niedziela, 7 kwietnia 2013

Beskid Niski zamiast Tatr 15-18.03.2013


Beskid Niski zamiast Tatr 15-18.03.2013

O tym, jak kapryśna bywa pogoda w Tatrach mogliście drodzy czytelnicy dowiedzieć się parę postów wcześniej.  Opisywałem wtedy wyjazd tatrzański z klubem UKT Mimochodek, z lutego bieżącego roku.  Nie zapoznanym  z tematem przypomnę, iż trafiliśmy na całkowite załamanie aury, świeży śnieg i nieustępliwą lawinową trójkę.
No bywa – powiecie, a ja przytaknę. W początkach lutego zima może się rozkręcać,  sypać śniegiem itp.  Zwykle stabilny bywa za to marzec. Wtedy już teoretycznie można liczyć na piękną, wiosenną pogodę, wyższą temperaturę i biały „beton” na grani.  Teoretycznie...
Takie było i moje pojęcie marca w Tarach, podtrzymywane doświadczeniem zeszłorocznym. Wtedy też gościliśmy w tych górach, a czterodniowej „lampy”, jaka nam się trafiła jeszcze długo nie zapomnę.
Rzeczywistość bieżącego marca okazała się nad wyraz brutalna. Obserwując prognozę pogody, na tydzień przed wyjazdem, liczyłem z całego serca na zapowiadane dwa dni mroźnej i słonecznej aury.  Nie wziąłem pod uwagę za to jakichś skromnych opadów, przewidywanych dobę wcześniej.

Wszystko szło „jak po maśle” gdy Polskim Busem wyjeżdżaliśmy z Warszawy nocną porą. Kiedy przed drugą zasypiałem na autokarowym fotelu,  przez szybę widziałem poprawną aurę, czarną szosę i nie miałem wątpliwości na kolejny dzień.
Kubeł wody spadł mi na głowę, kiedy się wreszcie obudziłem o 5:30.  Niedaleko od Krakowa „zakopianka” została  już zasypana. Samochody, mimo iż było ich mało ciągnęły się niemiłosiernie wolno w długim sznurku.  W zamieci śnieżnej droga przebiegała nader opornie. Pługów jak na lekarstwo, „rozkraczony” TIR po drodze i fatalna pogoda spowodowały, że do Zakopane dotarliśmy z godzinnym opóźnieniem, o 8:00 rano.
Nasz pierwotny plan obejmował przejście przez Zawrat i zamelinowanie się przez trzy dni w schronisku 5 Stawów.  W tym wypadku był jednak niewykonalny. 
W ciągu ostatniej doby, Zakopane zostało przykryte  półmetrową warstwą śniegu, który w temperaturze -10 stopni Celcjusza nie mógł się w ciągu następnych dni skonsolidować.
Nie dając za wygraną, Janusz zadzwonił jeszcze do TOPR. Ratownik przestrzegał przed wyjściem w góry i prognozował rychłe podniesienie stopnia zagrożenia lawinowego.
Wtedy zrozumiałem, że w tym momencie tatrzański wyjazd się skończył.  Trzeba było szukać alternatywy.
Wraz z Januszem skierowałem się na dworzec PKP w Zakopanem, bo zimno było okrutnie.  Po dłuższym rozmyślaniu i chwili milczenia znalazły się dwie opcje:
a)      Wracać do Lublina
b)      Zaatakować Beskid Niski, stricte dom Anity zamieszkałej w okolicy.
Po kilku telefonach i rozważeniu korzyści wybraliśmy wyjście numer dwa.  W Zakopanem, które teraz wyglądem wyrażało swoją nazwę, nie zabawiłem ani chwili dłużej.
Za kilka minut później siedzieliśmy już w autobusie do Nowego Sącza.  Właściwie całą drogę przespałem, ale miasto docelowe podróży nie wyglądało lepiej od Zakopanego.  Co prawda śnieg przestał padać, lecz Nowy Sącz wydawał się również solidnie zaatakowanym przez zimę.
O 13:05 czekała nas przesiadka – na autobus do Gorlic.
Dalsza część dnia upłynęła na marszu i łapaniu stopa. Na drodze do Jasła od kierowców aż tłoczno, jednak chyba każdemu udzieliła się fatalna aura, co oznaczało brak ochoty to zabierania autostopowiczów.   Dobry człowiek nadjeżdża po pół godziny walki z wiatrem i podwozi kawałek dwóch zmarzniętych turystów.   Pozostałe 6 kilometrów pokonujemy pieszo, brnąc w zawiei przez ośnieżone drogi.  Wreszcie, po 17 wita nas dom panny Anity ;).  Kawałek ciasta, dobra kawa i od razu czuje się lepiej.


W sobotę, już we trójkę wraz z Anitą, zastanawialiśmy się, jak spożytkować wolny czas.  Wybrana została wersja niezbyt wymagająca, ale wystarczająca na zapełnienie dnia.

Po 9 rano dostaliśmy się na Rozdziele i zaleźliśmy początek niebieskiego szlaku. Dzień,  jako jeden z niewielu w bieżącym roku zapowiadał się znakomicie. Lekki mróz trzymał, a wiatr zamiatał po niebie liczne obłoki.  Aż chciało się iść.
Śnieg co prawda sięgał za kolana, wiatr smagał po twarzy, ale bez ciężkich plecaków przyjemnie stawiało się kolejne kroki.  Po osiągnięciu lizjery drzew warunki stały się jeszcze lepsze.
W kopnym puchu pokonaliśmy pierwsze podejście, osiągając przełęcz. Od tego momentu krok za krokiem, posuwaliśmy się już szlakiem zielonym. Za nami został Ferdel (648 m) i Barwinok (670 m), ale torowanie stało się bardzo monotonne i nużące.  Bez pospiechu przemierzaliśmy grzbiet, aż do skrzyżowania szlaków.  W tym miejscu wyrosła przed nami drewniana chatka, zapraszająca na chwilę postoju.  Oczywiście skorzystaliśmy nie mając powodów do pośpiechu.


Na mrozie, po chwili odpoczynku, wszystkim  zaczęło robić  się chłodno.  Pora ruszać w dalszą drogę. Przed nami podejście na Kornuty, a śniegu nawet więcej niż poprzednio.  Powoli osiągamy wysokość, wysoko podnosząc nogi i brnąc w zaspach.
Na Kornuty (830 m) wychodzimy po 15 i tym  razem rezygnujemy z oglądania tworów skalnych.
Słońce chylił się ku zachodowi, temperatura ciągle spadała. To znak, że trzeba było  schodzić. Tym razem szlakiem żółtym do Folusza. Ta ścieżka również nieprzetarta, jednak w dół łatwiej .
Schodziliśmy raźno, nieraz zapadając się po pas.   Dopiero na poziomi rzeczki w dolinie zauważyliśmy ślady nart, których użytkownikom raczej nie chciało się brnąc do góry.
Wycieczkę skończyliśmy po kilku kilometrów marszu przez Folusz, na drodze nr 993 Gorlice – Dukla.







Niedzielny poranek 17 marca okazuje się jeszcze bardziej zacny od poprzedniego. Choć termometr na oknami pokazuje -12 stopni Celcjusza, to na niebie nie ma ani jednej chmurki.  Takiego dnia nie można zmarnować – jedziemy na Magurę Małastowską.
Pół godziny kontemplacji pięknych widoków mija w oka mgnieniu. Samochód zostawiamy na parkingu i zbieramy się do schroniska.




Na chwilę zatrzymujemy się w tym małym budyneczku przypominającym raczej bacówkę.  Schronisko na Magurze Małastowskiej mimo niepozornych rozmiarów ma za to niesamowity klimat. Mała jadania,  kot zaciekawiony widokiem turystów i dosłowne „ciepło” wnętrza. Czegoż chcieć więcej. 
Niestety możemy spędzić  tu tylko chwilę. Wychodzimy w kierunku wyciągu narciarskiego i właściwego szczytu Magury Małastowskiej (813 m).
Śniegu jest tu więcej niż w Magurskim Parku Narodowym, na Kornutach, zapadamy się ponad kolana. Mimo iż rankiem termometr straszył, to jednak po kilku godzinach jest ciepło, a w słońcu nawet gorąco. Marcowe promienie mają już większą moc niż miesiąc temu.
Nasza droga biegnie na północny zachód szlakiem zielonym.  Ścieżka jest oczywiście nieprzetarta, ale puszysty śnieg nie sprawia kłopotów.   Niespiesznym marszem, po południu osiągamy Wierch (705 m). Niedługo potem spotykamy pierwszego i ostatniego dziś turystę – starszego pana na biegówkach.  Po krótkiej rozmowie pokonujemy jeszcze kilkaset metrów i robimy postój na jedzenie.
Zadowoleni z pięknej pogody leniuchujemy tam dłuższy czas. Narciarz wracając z Magury mija nas ponownie.  To znak ,że wreszcie trzeba się zbierać.  Już po 15, więc decydujemy się schodzić do drogi.  W tym celu zbiegamy w kierunku południowym przez las.
Dalej maszerujemy już drogą.  Po kilku kilometrach osiągamy wieś Nowica i poświęcamy chwilę na obejrzenie cerkwi pod wezwaniem św. Paraskewy.   Chwila postoju i robi się koszmarnie zimno.  Słońce wisi nisko nad horyzontem, a wiatr szaleje po polach. Temperatura spada poniżej - 10 stopni.  Więcej już się nie zatrzymujemy. Droga wije się zakrętami, wznosi i opada, a przede wszystko dłuży po całym dniu w terenie. 
Do samochodu dochodzimy dopiero po 17. Nie pozostawało nic innego, jak wracać do ciepłych czterech ścian na kawę.









Poniedziałek był dniem powrotu do Lublina.  Jako szanujący się studenci oczywiście wybieramy opcję dziury budżetowej – autostop. Mamy  szczęście. Pogoda okazuje się łaskawa. Czasem przyświeci słońce, nieraz zawieje wiatr, ale wszędzie panuje magiczna, dodatnia temperatura, która nie pozwala nam zbytnio zmarznąć.
Koleje podróży, jak to bywa przy jeździe autostopem – układają się różnie.  Bilans zysków i strat wypada jednak jak w większości korzystnie. Po całym dniu, o 19:00 wita nas wojewódzkie, studenckie miasto Lublin.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

2 komentarze:

  1. Widzę, że wszystkie koty lubią chyba rozkładać się na mapach... :)

    Ciekawa relacja, pozdrawiam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kotu wystarczy ręka głaszczącego, a na czym leży - to już podrzędna kwestia. :)

      Usuń