niedziela, 28 kwietnia 2013

Rumuńskie Karpaty Wschodnie – trasa, plan przejścia masywu


Rumuńskie Karpaty Wschodnie – trasa, plan przejścia masywu

Rumuńskie Karpaty Wschodnie to jeden z dwóch ostatnich odcinków, jakie zostały mi do przejścia, w realizacji planu „Łuk Karpat 2010-2014”.
Już właściwie od października ubiegłego roku penetrowałem sieć z zamiarem znalezienia najlepszych map ego łańcucha górskiego. W pamięci miałem czerwiec 2012, kiedy przed przejściem Karpat Południowych mapy zbierałem niedbale, jakiekolwiek i bez przekonania. Wydruki były jeszcze gorsze niż jakość rumuńskiej kartografii. W rezultacie – zdarzało się, że 3 dni chodziliśmy z mapą wielkości kartki A4, a sam musiałem wygrzebywać się z kłopotów nawigacyjnych, wierząc tylko kompasowi i zdrowemu rozsądkowi.

 Od tamtego czasu postanowiłem, że kolejny wypad będzie zorganizowany dokładnie, tzn. tak jak być powinno. Jak wspominałem, przeszukałem dostępne źródła  i w rezultacie dostałem porządne mapy wszystkich terenów. W większości nowe, wydawnictwa Dimap. Problemem okazały się tylko ostępy gór Intosurii i okolice na północny-zachód od miasta Varta Dornei. Te dziury załatałem radzieckimi mapami sztabowymi 1:50 tys. W sumie 9 dużych, dokładnych map obejmuje całą naszą trasę.  Ostatnimi czasy dobiegł końca etap ich produkcji. A wszystko dzięki rodzicom Janusza, którym należą się niskie ukłony.
Korzystając z chwili wolnego czasu, któregoś wieczoru, zająłem się planowaniem trasy przejścia i nanoszenie jej na mapę.


Cały trawers masywu rumuńskich Karpat Wschodnich to około 560 kilometrów. Jak widać na mapce poglądowej – przemknę właściwie po wewnętrznej, zachodniej stronie Łuku Karpat. Zaczynam w Busteni, na południe od Brasova, a punktem końcowym obieram sobie przełęcz Prislop, parę kilometrów od granicy ukraińskiej.
Po drodze zahaczę o kilka checkpointów z zamiarem uzupełnienia zapasów. Cała trasa, według prognoz,  zajmie około 16-19 dni.



Dokładniejsza, przewidywana trasa marszu:

1. Busteni -> góry Baiului -> góry Grohotis -> góry Ciucas -> Intorsura Buzualui    - około 84 kilometry





2. Intorsura Buzualui -> góry Intorsurii -> Bretcu  - około 95 kilometrów










3. Bretcu -> góry Ciucului -> Lunca de Sus – około 110  kilometrów










4. Lunca de Sus -> góry Hasmas -> Lacu Rosu -  około 46 kilometrów
5. Lacu Rosu -> góry Giugeu -> Toplita - około 60 kilometrów








6. Toplita -> góry Calimani - > Varta Dornei – około 70 kilometrów










7. Varta Dornei -> góry Suhard - > Alpy Rodniańskie -> przełęcz Prislop - około 95 kilometrów









No i można jechać :)
Mam nadzieję, że plan uda się zrealizować w tym roku, a nawet jeśli braknie czasu, to na 2014 będzie jak znalazł.

Pozdrawiam
Tomasz Duda




poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Pogórze Dynowskie – Rajd Wiosenny 2013 UKT Mimochodek


Pogórze Dynowskie – Rajd Wiosenny 2013 UKT Mimochodek 

Trasa Rajdu
Kwiecień bieżącego roku rozpoczął  się nadzwyczaj osobliwie.  Mrozem i śniegiem, bo właśnie takie Prima-Aprilis dane mi było obserwować blisko dwa tygodnie temu. Kolejne dni również nie dawały wielkich nadziei na przyjście wiosny i zapowiadały zbliżający się Rajd, w odmiennym niż założony, zimowym tonie.
Niemniej, 13 kwietnia zbliżał się nieuchronnie, a z nim pogodowy przełom. Jeszcze kilka dni wcześniej, Lublinowi towarzyszył całkowicie biały krajobraz, lecz kolejne kartki kalendarza niosły za sobą skok temperatury i nadejście długo oczekiwanej wiosny.
Tegoroczny Rajd Wiosenny UKT Mimochodek  odbyć się miał na Pogórzu Dynowskim. Powód wyboru tego miejsca był prosty – po tych terenach jeszcze nie chodziliśmy, a jak wiadomo lepiej podążąć za śladem innowacji, niż powtarzać utarte schematy.  Tym samym nadszedł czas eksploracji Pogórza.





Z Lublina wyruszyliśmy wczesnym rankiem, niezbyt pogodnej soboty, 13 kwietnia. Mały, wynajęty busik sprawnie pokonywał kilometry na S19, a my mogliśmy się jeszcze trochę wyspać.
Po około trzech godzinach dynamicznej jazdy, kierowca dojechał do celu.
Wysiedliśmy w miejscowości Godawa, parę kilometrów na południe od Strzyżowa. Wycieczka w tym momencie liczyła 13 osób, zaś 3 kolejne zjawiły się niebawem .
Pomimo groźnych ostrzeżeń meteorologów i niezbyt ciekawej perspektywy poranka, pogoda wokół nas zaczęła się klarować.
Początkowo szliśmy drogą, z zamiarem znalezienie początku trasy – szlaku czarnego.  Po kilkuset metrach marszu poboczem, wreszcie za znaczkami skręciliśmy w pola. Szlak wiódł drogami gruntowymi, tak manewrując pomiędzy polami, aż  wkrótce gdzieś nam uciekł. Biorąc pod uwagę nieskomplikowany charakter terenu, nie sprawiło to większego problemu i kierując się rozsądkiem, niespiesznie wdrapaliśmy się na Pasmo Brzeżanki.
Podejście, niby krótkie i niebyt strome, troszkę nas zmęczyło. Pod grzbietem pojawił się śnieg, a promienie słoneczne zaczęły dogrzewać po plecach. Tym samym, po osiągnięciu pasma i krótkim postoju, większość wędrowców maszerowała już tylko w T-shircie.

Na grzbiecie zmieniliśmy szlak na zielony i nim kontynuowaliśmy marsz na południe. Im niżej schodziliśmy, tym więcej błota czaiło się na leśnych ścieżkach. Mimo prób zachowania uwagi i względnej czystości – do kolejnej miejscowości Bonarówki – dotarliśmy solidnie sfatygowani.
Dla odmiany, przez miejscowość trzeba było przejść asfaltem. Trwało to jakieś pół godziny, a zakończyło się krótkim postojem w cieniu cerkwi PW Opieki Matki Boskiej.  Budowla, jakkolwiek klimatyczna i ciekawa, „nie dała” zobaczyć się z bliska. Naszą grupę przywitały szczelnie zamknięte drzwi a nawet brama ogrodzenia.

Z Bonarówki, znowu za szlakiem zielonym, poszliśmy na południe. Pogoda od jakiegoś czasu zaczęła się systematycznie pogarszać. Jeszcze było przyjemnie i rześko, jednak chmury na horyzoncie nie zapowiadały niczego dobrego. Płaskie, jak naleśnik, podejście na Czarny Dział powiało nam w twarz zimą. Od pierwszych kroków w lesie, towarzyszył nam brejowaty śnieg, który przez ostatnie parę dni nie zdążył jeszcze stopnieć.
Na grzbiecie Małej Kiczory urządziliśmy krótki postój. Tu już zrobiło się trochę chłodniej, a aura niezbyt dobrze rokowała na dalszą część popołudnia.







Dalsza część rajdu przewidywała łagodne i przyjemne zejście do Węglówki. Tak wyglądało ono na  mapie, ale w rzeczywistości było trochę gorzeć. Zbocze właściwie całe płynęło, a na leśnych drogach utworzyły się potoki, którymi systematycznie podążaliśmy. Im teren bardziej się wypłaszczał, tym bardziej cieki wodne przekształcały się w bajora. Maszerowało się żmudnie, a wyzywającym zajęciem okazało się czyszczenie butów z błota pod lokalnym sklepem.
W miejscowości zwróciliśmy uwagę na wygląd budynku tutejszego kościoła. Nawet niewprawne oko zauważyłoby, że nie wyglądał on typowo, ale jest „urządzony”  w bryle dawnej cerkwi. Ten sposób przekształcania, w okolicy jest swego rodzaju precedensem, pokazującym cień przeszłości tej krainy geograficznej. Podobne budowle można było później zobaczyć w Godawie czy Czarnorzekach.

W Węglówce czekał nas długi kawałek deptania asfaltu. Tutaj też właściwie wszyscy narzucili coś na siebie. Niebo zakryło się chmurami,  temperatura spadła, podniósł się wiatr.
Po dłuższym marszu przez miejscowość, niebawem skręciliśmy w stronę lasu i Pasma Królewskiej Góry – najwyższego punku, jaki dziś został osiągnięty.  Podejście trochę się dłużyło, jednak pod presją burzy czy ulewy, zostało szybko przedeptane.
Na pokryty lasem, wierzchołek Królewskiej Góry (554m npm), wdrapaliśmy się o piętnastej. W zeszycie, który znaleźliśmy w pudełku na szczycie, zamieszczony został pamiątkowy wpis „Rajd Wiosenny 2013 UKT Mimochodek”. Wokół nas aura znacząco się pogorszyła.  Wiał wiatr i drobny deszczyk zaczął kropić nam po kurtkach.
Po krótkim postoju na tabliczkę czekolady,  ruszyliśmy w dalszą drogę.


Z lasu wyszliśmy po kilkunastu minutach zejścia. Przed nami ukazała się miejscowość Podzamcze z ruinami fortecy i piękną panoramą na horyzoncie. Zauważyliśmy, że ulewa właściwie nas ominęła i smugi deszczu przesuwały się w oddali, w kierunku granicy. Dotarliśmy już prawie na miejsce noclegu, trzeba go tylko było odnaleźć.  Zarezerwowaną agroturystykę wskazało nam miejscowe pomocne towarzystwo, żwawo popijające piwo pod sklepem.
Domek, który wynajęliśmy, jakkolwiek by nie rozpieszczał standardem, miał kilka istotnych cech pozytywnych.
Z pewnością jedną z nich było położenie. Ze wzgórza roztaczał się przepiękny widok na Krosno i Beskid Niski, a zachód słońca zrobił na obecnych naprawdę duże wrażenie.
Innym pozytywem było również miejsce na ognisko, które skwapliwie wykorzystaliśmy. Wieczór, jak się można domyśleć, należał do udanych. Gitara poszła w ruch, płomień wesoło trzaskał, a po napojach z butelek, dotychczasowe problemy i języki się rozwiązały. Trwało to kilka godzin, aż wieczorny chłód wgonił nas do pomieszczeń i przeniósł imprezę do środka.

Niedzielny ranek zapowiadał się nadzwyczaj smętnie. Niebo wstało szare i ponure, nie dając szans na jakiekolwiek wypogodzenia, a ze wczorajszej temperatury, pozostały tylko wspomnienia.
Skoro świt, około dziesiątej,  wybraliśmy się obejrzeć zaległe ruiny zamku. Budowla, o historii z pewnością niebanalnej, zapamiętana został przede wszystkim jako świadek sporu szlacheckich rodów, który uwieczniony został w komedii „Zemsta” A. Fredry.


Dawna twierdza, położona w malowniczym miejscu, na bieżąco jest odrestaurowywana. Bilet wstępu kosztuje 4zł ,a zwiedzić można tzw. zamek niski i średni.  Najwyższej części warowni nie udostępniono jeszcze turystom.
Z zamku zeszliśmy do drogi, a następnie skierowaliśmy się na wschód, podążając szlakiem czarnym.Wkrótce zaczęło padać.  Deszcz zapowiadał się solidny, lecz w rzeczywistości trwał tylko kilka minut.



Po długim podejściu lasem, wyszliśmy na drogę wojewódzką Strzyżów-Krosno. Tu zaczynał się Rezerwat Prządki, kolejny cel wycieczki.
Skalne ostańce – „etykieta” Rezerwatu, wyrastają z ziemi już kilkadziesiąt metrów od drogi. Te bardzo ciekawe i malownicze twory nazwę biorą od kształtu przypominającego niby przędące kobiety. Każda forma skalna ma swoją nazwę i szczególny kształt, któremu ją zawdzięcza.
W Prządkach spędziliśmy ponad godzinę. Szlak wiódł nas ponad kilometr wzdłuż kilkudziesięciometrowych ostańców zalesionym grzbietem.  Niebawem zaś zmierzał w dół, do Czarnorzek. W miejscowości, poza wspomnianym już kościołem adoptowanym z dawnej cerkwi, nie było wiele do zobaczenia, zatem przeszliśmy ją bez zatrzymywania.
Szlak kierował się ciągle na północ, robiąc spory łuk w kierunku pasma Suchej Góry. Po drodze widać było wiele znaków, informujących o pobliskiej sztolni i źródle „Mieczysław”, do których wkrótce dotarliśmy.
Dalej towarzyszyło nam podejście i trawers grzbietu, w kierunku szczytu Suchej Góry (585 m) . Na samym wierzchołku wzniesienia, spostrzegliśmy wielką wieżę telewizyjną, psującą całkowicie urok tego miejsca.









Po krótkim postoju pomaszerowaliśmy w dalszą drogę. Aby zejść do drogi przyszło nam okrążyć cały kompleks wieży i zejść stromym stokiem Suchej Góry. Panowały tam jeszcze całkiem zimowe warunki. Okolica zaśnieżona, potoki płynące ścieżkami  i wiatrołomy zostały nas na finiszu wycieczki. Po zejściu ze wzniesienia spotkaliśmy kolejną przeszkodę – wartki strumień, gdzie według wyboru można było skakać, bądź obejść go dłuższą drogą.
Na skrzyżowanie w Węglówce dotarliśmy o czternastej. Z racji wczesnej pory zdecydowaliśmy, że przejdziemy się jeszcze kawałek – czarnym szlakiem na Górę Kiczorę(515 m).
Ten fragment zajął nam prawie dwie godziny i pozwolił „dobrudzić się” nazbyt czystym osobnikom.
W drodze powrotnej powiadomiliśmy kierowcę busa o miejscu spotkania i przed szesnastą mogliśmy wyruszyć już w kierunku Lublina.

Rajd Wiosenny 2013 UKT Mimochodek przyniósł wiele zabawy i odprężenia od szarego, w dodatku zimowego miasta. Pogoda straszyła, lecz właściwie zaskoczyła pozytywnie i nie pozwoliła zmoknąć. Miłą odmianą była także organizacja ogniska – ten proceder ciągnął się za nami z roku na rok i wreszcie się udało. Wyruszyliśmy na spotkanie wiosny i znaleźliśmy ją.
Dziękuję uczestnikom za wspólnie spędzony czas 




Pozdrawiam
Tomasz Duda

GALERIA (przepraszam za jakość, ale na wyjazd zapomniałem wziąć lustrzanki i musiałem zadowolić się aparatem telefonu)

czwartek, 18 kwietnia 2013

Rękawice THE NORTH FACE Pamir Windstopper Glove – test, opinia


 Rękawice THE NORTH FACE Pamir Windstopper Glove – test, opinia


Dane producenta
materiał: Gore Windstopper® powleczony DWR
wewnętrzna strona dłoni powleczona antypoślizgowym silikonem
system 5 Dimensional Fit™
Radiametric Articulation™
nieprzewiewne
odprowadzają wilgoć
gumki w nadgarstkach, zapewniające lepsze do pasowanie i ochronę przed przedostawaniem się zimnego powietrza
klipsy do wpięcia w parę
lekkie
wygodne




Zakup, warunki używania
Rękawice zakupiłem w październiku 2010 roku. Miały być ciepłe i nieprzewiewne, sprawdzać się jesienią i wczesną zimą w górach. Realia używania były nieco szersze.   Rękawice służyły mi przez ponad dwa lata, do aktywności wszelakich, ale oczywiście najwięcej w górach. Głównie zimą i późną jesienią.  Używałem je w temperaturach od 0 i niżej. Na podejściu to nawet przy -20 stopnia Celcjusza  zdarzało się w nich iść.




Budowa, wykonanie
Rękawice TNF Pamir wykonane są z materiału Gore Windstopper. Faktura z zewnątrz przypomina cienki polar, jednak ma w sobie coś twardszego, membranowego.
Wnętrze dłoni, cztery palce i czubek kciuka obszyte są materiałem bardziej odpornym na ścieranie, pokrytym dodatkowo gumowym lub sylikonowym wzorkiem.   Faktycznie – chwyt jest pewniejszy, a materiał, choć już wzorku w niektórych miejscach nie widać, obrażenia mechaniczne wytrzymuje lepiej niż polar – we wzmocnionych miejscach przetarć nie zaobserwowałem, choć sylikonowy wzorek w newralgicznych miejscach należy już do przeszłości.
Co innego główny materiał rękawic. W trzecim sezonie używania, podczas ostatniej zimy, w rękawicach TNF Pamir zrobiło się kilka dziur. Przetarła się zewnętrzna warstwa polaru i przez dziurę wyzierała membrana.  Dotyczy to miejsc na opuszkach palców, na styku z materiałem wzmocnionym. Dziury wyrobiły się na dwóch palcach lewej rękawicy, a że nie lubię trzymać zniszczonej odzieży,  obszyłem wszystkie cztery końcówki skórą.  Może nie wygląda to zbyt ładnie, ale bardzo dobrze spełnia swoją rolę.
Rękawice The North Face skrojone są bardzo dobrze.  Pewnie siedzą na dłoniach, palce również nie „latają” w środku.
Rękawice można połączyć ze sobą plastikowym klipsem. Sprawuje się to dobrze, ale parę tygodni temu odpruło się mocowanie spinacza i musiałem je doszyć.
Podsumowując wykonanie jest bardzo przyzwoite. Nie zauważyłem wystających nitek, a poza tasiemką mocującą spinacz, żaden ze szwów nie puścił.


Funkcjonalność
The North Face Pamir to dla mnie rękawice o przeciętnej termice, zakładane gdy jest zbyt zimno na nieocieplane „rowerówki”, a jednocześnie za ciepło na łapawice. Jak wspomniałem wyżej, rękawice Pamir używam w temperaturze 0 stopni i poniżej. Idealnie sprawdzają się przy -5 do -10 w czasie średniej aktywności górskiej. Gdy jest chłodniej trzeba je ocieplić.  Najlepiej rękawiczkami z powerstretcha.
Kilkukrotnie miałem okazję także biegać w rękawicach. Dotyczy to temperatur -10 stopni Celcjusza i niżej. W każdy wypadku było mi w nich gorąco, a dłonie strasznie się pociły.
Podsumowując tą cechę rękawic , termika jest przyzwoita, ale z pewnością na zimę nie można traktować Pamir,ów  jako jedyne i wystarczające.
Materiał Windstopper sprawdza się znakomicie. Uzbrojone w Pamir’y ręce są odporne na porywy silnego wiatru. Stosunkowo długi mankiet, zakończony rozciągliwym materiałem, pozwala na naciągnięcie go na rękaw kurtki i zdecydowanie poprawia przy tym wiatroodporność.
Oddychalność jest na bardzo dobrym poziomie. Do parametrów Windstoppera nie można się przyczepić.
Polarowe wykończenie sprawia, że niestety rękawice przyciągają śnieg. Strzepywanie raczej nie pomaga. Choć tkanina bardzo szybko schnie i mokrymi rękami raczej nie ma problemu, to jednak czasem bywa to irytujące.  DWR kiedyś pewnie był, ale dziś wodoodporność nie różni się niczym od zwykłego polaru. Mocniejszy materiał wnętrza dłoni gorzej radzi sobie z wodą. Zbiera jej dużo, a z racji, że „pracuje”, to ciężko mu się jej pozbyć.
Jak wspomniałem już wcześniej The North Face Pamir są fajnie skrojone.  Wyprofilowane palce zapewniają pewny i precyzyjny chwyt. Nie ma przeszkód w operowaniu karabinkami.
Stabilne położenie rękawic na dłoniach zapewniają gumki, umieszczone w nadgarstkach.  W Pamirach osiągnięto pewien kompromis. Jest wystarczająco dużo miejsca, aby docieplić je cienką rękawiczką, ale nie aż tyle, by powstał zbędny luz utrudniający chwyt i zmniejszający dokładność operowania palcami.
Może kogoś zainteresuję, twierdząc, że Pamiry po używaniu solidnie śmierdzą. Niby nic dziwnego, ale nawet pranie im nie pomaga. Trzeba się przyzwyczaić. W materiale chyba żadnych dodatków bakteriobójczych nie ma.


Podsumowanie
The North Face Pamir to produkt  przyzwoity. Za średnią cenę dostajemy relatywnej jakości rękawice.  Ja klasyfikuję ten typ jako „średnie” (cienkie to nieocieplane rowerowe lub powerstretch, a grube to łapawice i inne ocieplane 5 – palczaki).  Jak na moje potrzeby sprawdziły się bardzo dobrze,  zawiodła tylko wytrzymałość. „Opancerzenie”  skórą naprawiło ubytek, na jak długo – okaże się.
Na podstawowe pytanie, czy kupiłbym je ponownie, odpowiem stanowcze  - NIE.
Dlaczego? Nie są złe, jednak już wiem, że potrzebne mi rękawice wytrzymalsze.  Z pewnością kupię jakiś model z wnętrzem dłoni w pełni obszytym skórą.  Windstopper jest bardzo dobry, tylko lepiej gdyby był wykończony  gładką strukturą.
Z takimi rękawicami będę w pełni usatysfakcjonowany.
Ocena jest wybitnie subiektywna. Dla szarego turysty z pewnością The Nort Face Pamir będą wyjściem optymalnym.   Ja używam dużo częściej  lewej ręki, a faktem jest, że to właśnie ta rękawica mi się podziurawiła.  W wypadku prawidłowego podziału obciążenia na dłonie, zużycie byłoby z pewnością inne.


Ocena 
Budowa – 4/5
Wykonanie – 4/5
Wiatroodporność – 5/5
Oddychalność – 4/5
Wytrzymałość – 2/5

Pozdrawiam
Tomasz Duda

piątek, 12 kwietnia 2013

Arc’teryx Gamma Hoody - zajawka z marcowego biegania


Arc’teryx Gamma Hoody  - zajawka z marcowego biegania

Początkiem kwietnia minął kolejny miesiąc używania kurtki Arc’teryx Gamma Hoody. 
Warunki nie zmieniły się praktycznie od podanych we wcześniejszych wpisach, dlatego uznałem, że nowy test nie wniesie niczego do tematu. Pokusiłem się więc o dłuższa zajawkę.
Gdy pierwszymi dniami marca temperatura zaczęła wychodzić  powyżej zera, zacząłem wątpić, że w kurtce w ogóle nie będzie okazji pochodzić. Wszyscy wiemy jak wyglądała dalsza część miesiąca, która dała mi szersze pole do wykorzystania Gammy Hoody.

W marcu 2013 softshella Gamma Hoody używałem głównie podczas biegania.  W międzyczasie miał zdarzyć się poważniejszy wyjazd w Tatry, ale pół metra świeżego śniegu i lawinowa trójka zmusiła mnie do zrejterowania w Beskid Niski.  Tam też dwa dni w kurteczce chodziłem.
Jak wspomniałem w poprzednich wpisach, w sofshellu  Arc’teryxa biegałem już w lutym. Paradoksalnie – wtedy temperatura  oscylowała około zera i kurczowo trzymała się tego pułapu.  Miesiąc później zrobiło się chłodniej. Przyszedł mróz, śnieg i pozwolił odczuć kurtce trochę ekstremy. 

To po kolei – jak dla mnie Gamma Hoody dobrze nadaje się do biegania o umiarkowanej intensywności w trudnych warunkach.  Świetnie chroni przed mrozem, wiatrem. Jak na materiał tego typu, znakomicie oddycha i przenosi pot na zewnątrz kurtki. Mimo intensywnego wysiłku fleecowa podszewka, w miejscu stykania się ze skórą jest w większości sucha. Pod tym względem najbardziej kuleją rękawy, bo tam odprowadzanie potu zdaje się gorzej „pracować”.  Wspomniałem i powtarzam, że osobiście pocę się sowicie i na osobach nie mających z tym problemów, Gamma Hoody będzie odprowadzała wilgoć lepiej.
Gamma Hoody dobrze izoluje od warunków atmosferycznych i nadaje się do biegania w temperaturze +2 stopnie Celcjusza i poniżej.  Przy tej górnej granicy, mając pod kurtką tylko T-shirt coolmax,  trzeba poprawić wentylację i rozpiąć kieszenie.  Minimalną temperaturą,  w jakiej przyszło mi biegać było -10 stopni Celcjusza, przy akompaniamencie umiarkowanego wiatru. Pod softshellem Arc’teryxa miałem wtedy koszulkę coolmax  z długim rękawem. Było ciepło.
Czarny kolor nie lubi słońca, a właśnie w takiej barwie jest posiadana przeze mnie kurtka. Ostatnio, jak wiecie, słońca było jak na lekarstwo i nie miałem możliwości przebadać tego dokładnie, ale nawet na mrozie, gdy parę razy przygrzały mi w Gammie promienie, było już za ciepło.
Niekiedy podczas biegu przyszło mi założyć kaptur. Opcja ta jest możliwa u mnie poniżej -2 stopni Celsjusza. Niemniej po raz kolejny jestem pozytywnie zaskoczony  oddychalnością materiału, gdyż dotychczas podczas biegu nigdy nie używałem kaptura-  było w nim po prostu zbyt gorąco.
Po raz kolejny ponarzekam na krój kaptura. Nie da się wyregulować go tak, aby był dobrze dopasowany do głowy i twarzy. Trochę denerwuje duża ilość materiału, jaka odstaje z tyłu szyi.  Nie ubieram kaptura bez nakrycia głowy, nawet cienkiego.  Przy naciągnięciu na gołą głowę – daszek opada na oczy ograniczając perspektywę, w chuście tunelowej tego problemu nie ma.
Podczas podmuchów wiatru pozytywnie sprawuje się garda. Dobrze chroni szyję, nigdy nie miałem potrzeby osłaniać jej dodatkowym materiałem.
Kurtka jest super skrojona. Nie rusza się na ciele, nie podwija. O krępowaniu ruchów i jakiejkolwiek uciążliwości noszenia nie ma nawet mowy.
Długość rękawów w porządku.  Przy dobrym zabezpieczeniu wiatr nie dokucza nadgarstkom, niemniej, jak kiedyś wspomniałem – naciągnięcie rękawów na rękawiczki sprawia nie lada problemy.
Jeśli o mniej wzniosłe cechy chodzi, to softshell nie śmierdzi. Wpompowałem w niego dużo potu i nawet materiał zewnętrzny trochę stwardniał, ale w ogóle tego nie czuć. Gdy się ociepli, Gamma pójdzie do solidnego prania. 

Oprócz biegania – w kurtce Gamma Hoody zdarzyło mi się także chodzić po Beskidzie Niskim w temperaturze poniżej zera.  Torowanie w puchu i całodzienne marsze z tym softshellem na grzbiecie były bardzo przyjemne. Wolne, stabilne tempo, nawet mi pozwoliło utrzymać  komfort cieplny i suche plecy.  Oddychalność ciągle mnie zaskakuje – gdy inni ściągają kurtki, ja rozpięciem zamka, czy kieszeni i drobnym zmniejszeniem tempa mogę regulować mikroklimat.
Podczas małej aktywności nie powala za to termika i wiatroodporność kurtki.  Mocne powiewy dają się poczuć na ciele, a podczas postoju koniecznie trzeba założyć coś na softshell, żeby nie zmarznąć.
Jeśli chodzi o wykonanie i wytrzymałość kurtki – do tej pory nie zauważyłem na niej żadnych uszczerbków wynikających  z używania.

To wyniki moich miesięcznych obserwacji z marca 2013 roku. Jak z powyższego wynika, był to wybitnie  „biegowy” miesiąc tej kurtki.  Arc’teryx Gamma Hoody zniósł ze mną ponad 300 kilometrów tej aktywności. Z wyniku testu jestem bardzo zadowolony.
Mam nadzieję, że kolejny miesiąc da sprawdzić kurtkę w nieco bardziej wiosennym zastosowaniu. 

Pozdrawiam
Tomasz Duda

środa, 10 kwietnia 2013

Kosztorys wyprawy "Pik Lenin 2013" - wstępnie


Kosztorys wyprawy - wstępnie

W oparciu o dostępne dane sporządziliśmy wstępny kosztorys wyprawy na Pik Lenin.

Przelot Warszawa- Biszkek- Warszawa                                                                  2500zł/os.
Transport Biszkek- Polana Ługowa- Biszkek(z noclegami po drodze)                      700zł/os.
Wymagane pozwolenia                                                                                            200zł/os.
Korzystanie z infrastruktury bazowej (koszty noclegów w basecamp i camp I,
korzystanie z kuchni, toalet itp., transport sprzętu do basecamp,
zdeponowanie sprzętu, ewentualna pomoc medyczna)                                              500zł/os.
Żywność na 25 dni wyjazdu                                                                                     750zł/os.
Ubezpieczenia                                                                                                         350zł/os.
Niezbędne szczepienia                                                                                             400zł/os.
Pozostałe wydatki                                                                                                    100zł/os.

Łączny koszt na osobę:                                                                                           5500zł/os.
Przewidywany koszt całości przedsięwzięcia:                                                          16500zł


Wszystkie podane kwoty stanowią koszty orientacyjne, i mogą ulegać zmianie w zależności od rozmaitych czynników, np. zmiana kursu waluty.
W terminie bliższym wyprawy pojawia się dokładniejszy jej kosztorys.


Powyższe liczby nie uwzględniają oczywiście sprzętu niezbędnego do działalności wysokogórskiej.
 Miejmy nadzieję, że znajdą się jakieś dobre dusze, które pozwolą zmniejszyć niektóre wydatki choć w części.
Z pozostałą kwotą trzeba będzie kombinować. Może "kirgiskim targiem" uda się jeszcze coś zaoszczędzić :).

Tomasz Duda

Źródło - http://piklenin2013.blogspot.com/

niedziela, 7 kwietnia 2013

Beskid Niski zamiast Tatr 15-18.03.2013


Beskid Niski zamiast Tatr 15-18.03.2013

O tym, jak kapryśna bywa pogoda w Tatrach mogliście drodzy czytelnicy dowiedzieć się parę postów wcześniej.  Opisywałem wtedy wyjazd tatrzański z klubem UKT Mimochodek, z lutego bieżącego roku.  Nie zapoznanym  z tematem przypomnę, iż trafiliśmy na całkowite załamanie aury, świeży śnieg i nieustępliwą lawinową trójkę.
No bywa – powiecie, a ja przytaknę. W początkach lutego zima może się rozkręcać,  sypać śniegiem itp.  Zwykle stabilny bywa za to marzec. Wtedy już teoretycznie można liczyć na piękną, wiosenną pogodę, wyższą temperaturę i biały „beton” na grani.  Teoretycznie...
Takie było i moje pojęcie marca w Tarach, podtrzymywane doświadczeniem zeszłorocznym. Wtedy też gościliśmy w tych górach, a czterodniowej „lampy”, jaka nam się trafiła jeszcze długo nie zapomnę.
Rzeczywistość bieżącego marca okazała się nad wyraz brutalna. Obserwując prognozę pogody, na tydzień przed wyjazdem, liczyłem z całego serca na zapowiadane dwa dni mroźnej i słonecznej aury.  Nie wziąłem pod uwagę za to jakichś skromnych opadów, przewidywanych dobę wcześniej.

Wszystko szło „jak po maśle” gdy Polskim Busem wyjeżdżaliśmy z Warszawy nocną porą. Kiedy przed drugą zasypiałem na autokarowym fotelu,  przez szybę widziałem poprawną aurę, czarną szosę i nie miałem wątpliwości na kolejny dzień.
Kubeł wody spadł mi na głowę, kiedy się wreszcie obudziłem o 5:30.  Niedaleko od Krakowa „zakopianka” została  już zasypana. Samochody, mimo iż było ich mało ciągnęły się niemiłosiernie wolno w długim sznurku.  W zamieci śnieżnej droga przebiegała nader opornie. Pługów jak na lekarstwo, „rozkraczony” TIR po drodze i fatalna pogoda spowodowały, że do Zakopane dotarliśmy z godzinnym opóźnieniem, o 8:00 rano.
Nasz pierwotny plan obejmował przejście przez Zawrat i zamelinowanie się przez trzy dni w schronisku 5 Stawów.  W tym wypadku był jednak niewykonalny. 
W ciągu ostatniej doby, Zakopane zostało przykryte  półmetrową warstwą śniegu, który w temperaturze -10 stopni Celcjusza nie mógł się w ciągu następnych dni skonsolidować.
Nie dając za wygraną, Janusz zadzwonił jeszcze do TOPR. Ratownik przestrzegał przed wyjściem w góry i prognozował rychłe podniesienie stopnia zagrożenia lawinowego.
Wtedy zrozumiałem, że w tym momencie tatrzański wyjazd się skończył.  Trzeba było szukać alternatywy.
Wraz z Januszem skierowałem się na dworzec PKP w Zakopanem, bo zimno było okrutnie.  Po dłuższym rozmyślaniu i chwili milczenia znalazły się dwie opcje:
a)      Wracać do Lublina
b)      Zaatakować Beskid Niski, stricte dom Anity zamieszkałej w okolicy.
Po kilku telefonach i rozważeniu korzyści wybraliśmy wyjście numer dwa.  W Zakopanem, które teraz wyglądem wyrażało swoją nazwę, nie zabawiłem ani chwili dłużej.
Za kilka minut później siedzieliśmy już w autobusie do Nowego Sącza.  Właściwie całą drogę przespałem, ale miasto docelowe podróży nie wyglądało lepiej od Zakopanego.  Co prawda śnieg przestał padać, lecz Nowy Sącz wydawał się również solidnie zaatakowanym przez zimę.
O 13:05 czekała nas przesiadka – na autobus do Gorlic.
Dalsza część dnia upłynęła na marszu i łapaniu stopa. Na drodze do Jasła od kierowców aż tłoczno, jednak chyba każdemu udzieliła się fatalna aura, co oznaczało brak ochoty to zabierania autostopowiczów.   Dobry człowiek nadjeżdża po pół godziny walki z wiatrem i podwozi kawałek dwóch zmarzniętych turystów.   Pozostałe 6 kilometrów pokonujemy pieszo, brnąc w zawiei przez ośnieżone drogi.  Wreszcie, po 17 wita nas dom panny Anity ;).  Kawałek ciasta, dobra kawa i od razu czuje się lepiej.


W sobotę, już we trójkę wraz z Anitą, zastanawialiśmy się, jak spożytkować wolny czas.  Wybrana została wersja niezbyt wymagająca, ale wystarczająca na zapełnienie dnia.

Po 9 rano dostaliśmy się na Rozdziele i zaleźliśmy początek niebieskiego szlaku. Dzień,  jako jeden z niewielu w bieżącym roku zapowiadał się znakomicie. Lekki mróz trzymał, a wiatr zamiatał po niebie liczne obłoki.  Aż chciało się iść.
Śnieg co prawda sięgał za kolana, wiatr smagał po twarzy, ale bez ciężkich plecaków przyjemnie stawiało się kolejne kroki.  Po osiągnięciu lizjery drzew warunki stały się jeszcze lepsze.
W kopnym puchu pokonaliśmy pierwsze podejście, osiągając przełęcz. Od tego momentu krok za krokiem, posuwaliśmy się już szlakiem zielonym. Za nami został Ferdel (648 m) i Barwinok (670 m), ale torowanie stało się bardzo monotonne i nużące.  Bez pospiechu przemierzaliśmy grzbiet, aż do skrzyżowania szlaków.  W tym miejscu wyrosła przed nami drewniana chatka, zapraszająca na chwilę postoju.  Oczywiście skorzystaliśmy nie mając powodów do pośpiechu.


Na mrozie, po chwili odpoczynku, wszystkim  zaczęło robić  się chłodno.  Pora ruszać w dalszą drogę. Przed nami podejście na Kornuty, a śniegu nawet więcej niż poprzednio.  Powoli osiągamy wysokość, wysoko podnosząc nogi i brnąc w zaspach.
Na Kornuty (830 m) wychodzimy po 15 i tym  razem rezygnujemy z oglądania tworów skalnych.
Słońce chylił się ku zachodowi, temperatura ciągle spadała. To znak, że trzeba było  schodzić. Tym razem szlakiem żółtym do Folusza. Ta ścieżka również nieprzetarta, jednak w dół łatwiej .
Schodziliśmy raźno, nieraz zapadając się po pas.   Dopiero na poziomi rzeczki w dolinie zauważyliśmy ślady nart, których użytkownikom raczej nie chciało się brnąc do góry.
Wycieczkę skończyliśmy po kilku kilometrów marszu przez Folusz, na drodze nr 993 Gorlice – Dukla.







Niedzielny poranek 17 marca okazuje się jeszcze bardziej zacny od poprzedniego. Choć termometr na oknami pokazuje -12 stopni Celcjusza, to na niebie nie ma ani jednej chmurki.  Takiego dnia nie można zmarnować – jedziemy na Magurę Małastowską.
Pół godziny kontemplacji pięknych widoków mija w oka mgnieniu. Samochód zostawiamy na parkingu i zbieramy się do schroniska.




Na chwilę zatrzymujemy się w tym małym budyneczku przypominającym raczej bacówkę.  Schronisko na Magurze Małastowskiej mimo niepozornych rozmiarów ma za to niesamowity klimat. Mała jadania,  kot zaciekawiony widokiem turystów i dosłowne „ciepło” wnętrza. Czegoż chcieć więcej. 
Niestety możemy spędzić  tu tylko chwilę. Wychodzimy w kierunku wyciągu narciarskiego i właściwego szczytu Magury Małastowskiej (813 m).
Śniegu jest tu więcej niż w Magurskim Parku Narodowym, na Kornutach, zapadamy się ponad kolana. Mimo iż rankiem termometr straszył, to jednak po kilku godzinach jest ciepło, a w słońcu nawet gorąco. Marcowe promienie mają już większą moc niż miesiąc temu.
Nasza droga biegnie na północny zachód szlakiem zielonym.  Ścieżka jest oczywiście nieprzetarta, ale puszysty śnieg nie sprawia kłopotów.   Niespiesznym marszem, po południu osiągamy Wierch (705 m). Niedługo potem spotykamy pierwszego i ostatniego dziś turystę – starszego pana na biegówkach.  Po krótkiej rozmowie pokonujemy jeszcze kilkaset metrów i robimy postój na jedzenie.
Zadowoleni z pięknej pogody leniuchujemy tam dłuższy czas. Narciarz wracając z Magury mija nas ponownie.  To znak ,że wreszcie trzeba się zbierać.  Już po 15, więc decydujemy się schodzić do drogi.  W tym celu zbiegamy w kierunku południowym przez las.
Dalej maszerujemy już drogą.  Po kilku kilometrach osiągamy wieś Nowica i poświęcamy chwilę na obejrzenie cerkwi pod wezwaniem św. Paraskewy.   Chwila postoju i robi się koszmarnie zimno.  Słońce wisi nisko nad horyzontem, a wiatr szaleje po polach. Temperatura spada poniżej - 10 stopni.  Więcej już się nie zatrzymujemy. Droga wije się zakrętami, wznosi i opada, a przede wszystko dłuży po całym dniu w terenie. 
Do samochodu dochodzimy dopiero po 17. Nie pozostawało nic innego, jak wracać do ciepłych czterech ścian na kawę.









Poniedziałek był dniem powrotu do Lublina.  Jako szanujący się studenci oczywiście wybieramy opcję dziury budżetowej – autostop. Mamy  szczęście. Pogoda okazuje się łaskawa. Czasem przyświeci słońce, nieraz zawieje wiatr, ale wszędzie panuje magiczna, dodatnia temperatura, która nie pozwala nam zbytnio zmarznąć.
Koleje podróży, jak to bywa przy jeździe autostopem – układają się różnie.  Bilans zysków i strat wypada jednak jak w większości korzystnie. Po całym dniu, o 19:00 wita nas wojewódzkie, studenckie miasto Lublin.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

czwartek, 4 kwietnia 2013

Bilety do Kirgistanu - Pik Lenin 2013


Bilety do Kirgistanu - Pik Lenin 2013


Pierwsze konkretne działania ku wyprawie Pik Lenin 2013 mamy już za sobą. Około trzy tygodnie temu ja (Tomek) wraz z Januszem kupiliśmy bilety lotnicze Warszawa-Biszkek - Warszawa.

Nie była to decyzja przypadkowa. Już od kilku miesięcy, prawie codziennie penetrowaliśmy odmęty internetu i porównywaliśmy ceny.
6 marca wreszcie się trafiło. Promocyjną cenę przedstawiły linie Turkish Airlines. Świadomi, że wakacje zbliżają wielkimi krokami i skuszeni renomą "najlepszych przewoźników w Europie", długo się nie zastanawialiśmy.
Tym samym wyprawa Pik Lenin 2013 przybrała konkretne ramy czasowe.
17 lipca o 14:45 wsiadamy w Warszawie do samolotu i po przesiadce w Istambule do Biszkeku dolatujemy następnego dnia o 5:00 rano.
Z kirgiskej stolicy wylatujemy o 7:00 12 sierpnia 2013 i wieczorem tego dnia wracamy już do Polski.
Podsumowując, czeka nas 25 pełnych dni w Azji Centralnej

Promocyjny termin przypadł nam bardzo do gustu, biorąc pod uwagę planowaną akcję na Piku Lenina.
Początkiem lipca na lodowcu zalega bowiem sporo kopnego śniegu, a koniec sierpnia w tym ternie oznacza otwarte szczeliny i większe niebezpieczeństwo.  Uznaję więc, że czas przełomu miesięcy będzie dla działalności górskiej najbardziej odpowiedni.

Jako, że nie posiadamy karty kredytowej poprosiliśmy o zakup biletów znajomego.
Potencjalnie wszystko poszło jak "z płatka", jednak w mailu z biletem otrzymaliśmy od tureckich linii następującą informację:



 Credit card used for the payment (if it is a virtual card, please have the related credit card with you) and an identification card (Passport , driving license, personal identity card , marriage certificate) that belongs to the credit card holder must be presented at thy check-in counter. All the passengers within a single booking must apply to check-in counter at the sametime. Individual applications will not be accepted. If the credit card holder is not the passenger, credit card holder must be present with the passenger(s) at the check-in counter with his/her credit card (used for the payment) and his/her valid identification card. (If it is a virtual card, please have the related credit card with you).
If you do not present the credit card you used for the payment, you will not be accepted to the flight. 

Czyli po polsku - posiadacz karty kredytowej użytej do zakupu biletu musi być obecny na lotnisku,przy odprawie!!!
Po przeczytaniu tego fragmentu byłem bardzo zaniepokojony. No bo przecież nie mozemy po lotniskach ciągać znajomego, żeby specjalnie stawiał się i potwierdzał nasze bilety. A co dopiero zrobić, gdyby przewoźnik stwarzał jakieś problemy w obcym kraju - w Istambule czy Biszkeku.

Początkowo Janusz zadzwonił do przedstawicielstwa tureckich linii w Warszawie, jednak kobieta przez telefon nie potrafiła dać żadnego konkretnego rozwiązania.
Niezwłocznie wypisałem więc do Turkish Airlines mail, w którym opisałem mój problem.
Odpowiedź przyszła niezwłocznie.


For the purpose of ensuring the credit card security of tickets paid for via credit card through our website or call center, the card owner must personally present to a Turkish Airlines office the credit card he or she used for the payment operation, together with a valid identity document, before the passenger appears before the check-in counter. The same operation must be done when changes, cancellations, or returns are requested for the ticket. 
In cases when the credit card is not presented, ticketholders are not allowed to fly including in cases of tickets paid for online via credit card and whose online check-in operations have been completed. Passengers who possess such tickets are asked to buy another ticket.  "


Kupujący musi osobiście stawić się do najbliższego przedstawicielstwa z dowodem tożsamości i karta kredytową w celu "odblokowania biletu".  Rozwiązanie kłopotliwe, ale najważniejsze, że wykonalne.
Kupujący odpowiedź więc dostał i miejmy nadzieję, że sprawa będzie załatwiona.


Janek do Biszkeku wybiera się z Ukraine International Airlines. Jako, że bilet kupiony niedawno, więc droższy od naszych, a i tak konkurencyjny w porównaniu z Aeroflotem czy TU.
Janek startuje z Warszawy również 17 lipca, ale o 11:10  i po przesiadce w Kijowie do Biszkeku dociera następnego dnia o 4:00 rano.
W drogę powrotną wyrusza dzień później od nas - 13 sierpnia. Biszkek opuszcza o 5:45.

Tym samym klamka zapadła. Wyprawa Pik Lenin 2013 odbędzie się na pewno, no chyba, ze na przeszkodzie staną przeciwności obiektywne.
Wierzymy, że takich nie będzie i z zapałem zabieramy się za pracę nad przedsięwzięciem.
Jest co robić, będzie się działo,  trzymajcie kciuki.

Odwiedzajcie Facebook'a i bloga, będziemy na bieżąco zamieszczać nasze przygotowania.
Wracam niebawem :)

Tomasz Duda

Źródło - http://piklenin2013.blogspot.com/ 

wtorek, 2 kwietnia 2013

Psy pasterskie i Karpaty Rumuńskie - jak radzić sobie z zagrożeniem


 Psy pasterskie i Karpaty Rumuńskie - jak radzić sobie z zagrożeniem


Pies –  jak przyjęło się mowić  – najlepszy przyjaciel człowieka. Wierny, posłuszny, spokojny – powiedzą miłośnicy i właściciele czworonogów.
Co jednak, gdy ta ikona spokoju stanie na naszej drodze/szlaku w górach, w pozycji ofensywnej, odsłaniając przed nami całą paletę zębów?
O tym właśnie będzie temat. 
Laik po przeczytaniu pierwszych zdań może podrapać się po głowie i zastanowić. No w jaki sposób pies będzie zagrażał nam w górach? Przecież to tereny dzikie, niedostępne i nieprzyjazne dla tego typu zwierząt, chcąc, nie chcąc – udomowionych.
Po kilku latach przebywania w polskich(wyłącznie w polskich)  górach przyklasnąłbym takiej opinii i wyśmiał autora tekstu.  Jednak wraz  z rozszerzeniem horyzontów podróżniczych poza teren naszego kraju, mam nieco odmienne  zdanie.
Otóż bracie, mylisz się – odrzeknę. Pies to realne zagrożenie w wielu pasmach Karpat.  Jeśli nawet nie zaatakuje potrafi solidnie uprzykrzyć życie.  Na myśli mam  głównie pasterskie. To owczarki strzegące stad na wysokich połoninach będą istotą problemu.

Na jakich terenach możemy spodziewać się zagrożenia ze strony psów – moje doświadczenia. 

Jak już wyżej nadmieniłem, nasz kraj możemy od razu pominąć. To trochę generalizowanie, jednak w Polsce problem jest marginalny.  W terenie górskim możemy spotkać pojedyncze egzemplarze, najczęściej wyglądające, jak ten obok (Szklarska Poręba), nie stanowiące dla nas zagrożenia.






Ukraina – mimo tendencyjnie powtarzanych opinii o dzikości i prymitywizmie tego kraju,  tam  z niebezpiecznymi czworonogami stykałem się rzadko.  A przemierzyłem całe Ukraińskie Karpaty i myślę, że mogę być obiektywny. Mimo powszechnego wypasu, raz  licznych stad,  w większości pasterze rezygnują z takiej formy ochrony owiec.  Niemiej pewnego razu, na Borżawie spotkałem z kolegą  trzy takie „kajtki”, odrastające od ziemi jakieś 30cm, które  na wezwanie „juhasa” uciekły. 
Autentyczne zagrożenie czułem tylko raz. Był to ostatni odcinek połoniny Kuk i dwa wysokie, smukłe owczarki przy bacówce.  Wtedy w temacie radzenia sobie z tymi zwierzętami byłem całkiem zielony i na szczęście szybka interwencja pasterza zażegnała problem. Do końca wycieczki mieliśmy spokój.

Rumunia –tu szkopuł jest zasadniczy  i właśnie po odwiedzinach w tym kraju zdecydowałem się na napisanie tekstu. 
Podczas mojego  pierwszego wyjazdu do Rumunii nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że wszędzie można spotkać psy. W parku, nad morzem, w mieście i oczywiście w górach.  Odwiedziłem wtedy „Fagarasze” i mogłem przypatrzeć się czworonogom z bliska. Masywne, dostojne psy pasterskie, strzegące wielkich stad owiec. Tak je zapamiętałem. Żadne incydenty się nie zdarzały. Szedłem w większej grupie, przez najbardziej znane z rumuńskich gór i to nie pozwoliło poznać prawdziwej istoty zagadnienia.
Rok później robiłem już przejście całych Karpat Południowych. Jeszcze przed wyjazdem  znajomy przestrzegał mnie i uczulał, że  tych okolicach pies to realny problem i nie można go lekceważyć.  Mówił o nim bardzo dosadnie, z przekonaniem i według mnie trochę przesadzał.  W odpowiedzi postanowiłem posłuchać, i nie zlekceważyć kwestii. Zakupiłem gaz pieprzowy, przygotowałem się psychicznie.
To, co zastałem przerosło jednak moje wyobrażenie.  Już drugiego dnia po wejściu w góry, zaczęły dręczyć mnie psy pasterskie. Szedłem wtedy znowu, z  kolegą we dwójkę i już nie czułem się tak pewnie, jak rok wcześniej. Psy atakowały nawet po kilkanaście razy w ciągu dnia, skutecznie uprzykrzając życie i szargając nerwy. Przeważnie pasterze próbowali interweniować, jednak często owczarki ich nie słuchały lub ludzie znajdowali się zbyt daleko.
Zaobserwowałem, że problem jest większy, im dziksze są góry, które przemierzamy. Tam czworonóg nienawykły do widoku człowieka i traktuje go jak agresora i przeciwnika.   Przede wszystkim w pasmach  Cernei, Godenau, Reteraz i  Lotrului. Także w Fagaraszach nieraz musiałem się od nich opędzać, co bardzo mnie zaskoczyło, biorąc pod uwagę zeszłoroczne doświadczenia.


Realia ataku pasterskiego psa (na przykładzie Rumunii)

Podczas przemierzania rumuńskich połonin utkwiła mi w myślach pewna prawidłowość. Właściwie każda dolina ma „swoje stado” owiec.   Nie wiem w jaki sposób wyklarował się ten podział – tak po prostu jest.
Stada są stosunkowo duże. Rzędu kilkuset sztuk i każdego strzeże „wataha” 4-9 owczarków.  Stąd też częstotliwość ataków, od kilku do kilkunastu razy dziennie (sic!) . W moim przypadku bywały takie okresy, że wchodząc w dolinę byłem „witany” przez psy, które „odprowadzały” mnie za kolejne wzniesienie  i przekazywały następnej grupie zwierząt. Wyda się to niezbyt groźne, jednak rzeczywistość jest zupełnie inna. Jeśli cały dzień słyszymy szczekanie i warczenie wkoło siebie, to siada psychika, motywacja zostaje zdruzgotana  i nie ma przyjemności z dalszej wycieczki. Mimo iż fizycznie możemy wyjść bez szwanku, to  atak pozostawia ślady.
 Psy są  prawie zawsze wyrośnięte (około 65cm w kłębie), masywne i dobrze zbudowane.  Nie mamy co liczyć na pardon – jeśli chodzimy po dzikich górach – na 95% aktywnie się nami zainteresują.
Owczarki wyczują nas wcześniej niż zdążymy je zobaczyć, czy usłyszeć. Chyba, że wiatr wieje w naszą stronę, a czworonogi  są po drugiej stronie wzniesienia. Wzrok również mają sokoli i nawet  jeśli znajdują się od nas kilkaset metrów – kilometr, przynajmniej będą szczekać.  
Zawsze atakują grupą.  Najpierw zaczyna szczekać jeden, później kolejne i po chwili wszystkie psy w stadzie stawiane są na nogi.  Nie jest to atak chaotyczny. Co prawda zbliżają się z jednego kierunku, jednak bez względu na liczbę próbują nas otoczyć . Na otwartym terenie udaje im się to zawsze.  Zamykając nas w takim okręgu, ujadając i warcząc, zbliżają się coraz bardziej, aż znajdzie się najodważniejszy, który zaatakuje bezpośrednio.
Wszystko to -od zauważenia nas do otoczenia trwa maksymalnie minutę.

Jeśli widzimy stado z daleka, to możemy mieć pewność, ze gdzieś znajdują się jego stróże i zaraz ich usłyszymy.
Często mówi się, że jeśli trzymamy się z dala od owiec, to pies nie zaatakuje. Otóż nie. Na własnej skórze przekonałem się, że to mylna opinia. Zazwyczaj  owczarki „fatygują się” do nas nawet  kilkaset metrów pod górę, mimo iż stado zostało w dolinie, a my nie stanowimy żadnego zagrożenia.
Nie możemy bezgranicznie liczyć na pasterzy. Przeważnie, jeśli są blisko – pomagają. Zdarza się jednak, że „juhas” pójdzie sobie gdzieś, albo zadrwi z naszego losu i interweniował nie będzie.
Nawet po działaniu pasterza, pies nieczęsto poprzestanie na  biernej obserwacji. Stare i doświadczone zwierzę z reguły zrozumie, że jesteśmy niegroźni,  choć  gros doświadczeń wskazuje, że szczekanie nie ustąpi.  Bywa i tak, że pasterz odgoni psy, które po dłuższej chwili przybiegną do nas ponownie.


Jak zapobiegać i radzić sobie z atakiem psa

Ten aspekt trzeba podzielić na dwa podpunkty
1.       Unikanie konfrontacji i prewencja
2.       Reagowanie w niebezpiecznej sytuacji

Ad. 1.  Ze wszystkich sposobów działania najlepszym jest oczywiście wyeliminowanie bądź zminimalizowanie zagrożenia.
W tym celu w czasie wycieczki musimy zachować szczególną uwagę, nadsłuchiwać i obserwować.  Priorytetem jest, aby z daleka zobaczyć dane stado i w miarę możliwości ominąć je, bądź przeczekać, aż zejdzie z naszej drogi.  Owce nigdy nie stoją w jednym miejscu, a przemieszczają się stosunkowo szybko i plynnie. Oprócz używania wzroku – nadsłuchujemy krzyków pasterzy czy dzwoneczków towarzyszących takiej liczbie zwierząt.
Obserwacja i wcześniejsze wyśledzenie stada jest szczególnie ważne, aby przygotować się na ewentualny atak owczarków. Obojętnie jak zareagujemy, to mamy gwarancję, że nie zostaniemy zaskoczeni. Jednym z najmniej przyjemnych wypadków jest,  sfora psów wypadająca  na nas z kosówki lub załamania terenu w bliskiej odległości.  Po prostu możemy nieźle się przestraszyć. 
Gdy mimo usilnych starań  owczarki nas wyśledzą , teoretycznie pozostaje ucieczka. Teoretycznie, gdyż praktycznie z kilkunastokilogramowymi plecakami daleko nie pobiegniemy.  Wyrzucenie ich także nie rozwiązuje sprawy. ;)  Czasami jednak szczęście dopisze. Znajdując się blisko skał czy wyniosłego elementu otoczenia jak głaz lub drzewo możemy na niego wejść i przeczekać aż czworonogom się znudzimy bądź pasterz zacznie działać.
Prewencja.  W aspekcie materialnym dotyczy posiadania środków, które choć w minimalnym zakresie pomogą w razie ataku. W najgorszym razie wywołają tylko efekt placebo.
Ja  przed wyjazdem zaopatrzyłem się w gaz pieprzowy przeznaczony właśnie na takie stworzenia i zawsze nosiłem go w przy sobie. Nie w klapie plecaka, czy w kurtce pod jedzeniem.  Ma być zawsze w kieszeni, błyskawicznie dostępny.  Z definicji – obezwładni zmysły psa i zniechęci do ataku. Kłopotem mogą być jego parametry. Mały zasięg ( do 3m, a w prkatyce do 1m) , konieczność uwzględnienia wiatru ograniczają skuteczność gadgetu. Osobiście na szczęście nie potrzebowałem z gazu  korzystać.
W kieszeni można mieć także jeden kamień lub więcej. A po co on – poniżej.
Poruszamy się z kijkami trekingowymi.  Oprócz ułatwienia marszu zawsze mamy coś do obrony, a i psy wychowane przez pasterzy dzierżących 2 metrowe drągi, zapewne też wiedzą, co znaczy kij w ręku człowieka.
A aspekcie psychicznym prewencja polegać będzie na zachowaniu świadomości, że psy pasterskie zainteresują się nami, będą szczekać czy próbować atakować. Trzeba się na to przygotować, aby w razie zaskoczenia nie stracić zimnej krwi.
Zagrożone atakiem psów pasterskich są przede wszystkim osoby przemierzające góry samotnie i we dwójkę. Stanowią łatwy cel.  Trzy, cztery osoby już mogą czuć się względnie pewnie, a większej grupie właściwie nic nie grozi.

Ad.2.   Czasami mimo usilnych prób, konfrontacji ze sforą owczarków nie da się uniknąć.  Jeśli mamy świadomość, że nie uciekniemy,  musimy reagować.
Jak wspomniałem – pozostaje na to około minuty. Dużo czasu, jeśli wiadomo, co robić.
Wykorzystamy najprostszy z możliwych sposobów, którego nauczył mnie rumuński pasterz w minione wakacje.
Mianowicie, jeśli z oddali usłyszymy szczekanie, bądź zobaczymy biegnące owczarki, szukamy kamieni. Jeśli prewencyjnie mamy takowy w kieszeni , punkt dla nas.  Kamienie mogą być jakiekolwiek, ważne, abyśmy mogli nimi ciskać.
Gdy psy podbiegają w zasięg naszych kamieni- rzucamy. Nie ważne czy daleko, blisko, czy celne. Po prostu rzucamy.  Robimy to widowiskowo, wręcz zamaszyście. Ważne, aby psy zobaczymy gest. I tak zachowując czujność, torujemy sobie dalsza drogę, bądź liczymy na zniechęcenie psów.  Rzut wykonujemy jedną ręka, dla pewności trzymając w drugiej kijek trekingowy.
Powiecie, iż problem zaczyna się, gdy nie możemy znaleźć kamieni? Niekoniecznie. Wtedy po prostu udajemy. Energicznie wykonujemy gesty, w których schylamy się po kamień i pozorujemy rzut.  W ten sposób  również torujemy sobie drogę. Z plecakiem wymaga to wprawy i pewności siebie.
Kto przeczyta o podanym sposobie może „zrobić wielkie oczy” bądź zacząć się śmiać. Przed wyjazdem taka byłaby i moja reakcja.  Jednak skuteczność takiego odstraszania psów sprawdziłem i byłem wprost zaskoczony. W Karpatach Południowych około 95% owczarków reaguje wycofaniem na rzucany kamień, a około 60-70% zatrzymuje się na sam gest. Kilka powtórzeń z reguły je zniechęca. Myślę, że w pozostałych częściach kraju skuteczność metody jest tożsama.  Ważne, żeby zacząć ciskać lub przynajmniej udawać przed samym atakiem, bo pędzący na nas, rozjuszony w amoku pies, może się już nie zatrzymać w małej odległości.
Z tego punktu pozostaje tylko zastanowić się, ile razy przykładowy owczarek  musiał oberwać kamieniem, żeby uciekać na sam gest podnoszenia go z ziemi. :D
Metoda ta – prosta i banalna rozwiązuje prawie wszystkie problemy.  
Jednak zdarzyć się mogą sytuacje, w których nam nie pomoże. Wyobraźmy sobie scenariusz, iż psy wypadają z bliska, bądź nie reagują na kamienie.
W zasobach Internetu możemy przeczytać, iż w starciu z psem najlepiej stać do niego bokiem. Tylko jak, skoro z reguły jesteśmy przez nie otaczani ?   No raczej odpada.
Jeśli idziemy samodzielnie, mamy zadanie utrudnione. Najlepszym rozwiązaniem byłoby nie dać się otoczyć, gdyż naszym celem jest obserwacja  zachowań wszystkich psów, bez spoglądania w oczy zwierząt .  Możemy stanąć tyłem do przepaści (tylko uważać gdzie się stawia kroki ;) ), czy oprzeć się o skały.  Nie zawsze jest to wykonalne.
We dwójkę i w grupie mamy łatwiej. W miarę, jak zostajemy otaczani, odwracamy się do siebie plecami, a kijki ustawiamy „na sztorc” w „jeża”. 
Zrzucenie plecaka  to kwestia sporna. Jeśli krępuje nas, to lepiej się go pozbyć, zwracając uwagę, aby nie zawadzał pod nogami.
Od razu przestrzegę, że hałas nie pomaga.  Psy nie boja się stukotu menażek, krzyków. 
W tej sytuacji zostaje nam tylko wołanie o pomoc.  
-Pomocy, psy !!!    -  ażutor kyine!!!   (tak się czyta po rumuńsku)
Do paradoksalnej sytuacji może dojść , gdy owczarki otoczą nas po przeciwnej stronie wzniesienia niż urzędują pasterze…..   Dlatego odsyłam do punktu nr. 1 i bacznej obserwacji, aby nie dopuścić, do tego typu scenariusza.
Gdy pies bezpośrednio zaatakuje, pozostaje bronić sie kijkiem. Jest szansa, że na nim poprzestanie.  Koniecznie trzeba  zrzucić plecak. Nim także może się zainteresować i zostawić nas w spokoju.
W wypadku nieskuteczności podanych  sposobów pozostaje skulić się w kłębek i chronić najważniejszych części ciała, jak szyja, twarz, brzuch.  Najlepiej ubraniem, ale wiadomo jak bywa latem, gdy ubieramy krótkie i przewiewne ciuchy,  a kurtki mamy pochowane w plecaku. Z racji występowania z zasady większej grupy psów,  w walce z nimi mamy nikłe szanse.


Wierzę , że tekst pomoże komukolwiek w planowaniu wycieczki w rumuńskie góry i uświadomi o nieprzyjemnościach, jakie mogą czekać ze strony psów pasterskich w tych górach.  Pisałem go w oparciu o własne doświadczenia, dlatego inne osoby mogą  mieć swoje spostrzeżenia w tej kwestii. W paru sprawach posiłkowałem się artykułem z portalu psy.pl .
Jeśli chcecie się podzielić swoimi odczuciami, doświadczenimi lub zdaniem w temacie – czekam na komentarze.

Pozdrawiam
Tomasz Duda