedy bez ściereczki się nie obejdzie. Inaczej widzimy świat przez mgłę, co powiem szczerze – irytuje.
Podsumowując wg. mojej opinii kupno Arctica S88 to dobry wybór  dla amatorów roweru i lekkich trekingów którzy za wydane pieniądze otrzymają satysfakcjonujące okulary.

Tomasz Duda

piątek, 16 listopada 2012

Wokół rajdu UKT Mimochodek – 09-11.11.2012


Listopadowy weekend niepodległościowy zastał mnie w tym roku, jak zwykle – na rajdzie jesiennym UKT Mimochodek.

Wyjazd organizowaliśmy już od początku października, od wynajęcia autokaru po promocję wydarzenia w „kozim grodzie”. Tegorocznym celem okazał się być rejon Beskidu Śląskiego – góry, w które Mimochodek według moich danych nie jeździł, a ludzie z lubelszczyzny znają tylko z odległych gawęd i opowieści :D.
Mimo, iż dzień niepodległości  wypadał teraz wyjątkowo niekorzystnie - w niedzielę, a pogoda zapowiadała  uderzyć na nas całą siłą, ostatecznie udało się zebrać wystarczająca ilość osób i wystawić trzy trasy, które w dziewiątego listopada rano miały wyjść w teren.  Tym samym wyjazd z Lublina został zaplanowany na godzinę zero w piątek, a cała nocna trasa upłynęła pod znakiem gry na gitarze,  odrobiny alkoholu i  drzemki w pozycjach embrionalnych.
Jakkolwiek trasy by nie prowadziły, moja droga nie zbiegała się z żadną w zupełności. Pokrótce krążyłem między dwoma, a perypetie wycieczki  możecie śledzić poniżej.
Niewyspany, kontemplując otaczający mnie świat, jak zza mgły, opuściłem autokar pod kościołem w zapyziałym  siedlisku ludzkim o nazwie Kamesznica koło Milówki. Pogoda nie zapowiadała się za szczęśliwie, jak na całodniowy marsz. Ciężkie, ciemne chmury kłębiły się nad masywem Baraniej Góry, zwiastując  rychły deszcz.  Na wycieczkę jednak wpłynąć to nie mogło, bo jak powszechnie od lat wiadomo – Mimochodek wody się nie boi.  Tym samym, choć po kilku minutach zaczęło kapać z nieba, wraz z trasą numer IV zacząłem marsz, czarnym szlakiem w stronę Baraniej Góry.

Po chwilowym kapuśniaku pogoda nieco się poprawiła, zwodząc  nas lepszą perspektywą. I w takiej „dobrze rokującej” aurze kontynuowaliśmy podejście.  Ślady zapowiadanej zimy przyszło zobaczyć nam dopiero na wysokości tysiąca metrów,  później zaś było już tylko bardziej zimowo. Niestety na szczycie Baraniej powitała nas mżawka ze śniegiem i mgła o konsystencji mleka.  Wieża widokowa mogła posłużyć jedynie poprawieniu kondycji, a takie otoczenie miało towarzyszyć nam już do wieczora.  Postoje w tej aurze nie należały do przyjemności i towarzystwo starało robić je jak najrzadziej.  Po drodze minęliśmy Magurkę Wiślańską i Zielony Kopiec,  kierując się za zielonymi znaczkami.  Na Malinowskiej Skale dołączyły trzy zapowiadane osoby i z nimi maszerowaliśmy dalej na północ.  Marsz dla nieobytych nie należący do lekkich, z silnym wiatrem i zacinającym śniegiem, który topił się na naszych ubraniach.  W takim otoczeniu trzeba było po prostu stąpać do przodu co jakiś czas zwracać uwagę, czy idący z tyłu jeszcze tam są. Lenistwo sięgnęło zenitu i od Baraniej Góry nie pozwoliło wyciągnąć aparatu, schowanego w czeluści plecaka, pod pokrowcem.  Godziny popołudniowe mijały, a my przechodziliśmy przez Małe Skrzyczne, brodząc w rozmiękłym śniegu i kontemplując gęstą mgłę, która aż do wieczora ściśle do nas przyległa.  

Tego dnia szczęście mimo wszystko zdawało się nam dopisywać. Bez problemu znaleźliśmy schronisko pod Skrzycznem. Mimo moich obaw, jak się okazało bezpodstawnych, nawet otwarte i gościnne ze wszystkimi udogodnieniami – wrzątkiem i palonym drewnem, wesoło strzelającym w kominku. Tym samym najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego miał czym zaskarbić sobie nasze łaski. Każdy zasługiwał przy tym na przyspieszone suszenie i chwilę postoju, co zresztą sobie podarowaliśmy, prawie przez godzinę bawiąc w schronisku.
W stronę Szczyrku wyruszyliśmy jeszcze przez zapadnięciem zmroku. Deszcz ustał, a nas ogarnęła melancholia zejścia.  W dalszym ciągu szlakiem zielonym w stronę widocznych już wyraźnie świateł miasteczka.  Do Szczyrku weszliśmy już po zmroku, przy akompaniamencie latarnianych żarówek. Poszukiwanie schroniska PTSM poszło bardzo sprawnie. Po raz kolejny za przewodnika miałem język i kilkanaście minut później  dotarliśmy na miejsce. 
PTSM „Hondrasik” w Szczyrku to nocleg dla grupy IVtej, a dla mnie tylko punkt pośredni.  W schronisku zabawiłem tylko na chwilę, by porozmawiaćz gawiedzią  i w ciepłym pomieszczeniu poczekać na Anitę.   Moja towarzyszka zjawiła się za godzinę, w okolicach osiemnastej i mimo namów znajomych , trochę się wahając postanowiliśmy iść dalej, na północ.
Wyszliśmy dopiero po dziewiętnastej, w miasteczku mijając niewielu przechodniów.  Mimo później pory i marszu od rana, podejście na Klimczok, przy długiej rozmowie, upłynęło niczym „z bicza strzelił”.  Na szczycie chwycił lekki przymrozek, za to niebo definitywnie się wypogodziło. Oprócz czołówek to ono  oświetlało nam drogę.  Klimczok to jeszcze nie nasz cel, dlatego mijamy go szybko, zażywszy tylko krótkiego postoju na cukierka.  Zmierzamy dalej szlakiem żółtym , w stronę Błatnej, gdzie czeka na nas zarezerwowany i upragniony   nocleg. Ten odcinek, w odróżnieniu do podejścia, nieco nam się przedłuża. Nieraz oczyma wyobraźni widzimy schronisko, to jednak każe nam jeszcze chwile poczekać. Pod drewniane drzwi piętrowego budynku docieramy około dwudziestej drugiej i zastajemy je zamknięte. Musimy dobijać się dłuższą chwilę, by po użyciu telefonu wreszcie otworzyli nam znajomi z trasy I. Z nimi spędzamy resztę wieczoru, dopijając ostatnie piwo, pozostałe po imprezie, na którą nie zdążyliśmy. Plecaki mamy lekkie, więc na zmęczenie czy samopoczucie nie możemy narzekać. Nocny marsz okazał się świetnym wyborem.

Sobota od rana zapowiadała się wietrznie, ale pogodnie. W jadalnie schroniska, do śniadania, poza jedzeniem podano jak na tacy masyw Beskidu Śląskiego, widoczny  idealnie przez duże okna. Ciągle w dobrym nastroju, swoje kroki skierowaliśmy po raz kolejny na przekór wszystkim, w kierunku  Szyndzielni. Droga, którą mieliśmy okazje iść nocą, za dnia okazała się całkiem inna i o dziwo – subiektywnie krótsza.



 W oddali nawet na chwilę zamigotały ośnieżonymi szczytami Tatry, dodając motywacji na kolejny dzień.  
W schronisku o wyglądzie partyjnego monumentu spędziliśmy więcej czasu, pozwalając sobie na dłuższą konsumpcję. Budynek zdecydowanie lepiej wygląda z zewnątrz, w środku to zwyczajny moloch – z taką opinią wychodziliśmy w stronę Klimczoka.  Prosta wyboistą autostradą, jaka okazał się szlak i długi trawers szczytu znaczyły naszą wędrówkę pod schronisko. Nasi tu byli – jak się przez telefon dowiedziałem - godzinę temu. I z tego miejsca właśnie zaczyna się epopeja półdniowego pościgu za grupą, którą opuściliśmy wczoraj wieczorem, w Szczyrku. Z perspektywy czytelnika może wydać się to dziwne, jednak obyło się bez pospiechu, a pościg to tylko tytuł żartobliwy.  

Normalnym krokiem schodziliśmy z masywu Klimczoka, w kierunku ludzkich osad na północy – Bystrej   i Wilkowic.  










 Po wyjściu z lasu, wzrok wyraźnie przyciągał widok na południe  - ograniczony zaśnieżonymi szczytami Babiej Góry i Pilska po bokach i wyzierającego spomiędzy nich masywu Tatr. A wszystko w otoczeniu złotobrązowych brzóz , które mimo później pory, nie utraciły jeszcze swych liści.   Dłuższą chwilę później, przecinając ruchliwą drogę w Wilkowicach, znaleźliśmy się po drogiej stronie doliny, wkraczając w Beskid Mały.
 Podejście na Magurkę Wilkowicką, której nie dane było osiągnąć tysiąca metrów wysokości, zapewnił nam szlak zielony. Wkrótce minęliśmy lizjerę lasu i mimo wiatru, który dokuczał od rana, mogliśmy wreszcie ubrać się lekko. Podejście na pozór krótkie – ciągnęło się niemiłosiernie. A „Mimochodków”  jeszcze nie widać. Grupę znajomych dogoniliśmy dopiero w schronisku.  Sam obiekt z zewnątrz i wewnątrz nieprzyjemny, ceny spore, jednak idealny na zjedzenie kabanosów „zza pazuchy”, gdy wkoło hula wiatr. Po krótkim odpoczynku dalszą drogę kontynuowaliśmy już w kilkanaście osób. Przez Czupel i Rogacz  systematycznie zbliżaliśmy się w stronę punktu zbornego rajdu – Międzybrodzia Żywieckiego. Jako, że miejscowość leży nie „po drodze” naszego szlaku , ostatnim fragmentem wycieczki było zejście „na azymut”, które poszło nadzwyczaj sprawnie, mimo ciemności i niepewnego podłoża.

Na końcu naszej wędrówki czekały już najistotniejsze udogodnienia – szkoła i otwarty sklep. Chwilę później nastąpił etap najciekawszy – wieczór. Aby nie zdradzać za zbyt wiele, napiszę, że jak większość wydarzeń tego typu, był bardzo wesoły i co najważniejsze – nie trącił monotonią.  Od nadmiaru werwy grającego, w gitarze pękła struna, a mecze siatkówki trwały do czwartej rano.  Chcesz wiedzieć więcej – pojedź z nami za rok ;)



Tymczasem przenosimy się do niedzielnego poranka. Jak to bywa po dobrej imprezie, większości towarzyszy syndrom dnia poprzedniego. Na dzisiaj zaplanowano chill. Kto jest w stanie idzie, kto nie jest – „choruje”. 

















 A udajemy się na najleniwszy i najbliższy pipant – mierzy niewiele ponad 760 m npm i Żar się nazywa. Każdy pokonuje odległość w sposób dowolny, oddając się promieniom słońca. Robi się naprawdę ciepło i nie licząc wiatru na szczycie, temperatura  rozpieszcza.  Wracając z krótkiej wycieczki podziwiamy szybowce. Niektóre latają nad nami, inne czekają na swoją kolej. Dopiero jutro przyjdzie się dowiedzieć, że jeden z pilotów zakończył lot na drzewie. 


Tego jeszcze nie wiemy, mamy na głowie inne sprawy. Po powrocie, kto żyw łapie dłonie miotłę i sprząta. Pucujemy tak prawie do czternastej. O tej godzinie, po załatwieniu formalności,  nasz autokar opuszcza gościnne tereny Międzybrodzia i udaje się na wschód. Po niespełna siedmiu godzinach jazdy, bogatsi o nowe doświadczenia, wracamy do Lublina.
Wyjazd był dla mnie trochę wariacki, jednak jak to zwykle bywa w dobrym towarzystwie – nad wyraz pozytywny. Pogoda, mimo niepowodzeń pierwszego, ustatkowała się w dniach kolejnych umilając wędrówkę interesującymi widokami.  
Mam nadzieję, że oczekiwania każdego z uczestników zostały tą wycieczka spełnione i można uznać mimochodkowy wyjazd na konstruktywne zapełnienie weekendu „niepodległościowego”. 
Dziękuję wszystkim za dobrą zabawę i zapraszam za rok J

Tomasz Duda

ZDJĘCIA

czwartek, 8 listopada 2012

Beskid Niski, a złota polska jesień 19-23.10.2012


Gdy w piątek, 19 października o 8:15,  uderzony gwałtownym skowytem budzika, zwlekłem się z łóżka nie wiedziałem, co mam z sobą począć w ten weekend. Pewne było tylko jedno lecz najważniejsze – pogoda.  Pokrótce na niebie ani jednej chmurki, piętnaście stopni Celsjusza i prognozy czterech kolejnych dni - warunków,  o których można sobie pomarzyć.
Opcji było kilka – mniejsza o to jakich, w każdym razie jak to bywa z przywilejem wyboru – pojawił się On – dylemat.  Problem, którego nie mogłem rozstrzygnąć dłuższy czas, łażąc po mieszkaniu z kąta w kąt. Po którejś z kolei rundce wymyśliłem – najpierw spakuje plecak , a potem już się rozstrzygnie. No i załadowałem w „tobołek” same niezbędne rzeczy, założyłem sofshella na plecy i treki na nogi, po czym udałem się na drogę wylotową  z Lublina.
Wtedy jeszcze nie byłem przekonany do celu mojej podróży, znałem jedynie kierunek – południe i punkt pośredni - Lipinki.  No i pochwycony przez szpony pięknej pogody (gdy pisze ten teks na zewnątrz leje od rana) wiedziałem, że tego weekendu w domu nie „zagrzeję”.  W tym celu zrobiłem to, co każdy szanujący się student na moim miejscu powinien zrobić – zacząłem łapać stopa. 
Wielu chętnych do zaoferowania miejsca początkowo nie miałem, a nawet chłodnawo się zrobiło przez chwilę jednak, tylko na moment.
O, tak, już jest. Podjeżdża i zatrzymuje się parę metrów za mną, w zatoczce autobusowej.  Podbiegam, otwieram drzwi Ibizy i pytam- Gdzie? - Dukla  – Super – i już  jadę.
Tym samym zapewniam sobie przejażdżkę do Krosna w towarzystwie bardzo pozytywnej dziewczyny, której imienia niestety już nie pamiętam.  A podróż to była bardzo widowiskowa. Dla człowieka zwykle (ostatnimi laty)  spędzającego złotą, polską jesień w mieście, stanowiło to coś zupełnie innego. Gdy za Rzeszowem teren stał się bardziej pagórkowaty, naprawdę było na co popatrzeć . Odcienie czerwieni, żółci i zieleni połyskiwały w pełnym słońcu,  na mijanych stokach.  Gdy zbliżaliśmy się do Krosna, naszym oczom  ukazało się całe miasto jak na dłoni, promieniujące czerwienią zachodzącego słońca.  Ten obrazek napełnił mnie dobrym samopoczuciem na resztę dnia.  Z tego powodu nawet nie poczułem zniechęcenia, gdy po prawie godzinie oczekiwania pod Krosnem, z tłumu przejeżdżających ludzi nikt nie chciał mnie zabrać.  Wkrótce jednak sytuacja miała się poprawić. Znalazł się w końcu chłopak , który przewiózł mnie przez całe miasto, a na „wylocie”,  po kwadransie wsiadłem do samochodu, którym dane mi było, mijając po drodze Jasło, dotrzeć do Libuszy. Tam już przyjechała po mnie Anita i w ciągu pół godziny piłem pyszną kawę w jej towarzystwie.
Wieczór upłynął na ustalaniu koncepcji dnia następnego. Ostatecznie postanowiliśmy, że uderzymy ambitnie, w Tatry Zachodnie.  Tak było do 6 rano. Kiedy zadzwonił budzik, koło ucha zaświeciła mi się lampka i odkryłem, że przecież lepiej wyspać się i pochodzić po miejscowych ostępach  Beskidu Niskiego.  I tak właśnie uczyniliśmy.

 Przed południem leniwie powlekliśmy się w stronę znajomego przystanku autobusowego w Rozdzielu.  Ledwie plecaki zostały położone na chodniku, gdy już załapaliśmy podwózkę do Nowego  Żmigrodu. I stamtąd właśnie prowadziła nasza trasa. Początkowo podążając szlakiem zielonym, powoli opuściliśmy zabudowania i zagłębialiśmy się w teren.  Już kilkadziesiąt metrów za linią lasu przyroda osaczyła nas ogromem swego piękna.













 Szybko wyciągnęliśmy aparaty i zaczęło się polowanie.  Po złowieniu paru ujęć można było kontynuować marsz. 










Wkrótce wyszliśmy na niewysoki, ale odsłonięty grzbiet, z którego rozciągał  się widok  głównego masywu Magurskiego Parku Narodowego. A było na co popatrzeć. Na niebie żadnej chmurki,  przed nami rozciąga się wioska w dolinie, a za nią wyrastają zalesione grzbiety, w całej krasie złotej, polskiej jesieni.


W kolejnych godzinach przyszło nam wędrować szlakiem żółtym. 

Po drodze minęliśmy Mrukową , podeszliśmy na lesisty grzbiet Magurskiego Parku Narodowego kierując swe kroki w stronę Krempnej.   W miejscowości znaleźliśmy się już w nocy. Noclegu jeszcze nie zaplanowaliśmy, ale po drodze dopisało nam szczęście. Przechodząc obok sklepu zauważyliśmy znajome twarze. Tyła to lubelska brać i jednocześnie uczestnicy rajdu SKPB z Lublina, który ześrodkował się w miejscowej szkole.  Pozostała już tylko formalność zapytania o możliwość noclegu, zapłata symbolicznych 8zł i możemy rozłożyć szkolny materacyk w sali nr X.  











Po jedzeniu organizatorzy zapewniają ognisko. Mimo wieczornego chłodu, wokół  płomienia siedzi się bardzo przyjemnie. Grzane wino, krążące  flaszki lubelskiej i można zapomnieć o bożym świecie.  Ja na przykład zapomniałem :D.








O 8 rano, budzi mnie telefon, przezornie ustawiony jeszcze wczesnym wieczorem.  Jak to po dobrej nocy, głowa boli solidnie, ale wyjść trzeba. Zaplanowaliśmy na dziś długą trasę. Pakuję się, uświadamiany przez Anitę o wydarzeniach wczorajszego wieczoru. Śniadania nie przyjmuję, wychodzimy. Wokół nas rześki poranek i piękna pogoda.  Wolnym krokiem zmierzamy w stronę granicy, przez szczyt Wysokie. Jakkolwiek wysoki on nie jest jednak daje dobry pogląd na okolicę i naszą dalszą drogę.












Nie tracąc czasu na długą kontemplację  widnokręgu, schodzimy w stronę Ożennej. 












Szlak początkowo wiedzie przez wspaniały, stary las i ścieżki, gęsto usłane brązowymi, opadłymi liśćmi. Już trochę nam to spowszedniało, jednak dla każdego śmiertelnika byłoby tu przepięknie.  
















Ożenną mijamy asfaltem i po małych zakupach,  ta niewdzięczna nawierzchnia wiedzie nas aż do granicy. Tam zagłębiamy się w las i dalej podążamy za biało-czerwonymi słupkami.  








Tym szlakiem zmierzamy aż do przejścia w Koniecznej, gdzie docieramy niedługo przed zmierzchem. Dla odmiany decydujemy się iść dalej  szlakiem granicznym– gdzie oczy poniosą. Na dziś także nie zaplanowaliśmy noclegu, gdzie przydreptamy, tam się rozłożymy. Więc podreptaliśmy przez grzbiety i szczyty, aż zrobiło się ciemno. Na Regietowskiej przełęczy byliśmy w okolicach dziewiętnastej, jednak zapadła decyzja, aby przejść się jeszcze dalej. Po krótkiej przerwie na posiłek w nowej wiacie, wybraliśmy się więc w dalszą drogę.
 Gdy już ścieżka stawała się monotonna, Beskid nie pozwolił nam się nudzić. W pewnym monecie, w odległości około dwudziestu metrów od szlaku zobaczyłem w świetle czołówki dwie pary ślepi, rozstawionych na ok. 15-20cm od siebie i bacznie się nam przyglądających. Co to mogło być – nie wiem, my jednak przyspieszyliśmy tylko kroku, teraz już co chwile rozglądając się za siebie. Kolejną graniczną przełęcz osiągnęliśmy już po dwudziestej pierwszej. W ciągu marszu ustaliliśmy, że zanocujemy w tutejszej wiacie. Gdy okazała się ona właściwie dachem, na czterech balach bez żadnej ściany, zrezygnowaliśmy i kroki swe skierowaliśmy na północ – do Blechnarki.

W wiosce, której zabudowę stanowiło kilka domów wzdłuż drogi, jakoś po omacku znaleźliśmy pewna cerkiew. Jakże to było pożyteczne znalezisko w naszej obecnej sytuacji.  Budowla o dziwo murowana, okazała się mieć dziwny, drewniany przedsionek z poddaszem.  Pierwszą myślą było rozłożenie się gdzieś obok, jednak po chwili ujrzałem drogę do wnętrza. Wejście w dachu nad naszymi głowami prowadziło na niskie poddasze.  Do miejsca naszego noclegu. Po uprzątnięciu jako takim miejsca przez Anitę, wgramoliliśmy się tam i zaczęliśmy przygotowywać legowisko. Co prawda nie zabraliśmy namiotu , za to w posiadaniu naszym znalazła się jedna alumata i dwa śpiwory (w tym mój S15). Dodam że na zewnątrz było już niewiele powyżej zera.  Ostatecznie wielka improwizacja i folia NRC poskutkowały zmajstrowaniem super posłania i całkiem przyzwoitym przespaniem nocy.

Widzisz nogi?? :)
Nie ukrywam, że z tego noclegu byłem od rana bardzo zadowolony, a kolejny dzień pięknej aury tylko mi w tym dopingował.  Po zjedzeniu okruchów z plecaka, szczęśliwi i lżejsi o całe jedzenie, podreptaliśmy do Wysowej Zdrój. 









Tam oczywiście nawiedziliśmy upragniony sklep, po czym udaliśmy się w stronę Koziego Żebra. Mimo iż podejście w sporej części odbywało się asfaltem lub chodnikiem, warto było tam się pofatygować. Zła i utwardzona nawierzchnia  wreszcie się skończyła , my zaś zagłębiliśmy się w las.  







A ten przywitał nas kolejną dawką rudawego brązu w kilkudziesięciu odcieniach, migoczących wesoło w promieniach słońca. W liściach brodziło się po kostki lecz nie był to marsz męczący. Temperatura dotrzymała pola aurze i ubrani na sposób, nie zdradzający października, sami nie spostrzegliśmy, kiedy znaleźliśmy się na szczycie Koziego Żebra.  



Tam zrobiliśmy postój na szybki posiłek i po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej wąskim grzbietem.
Dalsza droga, biegnąc na północ, przecinała w poprzek małe pasma i wioski.  W kolejnych godzinach minęliśmy Skwirtne i Małastów, po czym skierowaliśmy nasze kroki szlakiem prowadzącym na Magurę Małastowską.  Z mapy wynikało, że podchodzimy, jednak najmniejszego zmęczenia się nie czuło.  













Słońce, choć już wiszące nisko, pogrzało nas jeszcze trochę podczas ostatniego przystanku z szerokim widokiem na południe. Ciągle było pięknie, jednak nieliczne cirrusy mogły budzić obawy.  Zignorowaliśmy je i ruszając w dalszą drogę  gęstym lasem. Jedynym mankamentem szlaku  był  na tym etapie stan nawierzchni. Ze śladów można było wywnioskować, że przed nami przechodził tędy tabun koni, zapewne z turystami na grzbietach i zdewastował trochę ścieżkę.  Ta zaś miała po kilkudziesięciu minutach ustąpić początkowo drodze szutrowej, by  po chwili dołączyć do normalnej drogi asfaltowej. 

Do schroniska na Magurze Małastowskiej dotarliśmy w okolicach siedemnastej.  Budyneczek widziałem pierwszy raz w życiu i od razu zrobił na mnie dobre wrażenie. Do środka weszliśmy tylko na chwilę, by nasycić ciekawość widokiem klimatycznej jadalni. Niestety nie zatrzymujemy się tu na noc, a tylko na „małe co nieco”. W jedzeniu towarzyszy nam lokalny kot , który za śmiałość zostaje obdarzony szynką z puszki.  My natomiast zbieramy się do pobliskiej drogi. Znowu szczęście i pierwszy zatrzymywany pojazd gabarytów niewielkich, podwozi nas do Gorlic. Stamtąd busem docieramy na kolejny punk pośredni – Lipinki.


Ostatni dzień, czyli wtorek stanowi dla odmiany mało przyjemny epilog.  Budząc się przed 8 rano, odkrywam, że mgła za oknem raczej nie odsłoni niebieskiego nieba jak co dzień, a nawet za nią czyha gruba warstwa chmur.  Pogoda spieprzyła się i to definitywnie.  Mżawka nie pomagała złapać „stopa”, a z wczorajszej temperatury dwudziestu, zostało dziś marne pięć stopni. 
Droga z Libuszy do Lublina zajęła cały dzień.  Najczęściej pech nie jest samotnikiem i właśnie wtedy mi to udowodnił. Dopiero o dziewiętnastej, po siedmiu przesiadkach dotarłem na mieszkanie. Powrót zajął dziesięć godzin włóczęgi po kraju.
Słowem podsumowania trafiła mi się pogoda, jak ślepej kurze ziarno. Cztery dni letniej temperatury i bezchmurnego nieba. Udało się przejść spory kawałek, a i dobrze pobawić się, czy napatrzeć na kolory jesieni, których jeszcze w tej postaci nie widywałem. Wszystko nie może być idealne i przyszło wracać w nieciekawej aurze, ale zdecydowanie nie wpłynęło to na poziom satysfakcji z wyjazdu, która pozostała na bardzo wysokim poziomie.