czwartek, 27 lutego 2014

Lowa Silberhorn – test, recenzja, opinia

Lowa Silberhorn – test, recenzja, opinia




1. Dane techniczne
Kolorystyka: pomarańczowy
Rodzaj membrany: GORE-TEX
Płeć: Męski
Waga: 2200 gr/para
Materiał wierzchni: Zamsz
Mocowanie na raki: Tak
Podeszwa: Vibram Mulaz
Więcej informacji od producenta na chwilę obecną nie udało mi się wyciągnąć. Gdy kupowałem buty było ich jakoś więcej w sprzedaży i można było znaleźć bardziej szczegółowe dane.








2. Pochodzenie –  dlaczego buty znalazły się na moich nogach

Kiedy zaczynałem moją przygodę z turystyką, potrzebne mi były buty uniwersalne. W Beskidy, Tatry, na lato i zimę. Wystarczały. Odkąd jednak zacząłem przemierzać wyższe góry, odczułem potrzebę zaopatrzenia się w twarde, typowo wysokogórskie trepy. Jako iż w 2012 (teraz również) zbytnio groszem nie śmierdziałem zakup odkładał się w czasie. Oczekiwanie na cud (konkurencyjną wyprzedaż) pozwoliło mi przejrzeć rynek i sprecyzować potrzeby. But, jaki chciałem zakupić miał być jednoczęściowy, z twardą podeszwą typu D, wysokim otokiem i koniecznie skórzany. Wysoko nie mierzyłem, a jak widać w coś typowego dla tego rodzaju obuwia.  Kiedy w początku lutego 2012 r. robiłem kolejny naoczny obchód sklepów internetowych, moją uwagę przykuła wyprzedaż obuwia Lowa Silberhorn.  But nie popularny, przeceniony z 1100 na 700, na stronach anglojęzycznych zebrał niezła opinię – trzeba kupić. Niestety , w sklepie był tylko rozmiar na mnie „idealny” – taki jak butów trekingowych.  Pojawił się dylemat, gdyż pierwotnie chciałem wziąć pół numeru większe. Po długich walkach z myślami – ostatecznie kupiłem Lowy Silberhorn w lutym 2013 i do tej pory noszę je i testuję.



3. Warunki używania obuwia
Lowy, z pozoru ciężkie, wielkie i grube, w praktyce są butami bardzo uniwersalnymi.  Zasadniczym poletkiem doświadczalnym w zakresie testu butów pozostają bezkonkurencyjnie Tatry. Lowa Silberhorn, odkąd je kupiłem to mój podstawowy (choć nie jedyny) but tatrzański.  Przetestowane w przedziale temperaturowym od +15 do – 15. W butach chodziłem również po Alpach, podczas wyjazdu na Grossglockner.  Zdarzyło się również, że miałem je na nogach w Beskidach – konkretnie obeszły ze mną Gorce i Pieniny.















4. Wykonanie, materiały, budowa
Lowa Silberhorn to buty skórzane. Materiał wierzchni nie jest typowym nubukiem, ale bardziej szorstki od niego zamszem. Buty są dobrze uszyte, skóra gruba i mocna. Przy języku i na górze cholewki, wykończone bardziej miękką skórą, która lepiej „pracuje”. Otok wysoki, znakomicie przyklejony, gruby, w ogóle pozbawiony wad. Szlufki na sznurówki solidne, co tyczy się również samych sznurówek. Wkładki podklejone od dołu folią aluminiową, która poprawia termikę. Według opisów, których w tym momencie nie mogę odnaleźć, but jest ocieplony primaloftem.  Ogólnie trzeba podkreślić, że Lowa Silberhorn to buty niesamowicie solidne, ich mocna konstrukcja jest właściwie bezkonkurencyjna wśród moich butów. Obuwie nie niszczą się. W ogóle! Skóra nie pęka, nie zniekształca się poza normalny poziom. Wyściółka w środku buta również bez uszkodzeń. Otok nigdy nie próbował się odklejać (powszechny problem w innych butach). Sznurówki całe, szwy co do jednego ściegu na miejscu i bez rozpruć. Wkładka jak nowa, podeszwa nie ma tendencji do ścierania się. Pod względem wytrzymałości  i wykonania – rewelacja. Buty są przewidziane na stosunkowo szeroka stopę. Akurat na moją raczej ich nie modelowano, co nie znaczy że chodzi się niewygodnie.





5. Funkcjonalność
Biorąc pod uwagę, iż Lowa Silberhorn to buty twarde, predestynowane do warunków wysokogórskich mogę empirycznie stwierdzić, iż są relatywnie wygodne. Trzeba jednak założyć grubszą skarpetę. To chyba jedyne buty, w których nigdy nie nabawiłem się odcisków. Gdy raz szedłem w cienkich skarpetach pięty co prawda bolały, ale nie miało to negatywnych konsekwencji dla skóry i po zmianie skarpet kroczyłem dalej komfortowo.
Z moich doświadczeń wynika, że pomimo groźnego wyglądu buty do najcieplejszych nie należą. Jak sam sprawdziłem, najlepiej spisują się podczas jednodniówek, kiedy mogą spędzić noc w schronisku. Nie straszna im wtedy niska temperatura. Do -15 da się zachować komfort. Nie znaczy to, że wyłącznie w ten sposób używałem opisywanego obuwia. Wręcz przeciwnie.  Podczas wyjazdu na Grossglockner zaliczyły noc przy około -10 i cały kolejny dzień spędziły na moich stopach. Sprawdziły się dobrze. Tym bardziej zawiodłem się na nich, podczas biwakowego wyjazdu w Tatry, w grudniu 2012. Gdy wkładałem nogi do butów, które spędziły noc na kilkunasto stopniowym mrozie, w kilkadziesiąt minut traciłem czucie w palcach, które trudno było odzyskać. W rezultacie nieźle się irytowałem, gdy w trakcie dnia musiałem wyciągać nogi z butów i rozgrzewać na postojach. Od tamtego czasu na biwakowe wyjazdy bym ich nie zabrał, a jeśli już to rano porządnie rozmroził i ogrzał nad palnikiem. Myślę, iż rozmiar może mieć wpływ na mniejszy zakres komfortu cieplnego w mojej parze butów.
Wodoszczelność obuwia stoi na poziomie powyżej przeciętnego. Gdy zamsz posiadał jeszcze pierwotna impregnację, nie traktowałem go żadnymi specyfikami. W takim stanie jednak, czwartego dnia chodzenia po mokrym śniegu buty lekko przemokły. Na skutek doświadczenia, bezwzględnie pociągnąłem zamsz Sportwaxem Meindla. Wiem, że niektórzy konserwatorzy butów mogliby mnie za to zjeść, jednak w takim stanie obuwie funkcjonują już dwa sezony. Efekt jest super. Nie zauważyłem, żeby but stracił na oddychalnośći, a wodoszczelność jest teraz niemal 100 procentowa. Polecam.
Buty oddychają dobrze, jeśli porównać je w ramach swojej kategorii wagi i przeznaczenia. Kiedyś powiedziałbym, że raczej mało pary wodnej przepuszczają, jednak po doświadczeniach z butami dwuczęściowymi wiem, że te są naprawdę przewiewne.
Lowa Silberhorn były przeze mnie używane wraz z trzema modelami raków – Grivel G12, CT Nuptse automat i CT Nuptse koszykowe. W stosunku do wszystkich zachowują kompatybilność.
System wiązania nie należy do rewelacyjnych. Brak szlufki blokującej sznurówki trochę irytuje, ale jest zupełnie do przetrzymania.


6. Podsumowanie
Buty Lowa Silberhorn to naprawdę solidne i wygodne buty typu alpejskiego. Według mnie mają dwie wady – toporny system sznurowania i szeroki przekrój . Z moich jestem zupełnie zadowolony. No może zamienił bym je na pół numeru większe. Poza tym nie mam zastrzeżeń. Na chwilę bieżącą Lowy Silberhorn można zakupi c w standardowej cenie 800-900 zł .Nie wiem dlaczego na naszym rynku cieszą się znikomą popularnością, gdyż prezentują sobą przykład po prostu dobrego buta. Mam szczerą nadzieję, iż nie tylko moja para jest godna takiej pochwały.
Polecam i pozdrawiam
Tomasz Duda

piątek, 21 lutego 2014

XIII Ekstremalna Impreza na Orientację „Skorpion 2014” – relacja marszobiegiem

XIII Ekstremalna Impreza na Orientację „Skorpion 2014” – relacja marszobiegiem


Wieczorem 14 lutego 2014 wybrałem się na Skorpiona po raz trzeci. Aż wstyd przyznać, ale poprzednio w imprezie brałem udział w odległym 2010 i 2011 roku. Ostatnie dwa lata nie pozwoliły wybrać się z powodów stricte „tatrzańskich”. Nie mniej jednak w tym roku (dokładnie to w końcówce poprzedniego) postanowiłem, że na Skorpiona jednak trzeba się wybrać. Tym samym już w styczniu wraz z Januszem dokonałem zapisów na trasę 50 km  i oczekiwałem imprezy. Początkiem lutego nadwyrężyłem kostkę, która kolejne dwa tygodnie mi dokuczała, przez co obawiałem się swojego startu w imprezie. Nie mniej jednak postanowiłem wystartować. Standardowo – w butach turystycznych – ciężkich Meindlach Island Pro (Janusz miał nieco lżejsze Vacuumy). Jakkolwiek początkowo zastanawiałem się nad założeniem biegowych Salomonów, tak kostka przesądziła sprawę. Co zaś tyczy się taktyki to zamierzałem uskuteczniać typowy marszobieg – pod górkę marsz (z kijkami które zabrałem), z górki bieg, a na prostej jak siła pozwoli .
Od mojego ostatniego udziału w skorpionie zmieniły się nieco zasady imprezy. Jeśli jeszcze dwa lata temu wszyscy biegi bezpośrednio po kolei za punktami, tak teraz Skorpion przybrał formę scorelaufu, gdzie zbiera się punkty według uznania, bez względu na kolejność. Zmieniło to zdecydowanie charakter imprezy na bardziej indywidualny. Wcześniej najszybsi przecierali trasę, szukali punktów, a reszta mogła tylko za nimi iść. Było to zdecydowanie nie fair.  Jak zauważyłem – obniżyło to popularność imprezy u laików. Niegdyś lista była zapełniona przez terminem, w tym roku zapisało się 122 osoby (na 170 miejsc).
Tyle gwoli wprowadzenia, tymczasem trzeba przejść do czasu rzeczywistego.


Do Goraja, gdzie odbywa się tegoroczny skorpion przyjeżdżamy (ja i Janusz) busem z Lublina, po 20stej. Szkoła i baza imprezy znajduje się około 100 metrów od rynku i dojście zajmuje nam kilka minut. Trafiamy akurat na star trasy 100 km. Na hali, gdzie przewidziano miejsca noclegowe, tłumów nie ma. Nie przejmując się pustkami zostawiamy plecaki i idziemy pozwiedzać miasto. Za celowe uważam zapoznanie się przynajmniej z ulicami wylotowymi z Goraja, co może się przydać. Po takim rekonesansie wracamy na bazę i przygotowujemy rzeczy na jutrzejszy start. Kładziemy się spać przed północą, pobudka o 6:30.
Rano robimy śniadanie, przebieramy startowe ciuchy i sprawdzamy dokładnie ekwipunek. Jak się okazuje jesteśmy nielicznymi w butach turystycznych. Około 80% uczestników biegnie w krótkich butach terenowych. Dwa lata temu proporcja wynosiła bardziej 50:50. Trochę żal, że ciężko będzie utrzymać tempo w tych buciorach, ale nie ma co się przejmować. Pakowanie niby szybkie, a jednak zajmuje nam dużo czasu. Ledwie zdążamy na odprawę i start trasy, który właściwie przegapiamy, gapiąc się raczej na mapy, rozdane kilka minut wcześniej.



Jako jedni z mniejszości, na początku atakujemy PK (punk kontrolny) nr 1. Biegniemy z Goraja na południe. Następnie skręcamy na wschód do Wólki Abramowskiej, a za wsią wbiegamy już w teren. Warunki są bardzo dobre. Temperatura nieco poniżej zera, grunt zmrożony, w zagłębieniach i jarach śnieg. Słońce świeci i motywuje do działania. Pierwszy PK jest przy krzyżu, na rozstaju dróg polnych. Znajdujemy go na piątym kilometrze trasy, po czterdziestu kilku minutach. Dalej biegniemy na wschód. Początkowo drogą, później lasem i po podejściu wąwozem wychodzimy na drogę. Z nich zbiegamy pędem do PK 10 – rozgałęzienia wąwozu na dole. Dalej biegniemy asfaltem na północ, około 3 km. Przed ostrym zakrętem odbijamy w prawo do wąwozu. Tam znajduje się PK 9 – kolejne rozgałęzienie wąwozu na dole. Aby dostać się do następnego punktu zmierzamy na zachód – przekraczamy drogę i zbiegamy ze stromego wzgórza. Chwile zajmuje mi, zanim ustalam odpowiedni kierunek, ale po kilku minutach Janusz spisuje już PK 8 – dla odmiany wtóre już rozgałęzienie jaru na dole ;). W naszej dwójce przyjęliśmy założenie, że ja pilnuję mapy, a Janusz spisuje za nas punkty.

Do następnego PK nawiguje już się trudniej. Trochę plątamy się po jarach, ale wkrótce znajdujemy kapliczkę i zagłębienie, do którego zmierzamy. Na 15stym kilometrze spisujemy PK 2 – rozgałęzienie wąwozu na dole.  Stamtąd, po pierwszym posiłku i nawodnieniu dziś, zmierzamy na wschód. Kierujemy się do PK 7, jednak początkowo trafiamy na błędny wąwóz. Odbijamy około 200 metrów na północny wschód spisujemy ten punkt w rozgałęzieniu wąwozu na górze.  Od początku spotykamy bardzo niewielu uczestników – musieli wybrać inną drogę. Tymczasem temperatura się podnosi, a grunt mięknie. W lesie idzie się w porządku, ale niespodziana czeka nas przy wyjściu na pole.
Z PK 7 obieram azymut na 300 stopni i kieruję się za nim konsekwentnie. Idąc tym kursem przecinam drogę, jeden jar, a kolejnym idę górę. Przy rozwidleniu wąwozu na dole czeka kolejny - PK 6. Idąc w kierunku następnego celu i wychodząc na lizjerę lasu, wyznaczam azymut na 265 stopni. W trakcie marszu i przekraczania wąwozów nie udaje się go niestety utrzymać. Błądzimy, o czym orientuję się, dopiero gdy wracamy do okolic PK2. Ponad kilometr nadrobiony. Stamtąd kierujemy się na północny zachód i po konsternacji wreszcie wychodzimy na drogę. To już rzut kamieniem od punktu, jednak przedarcie się przez chaszcze do wąwozu jest nader uciążliwe. Po zmaganiach, Janusz wypełnia kartę PK3 – rozgałęzienie wąwozu na dole. Do tego momentu wąwozy płatały nam trochę figle, nie dając zbytnio możliwości biegania. Ścieżki w dół były przeważnie strome i krótkie, a długie i równe okazywały się podbiegi.

Następne cele nie przysparzają póki co kłopotów. Biegniemy asfaltową drogą na północ do wsi Kondraty, gdzie wchodzimy  w las. Kolejny wąwóz i PK 5 na naszym koncie – rozgałęzienie na dole.  W nogach mamy już ponad 30 km. Bez spoczynku idziemy w dalszą drogę, początkowo lasem, następnie polną ścieżką. Droga gruntowa jest faktycznie drogą błotną – w większości zaoraną i mulistą. Teren dobry do biegania, ale biegniemy tam tylko kilko odcinków – w większości przypadków zapadamy się naszymi ciężkimi buciorami. PK 4 jest nieopodal, na skrzyżowaniu polnych dróg, z których żadną nie da się iść. Jedna to ruchome błoto – druga jako jedyne miejsce w okolicy zawalona jest śniegiem. W konsekwencji idziemy polną miedzą do wsi. W Grudkach zatrzymujemy się przy sklepie – kupujemy 2 l coli, po czym wypijamy nasze dotychczasowe zapasy, zmieniając zawartość w zbiornikach. Czas ruszać dalej przez wieś. Asfaltem biegniemy, potem błotnistą dróżką wspinamy się do góry. Kolejny PK 15 jest na słupie (niby koło wiatraku, jednak je nic takiego nie widzę). Aby na powrót dostać się do asfaltu musimy kolejne 2 km brodzić błotnistą drogą. Ten krótki odcinek maszeruje się fatalnie, po śliskiej i kleistej nawierzchni. Tu nikt nie biegnie. Twarda szosa jest ukojeniem, choć odbija już palące podeszwy. Dwa kilometry dalej skręcamy w dróżkę, która wiedzie do wąwozu – biegniemy gdzie tylko się da. Wąwozem płynie strumień, poruszanie się jest mozolne. Buty przemokły już dawno, teraz nasiąknięte ważą minimum 1,5 kg od sztuki. Przedzierając się jarem, niedługo trafiamy na jego odnogę, przyznaję, ze za śladami. Wspinamy się wzdłuż niej i znajdujemy cel – PK 14 – początek wąwozu na górze. Tam urządzamy kolejny, kilkuminutowy postój na uzupełnienie cukrów.  Niebawem próbujemy wydostać się z lasu. Bez problemu znajdujemy ścieżkę i nią wychodzimy na pole, a stamtąd już na drogę. Przed wsią Gilów skręcamy w wąwóz po prawej.  W jego rozgałęzieniu na dole ulokowano PK 13. Słońce zaczyna powoli zachodzić, w jarach jest już mroczno. Tym bardzie motywuje nas to do wysiłku, choć to już 44 kilometr na nogach. Z Gilowa podążamy drogą na południe, do Hoszni Ordynackiej. Biegniemy, gdyż teren na tym odcinku gwałtownie opada. W miejscowości, przy kapliczce po lewej stronie drogi skręcamy i idziemy w górę.

Na końcu drogi z płyt betonowych ulokowana jest platforma widokowa, na której czeka PK 12. Tutaj robię kilka zdjęć, podczas gdy Janusz zbiera punkt. Następnie zbiegamy do miejscowości, przy gasnącym już widnokręgu. Z Hoszni Ordynackiej wbijamy się na ścieżkę prowadzącą na Górę Łysiec. Podejście, jak na lokalne warunki, całkiem wysokie, jednak nie stanowi dla nas problemu. Na grzbiecie mijamy młodnik, który już przestał być młodnikiem i poszukujemy wąwozu. Przy początku jaru na górze znajduje się przedostatni – PK 16, a nieopodal upragnione ognisko. Od chłopaków pilnujących żaru dostajemy po 2 kubki herbaty z cukrem i wodę do uzupełnienia. Postój nie zajmuje nam więcej niż 10 minut, chcemy jak najwięcej przejść za dnia.  Po zbiegnięciu ze wzgórza na południe jest już prawie ciemno. Wyciągamy czołówki i instynktownie przemierzamy błotniste pole. Drogę, która widnieje na mapie, najprawdopodobniej zaorano. Po kilkuset metrach marszu na wschód, zmieniamy kierunek na południowy, sugerując się światłami miejscowości.
W pewnym momencie wchodzimy na zaśnieżoną drogę i nią przekopujemy się do Majdanu Abramowskiego. Ze wsi twardą nawierzchnią podążamy wzdłuż oznaczeń niebieskiego szlaku rowerowego. Niebawem dochodzimy do Jędrzejówki, którą szybko mijamy. Asfalt kończy się, a my macamy kamienia na podejściu. Kilkaset metrów dalej chałupy uświadamiają mnie, że to może być przysiółek Gwizdów.  Odrywamy się więc z głównej ścieżki na północ. Idziemy kilkaset metrów i po wskazaniach kompasa, wchodzimy pomiędzy drzewa, licząc na przecięcie wąwozu. Nawigacja bez możliwości obserwacji jest bardzo denerwująca. Po kilku minutach wchodzimy w jar, po czym przemieszczamy się jego korytem na północ. Wytężając wzrok, wkrótce widzimy odblask ostatniego PK 11 – rozgałęzienie wąwozu na dole. Ze znalezienia tego punktu jesteśmy bardzo szczęśliwi. Teraz tylko dostać się do drogi. Obrawszy kierunek na południowy, wybieram najlepiej mi pasującą drogę do góry. Kilkaset metrów dalej ukazują się znaki niebieskiego szlaku i zabudowania. Jest super. Przed nami już tylko asfaltowy odcinek. Stopy, które niedawno z ulgą przyjęły twardy grunt, niebawem przypominają, że pociągnęły już 59 km. Zachowujemy dobre tempo. Po górkę idziemy, na górki i na prostych sukcesywnie staramy się truchtać. Jakoś idzie. Kierujemy się za znakami, gdyż przez ostatnie trzydzieści lat układ dróg nieco się zmienił. Gdy docieramy do głównej drogi jesteśmy prawie na miejscu. Teren się wznosi, ale przez Gorajem jeszcze dwukrotnie przechodzimy w trucht.





Ostatecznie, o 20:32, docieramy do bazy.  Nasz czas marszobiegu to 12h 29 min i jeden trefny punkt stowarzyszony.
Endomndo:


Pozdrawiam
Tomasz Duda

poniedziałek, 17 lutego 2014

Lutowy wyjazd w Tatry – trzy dni mimochodem

Lutowy wyjazd w Tatry – trzy dni mimochodem



Zima, Tatry, Mimochodek.  Od trzech lat to trio słów zbiega się w jedno, już tradycyjne znaczenie, przejawiające kolejny wyjazd turystycznego klubu z Lublina.  Tym razem, początkiem lutego 2014 wybraliśmy się w okolice doliny Pięciu Stawów Polskich.
Choć od swych kalendarzowych początków, w tym roku zima postanowiła oszczędzić nam swojej prawdziwej natury, nikt nie narzekał. Mając w pamięci ubiegłoroczną trójkę lawinową i masy świeżego śniegu, z pokorą i niepewnością przyjęliśmy prognozy o ciepłym i pochmurnym początku miesiąca, mając tylko nadzieję, że natura nie spłata figla i nie spuści w górską krainę nowych ton puchu ostatnimi dniami przed wyjazdem.


Niemniej jednak udało się. Pokonując nocną porą pustawe drogi polski wschodniej, nasza piątka facetów  w zapchanym  combi miała dobre przeczucia i liczyła na udany wyjazd. Osobiście, po północy uciąłem komara w zaśnieżonym lubelskim i obudziłem się dopiero przed Zakopanem. Jakież było moje zdziwienie, gdy kontemplowałem małopolski, jesienny krajobraz, zupełnie pozbawiony śniegu.
O 4:30 dojechaliśmy do Zakopanego i opuściwszy samochód i udaliśmy się w marsz na południe. Czasem dysponowaliśmy w nadmiarze, więc marsz odbywał się bez pospiechu. Idąc krok za krokiem, jeszcze trochę zaspany uświadomiłem sobie, że już nie pamiętam kiedy szedłem do Murowańca szlakiem pozbawionym śniegu, a z pewnością taka sytuacja nie miała miejsca w lutym. W Murowańcu urządziliśmy ponad godzinną przerwę i większość z nas ucięła sobie drzemkę w głowami na stole. Po 10:00 wyszliśmy w kierunku Czarnego Stawu, ciągle nie mogąc nadziwić się znikoma ilością śniegu. Nawet w grudniu było go więcej.

Nad Czarnym Stawem założyłem raki, zmotywowany dwukrotnym upadkiem na pobliskim lodzie, po czym przez zmarzłą taflę skierowałem się w stronę „lodów”. Szlak w kierunku Zawratu wyglądał na przetarty, choć górskie szczyty spowiła mgła, pozwalająca na obserwację rzędu 200 m. Przy małym lodospadzie nad Zmarzłym Stawem zatrzymałem się na chwilowe dziabanie, po czym pól godziny później postawiłem już pierwsze kroki na głównych podejściu Zawratowego Żlebu. Tam krajobraz zmienił się na bardziej zimowy. Równym krokiem wraz z pozostałymi czterema kolegami podchodziłem w kierunku zamglonej rynny, każdy swoim tempem. Po kilkudziesięciu minutach sytuacja się wyklarowała.

Wraz z Januszem, pierwsi osiągnęliśmy przełęcz Zawrat i ubrawszy się w puchy i syntetyki, zaczekaliśmy na pozostałych. W międzyczasie pogoda nieco się poprawia, a mgła na chwilę rozrzedziła i odsłoniła doliny.  Czterdzieści minut później byliśmy już w komplecie i nieco zziębnięci zaczęliśmy szukać drogi zejściowej w dolinę Pięciu Stawów Polskich.

Wybraliśmy wydeptany szlak, który jednak pozostawiał wiele do życzenia. Wiódł samymi trawersami, drogą mocno kłopotliwą i zagmatwaną, poprowadzona mocno nieintuicyjnie, jak na zimę. W wypadku gorszych warunków nie zdecydowałbym się iść tą drogą. Zejście w dolinę nico się dłużyło. Po drodze minęło nas jeszcze kilka osób idących z naprzeciwka, a przed nami na północy, niebo na dobre odkryło błękitne barwy. W takich okolicznościach wieczorem dotarliśmy do zatłoczonego schroniska Pięciu Stawów i będąc szczęśliwcami z zapewnionym noclegiem, udaliśmy się do pokoju. Niewiele później dołączyły do nas jeszcze dwie persony - Anita z Żanetą i w siódemkę mogliśmy pogrążyć się w szeroko pojętej integracji.



Wbrew zapowiedziom schroniskowej prognozy pogody, niedziela od rana przywitała nas dobrą pogodą. Potężny wiatr przewiał mnóstwo śniegu i całkowicie osłonił gładki lód na „polskich stawach”.  Tego dnia postanowiliśmy udać się na na Szpiglasowy Wierch, niestety w szóstkę.  Na zimowym szlaku nie było widać przedeptanych śladów, więc jako  pionierzy zaczęliśmy wdrapywać się ku podnóżom masywu Miedzianego. Śnieg w większości przybrał już status „betonu”, a w rakach trawersowało się go znakomicie. Nawiane poduszki śnieżne omijaliśmy, choć było ich relatywnie niewiele. Utrzymywaliśmy też stosowne odległości.
Samo podejście na Szpiglasową Przełęcz to już deptanie stopień po stopniu w bardziej stromych śniegach i konsekwentne zdobywanie metrów.  Na siodle urządziliśmy dłuższy postój w oczekiwaniu aż nasz grupa się skompletuje. Zjadłszy małe co nieco skierowaliśmy się w stronę Szpiglasowego Wierchu. Przy słupku granicznym znaleźliśmy się już po kilkunastu minutach. Z racji utrzymującej się dobrej pogody i przedpołudniowej godziny skonkretyzowałem plan działania na kolejne godziny.

Anita z Mouserem udali się w stronę Miedzianego i drogie powrotnej, a pozostała czwórka zdecydowała wyruszyć na wschód, na Liptowskie Mury w celach treningowych. Ja związałem się z Januszem , Marcin z Konradem i udaliśmy się na graniówkę. Po dziewiczym śniegu szedłem ostrożnie jako pierwszy i co jakiś czas wieszałem pętle lotnej asekuracji. Grań pokonywało się bardzo przyjemnie, ale i wolno. Postrzępione skały w większości były zawiane pustym śniegiem, który nie zapewniał dobrego oparcia i co jakiś czas tworzył nawisy. Kilka węższych odcinków przeszliśmy z asekuracją z półwyblinki, niepewnie stawiając kroki. Pierwsze trudności zaczęły się w kominku, przy zejściu w stronę Czarnej Ławki. Poświęciliśmy mu kilkadziesiąt minut, po czym pogoda zaczęła się psuć. Znad Słowacji nadciągnęły chmury i śnieg, a my znajdowaliśmy się w niekomfortowym położeniu. Aby nie wpędzić się w drogę bez wyjścia, około 14:00 zarządziliśmy odwrót. Na trawers Liptowskich Murów w dziewiczym śniegu i tak brakowałoby czasu. Bez zwłoki ruszyliśmy w górę. Teraz już po śladach i gołych skałach wszystko przyszło łatwiej i szybciej. W kilkadziesiąt minut zameldowaliśmy się w punkcie wyjścia. Wypiliśmy po kubku herbaty i przegryźliśmy czekoladą. Niedługo potem przez Szpiglasową przełęcz zeszlismy z powrotem w kierunku  doliny Pięciu Stawów.
W drodze do schroniska zatrzymaliśmy się przy solidnie zmrożonym, firnowym stoku i zdjąwszy uprzednio raki ćwiczyliśmy hamowanie czekanem na wszystkie możliwe sposoby.  Postanowiłem  również przećwiczyć hamowanie w ekipie dwójkowej związanej luźną liną, w razie odpadnięcia jednego z członków zespołu. Empiryczne doświadczenia były wprost brutalne. W wypadku luźniej liny pierwsze szarpniecie zwalało z nóg nawet na przygotowanej pozycji. Naprawdę mógłbym polecić to ćwiczenie każdemu, kto wybiera się na lodowiec. Człowiekowi z odrobiną wyobraźni daje wiele do myślenia.  Po takich manewrach, nasza czwórka bogatsza o nowe doświadczenia, wróciła do schroniska nieco już pustawego.


Noc upłynęła pod znakiem opadów śniegu. O ich natężeniu przekonaliśmy się dopiero rano, kiedy zwróciliśmy uwagę na grupę wychodzącą w rakietach śnieżnych. Również pogoda nie napawała optymizmem z powodu śniegu i mgły.  Mimo tego ruszyliśmy szlakiem w kierunku na Zawrat, przekonani że mimo wszystko będzie on przetarty. Jak się wkrótce okazało – myliliśmy się. Od znaku informującego o rozgałęzieniu szlaku na Szpiglasowy Wierch, w każdą stronę rozpościerały się nieskalane żadnym butem połacie śnieżne. Synoptycy za to, po raz kolejny zawiedli na naszą korzyść – mgły rozpierzchły się, a nad Tatrami rozpogodziło się zupełnie.

Przyszło wydeptać swój własny szlak. Każdy wiedział, że trochę to potrwa, ale mając w pamięci ostatni marsz tą drogą – nowy trakt po prostu trzeba było wydeptać. Kroczyliśmy więc formacjami płaskimi, na ile to możliwe omijając strome stoki.  W stronę właściwego podejścia na Zawrat wspinaliśmy się grzędami skalnymi, zachowując kilkudziesięciu metrowe odstępy. Ostatni, długi wymuszony trawers po kolei przeskakiwaliśmy jak najszybciej. Znalazłszy się bezpiecznie na Zawracie, popołudniową już porą  urządziliśmy tam dłuższy postój.
Przed nami została trudniejsza część drogi. Zawratowy Żleb w górnych partiach przewiany, niżej gromadził na sobie świeży śnieg. Założywszy uprzednio kaski  wyruszyliśmy niepewnie w dół, brodząc w puchu. Szczęśliwie dotarliśmy pod Zmarzły Staw i całą grupą, przy znakomitej pogodzie zeszliśmy do Murowańca.



W schronisku spędziliśmy dłuższą chwilę, zachwycając się piękną pogodą za oknem. Było na co popatrzeć. Wiatr miotał tumanami piachu, które mieniły się w słońcu. Na Granatach, Kościelcu i Świnicy wyraźnie odcinały się białe mgły pióropuszy śniegu. Aż żal było opuszczać góry. W takiej atmosferze czas płynął nieubłagalnie, a my wreszcie zmusiliśmy się do wyjścia. Przy marszu w dół Tary wyglądały już zimowo, tzn. bardziej niż dwa dni temu.  Przed zmrokiem byliśmy w Zakopanem, a kolejny mimochodkowy wyjazd tatrzański dobiegł końca.
Pozdrawiam
Tomasz Duda



środa, 12 lutego 2014

Bielizma termoaktywna Brubeck Thermo – test, recenzja, opinia

Bielizma termoaktywna Brubeck Thermo – test, recenzja, opinia



Co powie producent?

Zdjęcie producenta
Bluza męska typu 1st layer z długim rękawem wykonana w technologii bezszwowej, z dwuwarstwowej, oddychającej dzianiny. Wewnętrzna warstwa polipropylenowa szybko odprowadza wilgoć od skóry, dzięki czemu skóra pozostaje sucha, nawet podczas intensywnego wysiłku. Zewnętrzna warstwa poliamidowa odpowiada za termoizolację i utrzymanie optymalnej ciepłoty ciała, zapobiegając wyziębieniu organizmu. Struktura siatki zastosowana w strefach o wzmożonej potliwości (pod pachami) wspomaga transport wilgoci. Wzmocnienia na łokciach, barkach oraz dodatkowo wzdłuż bocznej linii torsu i pleców pomagają uniknąć otarć oraz dodatkowo ocieplają. Bezuciskowe ściągacze przy nadgarstkach, szyi oraz na biodrach ograniczają ryzyko przedostawania się zimnego powietrza pod dzianinę. Dzianina antyalergiczna - nie powoduje uczuleń i podrażnień oraz bakteriostatyczna - hamuje powstawanie brzydkich zapachów. 
Spodnie męskie typu 1st layer z długą nogawką wykonane w technologii bezszwowej, z dwuwarstwowej, oddychającej dzianiny. Wewnętrzna warstwa polipropylenowa szybko odprowadza wilgoć od skóry, dzięki czemu skóra pozostaje sucha, nawet podczas intensywnego wysiłku. Zewnętrzna warstwa poliamidowa odpowiada za termoizolację i utrzymanie optymalnej ciepłoty ciała, zapobiegając wyziębieniu organizmu. Struktura siatki w strefach o wzmożonej potliwości wspomaga transport wilgoci. Wzmocnienia na kolanach oraz wzdłuż zewnętrznej linii nogawki pomagają uniknąć otarć i dodatkowo ocieplają. Bezuciskowe ściągacze przy kostkach oraz w pasie ograniczają ryzyko przedostawania się zimnego powietrza pod dzianinę. 
SKŁAD: 56% poliamid, 40% polipropylen, 4% elastyn



Dlaczego Brubeck Thermo?  Warunki używania bielizny

Z zakupem cieplejszej bielizny termoaktywnej nosiłem się od chwili pierwszego postawiania stopy w zimowych górach. Cienka pierwsza warstwa odzieży sprawdzała się na jesiennych i zimowych wycieczkach tylko jako wymuszony półśrodek. Trzeba było zakładać ciepłe ubrania, chodzenie w samej koszulce ograniczała temperatura, a sama jakość mojej cienkiej bielizny pozostawiała dużo do życzenia. Postanowiłem więc dokonać zakupu cieplejszej odzieży tej kategorii. Za kryteria postawiłem sobie syntetyczny materiał choć w minimalnym stopniu ograniczający nieprzyjemne zapachy, średnią grubość ubrań i przede wszystkim cenę, która musiała być, delikatnie rzecz ujmując, konkurencyjna. Po przejrzeniu paru stron, wybór mój padł na produkty rodzimego producenta – Brubeck Thermo. W okresie jesień-zima 2010/2011 zakupiłem spodnie i bluzę tego modelu, w cenach ok. 90zł/za sztukę.  
Od tamtego czasu intensywnie użytkuję bieliznę. Przede wszystkim w górach w okresie od października do kwietnia i temperaturach od + 15  do -15 stopni Celsjusza.  Podany przedział jest zasadniczy i odchyły od niego zdarzają się często -  bluzę miałem np. w Karpatach słowackich  latem.. Spektrum wykorzystania odzieży w przedziale czasowym wg powyższego wynosi trzy lata, a w sensie geograficznym tyczy się gór polskich.
Poza górskim przeznaczeniem bieliznę wykorzystuję do wszelakich aktywności fizycznych w niższych temperaturach zimowych  – przede wszystkim biegania czy jazdy na nartach. 



Materiał, wykonanie

Generalnie rzecz ujmując, tkanina z jakiej zrobiona jest bielizna prezentuje przyzwoitą wytrzymałość. Z roku na rok traktuję ją coraz gorzej i po macoszemu, a ona ciągle dobrze się sprawuje. Z niszczeniem nie ma problemów poza jednym miejscem. Raz zaciągnięty ściągacz u pasa legginsów pruje się permanentnie i nie widzę dobrego sposobu jak to zatrzymać. Co więcej – nie jest to odosobniony przypadek, gdyż w bokserkach brubecka obserwuję tą samą, denerwującą przypadłość.   Powolne prucie póki co nie wpływa ujemnie na proces używania bielizny, ale zapewne kiedyś definitywnie przyczyni się do jej zniszczenia. Jeśli chodzi o konstrukcję, to komplet Brubeck Thermo zrobiony jest bardzo nowocześnie, estetycznie i z pomysłem. Połączono tu kilka różnej grubości materiału o zmiennej strukturze, które mają poprawić funkcjonalność i  uatrakcyjnić design. 
Materiał moim zdaniem niebyt dobrze nadąża z transportowaniem wilgoci. Bluza przy znacznym wysiłku nasiąka potem i niezbyt szybko wysycha, co przy intensywnych treningach czy trudnych podejściach daje o sobie znać. 

























Wygoda, funkcjonalność, czyli Brubeck Thermo w praktyce

Prujące się nitki w pasie
Przy swoich gabarytach – 184 wzrostu, ok. 100 w klatce i 84 w pasie, posiadam bluzę rozmiaru L i legginsy rozmiaru M, co czyni moją bieliznę trochę dziwnym kompletem. Biorąc pod uwagę ogólne odczucia noszenia – Brubeck Thermo to produkty bardzo wygodne, nie krępujące ruchów, ani nie uciskające. Podczas noszenia nie drapią i osobiście w ogóle zapominam, że mam je na sobie. 
Biorąc pod uwagę ogólną tendencję legginsów do zsuwania się – kupiłem o rozmiar mniejsze (normalnie noszę Lki) i jestem z tego bardzo zadowolony. Na mnie trzymają się dobrze i co najważniejsze – jako elastyczne dopasowują się idealnie również pod względem długości nogawek. 
Bluzka sprawuje się trochę gorzej.  W klatce i na brzuchu przyzwoicie przylega do ciała, choć czasem ma tendencję do „podnoszenia się”.  Za to rękawy mają dużo do zarzucenia pod względem funkcjonalności. W stosunku do pozostałych gabarytów – ich długość jest ewidentnie za mała, a ściągacze w nadgarstkach - zbyt szerokie. W konsekwencji po kilku ruchach rąk w górę, rękawy podchodzą na przedramiona i w sposób irytujący odkrywają skórę rąk ponad nadgarstkami. Dodam, iż w innej bieliźnie nie mam podobnego problemu, a w tym modelu niedogodność jest chyba najbardziej irytująca dla użytkownika.  Rozwiązania nie widzę, gdyż przy mniejszym rozmiarze, rękawy byłyby zapewne jeszcze krótsze. 
Kołnierz nie przylega do szyi jak powinien – nie spełnia tym samym swojej funkcji.
Bieliznę używam przede wszystkim jako 1st layer pod polar, softshell  lub hardshell. Nieraz jednak wykorzystywałem ją jako warstwę zewnętrzną przy temperaturze ok. 15 stopni Celsjusza. W legginsach biegam w przy około 0 stopni, gdyż w takich warunkach sprawuje się najlepiej. Bluzka, jak wspomniałem wyżej, niezbyt dobrze transportuje wilgoć podczas wymagającego wysiłku  dlatego przy bieganiu ma tendencję do nasikania. W wygodnym jej użyciu do tego celu przeszkadza znacznie problem rękawów. 


Podsumowanie

Z zakupu bielizny Brubeck Thermo polskiego producenta jestem zadowolony. Jak wykazał test – komplet ma kilka wad i niedogodności, które potrafią denerwować, jednak zasadniczo wypada bardzo przyzwoicie. Stosunek cena/jakość jest w tym wypadku bardzo konkurencyjny i o ile możemy polemizować w kwestii jakości bielizny termoaktywnej, to po wytoczeniu argumentu ceny, koło oponentów powinno znacznie stopnieć. Bielizny Brubeck Thermo używa wielu moich znajomych – jedni bardziej, inni mniej intensywnie. Sam mogę uplasować się gdzieś pośrodku tej grupy, z racji posiadania kilku typów bielizny. Niemniej jednak nie spotkałem się z narzekaniami na temat Brubeck Thermo. Mowa tu zarówno o wersji damskiej, jak i męskiej.
Jeśli zamknąć konkluzję w jednym zdaniu – gdy dysponujemy większymi zasobami gotówki i potrzebujemy odzieży specjalistycznej, powinniśmy zajrzeć na wyższą półkę. Z drugiej strony, jeśli chcemy wydać na bieliznę zimową niewiele ponad 200 zł , to z pewnością nie pożałujemy wyboru.






Ocena
Materiał                   4/5
Krój                          4/5
Wygoda         3/5
Transport wilgoci        3/5




poniedziałek, 3 lutego 2014

Spodnie membranowe Hannah Wrapper III – test, recenzja, opinia.

Spodnie membranowe Hannah Wrapper III – test, recenzja, opinia.

Dane producenta
Materiał zewnętrzny - 100 %poliamid
Membrana - Climatic Extreme 2L (25 000mm wodoodporności i 25 000g/m/24godz.)
Waga - 730 g
Kolor - anthracite
Konstrukcja - Rozpięcie na nogawkach, Fartuchy, Szelki, Wzmocnienia










Skąd, dlaczego, po co
Zanim zdecydowałem się na zakup spodni Hannah Wrapper, przerobiłem wcześniej dwie pary wojskowych „membranówek”.  Zarówno na ciężkim podwójnym laminacie, jak i Gore-tex Paclite. W miarę używania tego typu odzieży zmienił się jednak moje poglądy i oczekiwania w stosunku do tego elementu ubioru. Jeśli na początku potrzebowałem spodni na beskidzki trekking, które nie przemokną, powyższe sprawdzały się przyzwoicie. Gdy natomiast zacząłem jeździć w bardziej wymagające góry potrzebowałem przede wszystkim spodni dobrze skrojonych, rozpinanych na całej długości i odpornych na zużycie. Dobra membrana była gdzieś na końcu listy. Spodnie miały być ponad to tanie, żeby w wypadku podarcia w terenie nie wzbudzały zbytniego żalu posiadacza.  Z takimi oczekiwaniami rozpocząłem poszukiwanie, zadawanie pytań na forach i ostatecznie zakupiłem Hannah Wrapper za 450zł, we wrześniu 2011 r. Od tamtej pory jestem szczęśliwym posiadaczem tych spodni.








Budowa, Wykonanie
Hannah Wrapper to spodnie nieprzemakalne, uszyte z poliamidu na membranie Climatic Extreme 2L.. Producent podaje jej parametry 25/25k.  Od środka membrana jest zabezpieczona siatką, która zwiększa komfort użytkowania. Spodnie są wzmacniane solidnym materiałem po wewnętrznej części nogawek, na kolanach i na siedzeniu.  Nogawki na zewnątrz rozpinane od góry i dołu, po całej długości. Boczne zamki zakrywają materiałowe listwy, zapinane na rzepy. Na wysokości uda rozmieszczono bliźniacze rzepy, które spinają listwy i
zapobiegają „zamykaniu się nogawek” podczas gdy zamki są rozpięte. Nogawki u dołu posiadają getry przeciwśnieżne, rozpinane i zamocowane na stale. Niestety nie posiadają one nominalnie haczyka do  zaczepienia o sznurówki, ani dziurek na zamocowanie  linki pod but. Paski z rzepami pozwalają na uregulowanie nogawek od dołu do kolan, oraz drobne korekty w pasie. Szelki połączono ze sobą szlufką, są regulowane na rzepy oraz w pełni niezależne (można łatwo się ich pozbyć). Zamocowane są tak, aby można było odpiąć tylną część w formie tzw. klapy bez zdejmowania całości.  Szwy solidne, nie prują się, nie pękają.
Krój techniczny. Spodnie nie są workowate, ale również nie wąskie. Na stronie producenta wyglądają na dość niskie. W rzeczywistości sięgają wysoko, zakrywając nerki i brzuch.


Warunki używania
Spodni używam właściwie tylko w warunkach zimowych i śniegowych. Na letnie deszcze mam Paclitowe overpants USArmy.  Tatry, Beskidy, Alpy i Pamir – to moje poletko doświadczalne przed testem spodni. Wszędzie sprawdziły się przyzwoicie. Od niskich wzniesień zimą, do gór wysokich. Miały kontakt ze skałą, przeszły wiele dupoślizgów, używane do trekingu oraz alpinizmu.  Kilkukrotnie byłem w nich również na nartach.






Funkcjonalność
Co zaznaczyłem na początku, spodnie miały być przede wszystkim wytrzymałe i tą funkcję spełniają w 100 procentrach. Używane wielokrotnie od 2011 r., nie dorobiły się póki co żadnej dziury oraz nie potrzebowały szycia. Wzmocnienia, choć słabe widoczne na zdjęciach, są bardzo trwałe i wystarczające, aby wytrzymać wiele mechanicznych urazów. Membrana nie reprezentuje najwyższego poziomu. Jak a ceratę oddycha przyzwoicie, ale przemaka – to fakt z którym się liczyłem. Niemniej jednak przy używaniu w śniegu nie odczuwa się tego w ogóle. Spodnie szybko wysychają, wystarcza im wieczór i noc w schronisku.
Rzepy działają dobrze, nie straciły na funkcjonalności. Regulacja sprawuje się poprawnie. Możliwość rozpięcia tylnej części spodni bez ich zdejmowania jest naprawdę przydatna. W droższych modelach to standard, ale w tym przedziale cenowym powyższego rozwiązania nie widziałem. Prozaiczna sprawa, ale na zimowych biwakach jest nie do przecenienia. Po prostu nie kupiłbym już spodni membranowych bez tego rozwiązania.
Getry przeciwśnieżne w Hannah Wrapper nominalnie nie działają poprawnie. Testy wykazały, że spadają z buta i są raczej zbyt szerokie na standardowe jednoczęściowe obuwie. Osobiście uciekłem się do umiejętności manualnych i przynitowałem getrom haczyki do zamocowania na sznurówkach oraz przyszyłem im taśmę parcianą pod każdego buta, co widać na zdjęciu. Samoróbka wspaniale się sprawuje i od tej pory getry zaczęły pełnić właściwe zadanie.
Spodnie są stosunkowo wygodne. Zamki na całej długości zapewniają przyzwoitą cyrkulację powietrza, a siatka która osłania membranę jest przyjemniejsza dla skóry niż cerata bez osłony. Działa to też wzajemnie – przedłuża żywotność materiału „nieprzemakalnego”. Szelki dobrze leżą na ramionach, a skrzyżowane i połączone szlufką nie maja tendencji di spadania z ramion. Mogę być obiektywny, gdyż w Pamirze w tych  spodniach spędziłem kilkanaście dni z rzędu, zdejmując je tylko do snu.
Spodnie dobrze radzą sobie z wiatrem, jednocześnie membrana przyzwoicie oddycha (nie jest najgorsza, bo miałem do czynienia z tymi "nie oddychającymi w praktyce").
Do narciarstwa zjazdowego spodnie nadają się w zupełności. Nie mam porównania z innymi, ale wydaje mi się, że wypadły by niezgorzej. Pod spód można założyć dodatkową warstwę odzieży, zwiększając przy tym komfort cieplny. Zmieszczą się leginsy, powerstretch czy polarowe spodnie.
Najbardziej boli mnie, iż listwa materiału osłaniająca zamki, nie jest na całej długości uzbrojona w podwójne rzepy. Tym samym, w wypadku rozpięcia spodni w okolicach kolan, mogą one samoczynnie się zamykać, co jest nieco uciążliwe. Ciemny kolor łapie promienie słoneczne i szybko się  brudzi. Tymi dwoma faktami wyczerpałem właściwe wady Hannah Wrapper.


Podsumowanie
Szukając spodni w góry wyższe, dysponując przy tym kwotą 500zł dokonałem wspaniałego zakupu. Moja opinia po dwóch i pół roku użytkowania spodni jest jak najbardziej pochlebna. Membrana co prawda nie zachwyca, ale do używania w zimie wystarcza. Spodnie nadrabiają drobne niedoskonałości funkcjonalnością, są dobrze wykonane i posiadają wiele cech drogich odpowiedników. Za relatywnie skromne pieniądze możemy dokonać satysfakcjonującego zakupu na lata. Jeśli ktoś będzie potrzebował spodni membranowych, w miarę uniwersalnych, na śniegowe aktywności górskie, będzie zadowolony. Poza tym nadają się do intensywnej eksploracji, a strata 500zł nie boli tak jak 2000.
Pozdrawiam i polecam.

Konstrukcja – 5/5
Funkcjonalność – 5/5
Wygoda – 4/5
Wykonanie – 5/5
Membrana – 3/5
Trwałość/Niezawodność - 5/5