Beskid Niski zamiast
Tatr 15-18.03.2013
O tym, jak kapryśna bywa pogoda w Tatrach mogliście drodzy
czytelnicy dowiedzieć się parę postów wcześniej. Opisywałem wtedy wyjazd tatrzański z klubem
UKT Mimochodek, z lutego bieżącego roku.
Nie zapoznanym z tematem
przypomnę, iż trafiliśmy na całkowite załamanie aury, świeży śnieg i
nieustępliwą lawinową trójkę.
No bywa – powiecie, a ja przytaknę. W początkach lutego zima
może się rozkręcać, sypać śniegiem
itp. Zwykle stabilny bywa za to marzec.
Wtedy już teoretycznie można liczyć na piękną, wiosenną pogodę, wyższą
temperaturę i biały „beton” na grani.
Teoretycznie...
Takie było i moje pojęcie marca w Tarach, podtrzymywane
doświadczeniem zeszłorocznym. Wtedy też gościliśmy w tych górach, a czterodniowej
„lampy”, jaka nam się trafiła jeszcze długo nie zapomnę.
Rzeczywistość bieżącego marca okazała się nad wyraz
brutalna. Obserwując prognozę pogody, na tydzień przed wyjazdem, liczyłem z
całego serca na zapowiadane dwa dni mroźnej i słonecznej aury. Nie wziąłem pod uwagę za to jakichś skromnych
opadów, przewidywanych dobę wcześniej.
Wszystko szło „jak po maśle” gdy Polskim Busem wyjeżdżaliśmy
z Warszawy nocną porą. Kiedy przed drugą zasypiałem na autokarowym fotelu, przez szybę widziałem poprawną aurę, czarną
szosę i nie miałem wątpliwości na kolejny dzień.
Kubeł wody spadł mi na głowę, kiedy się wreszcie obudziłem o
5:30. Niedaleko od Krakowa „zakopianka” została
już zasypana. Samochody, mimo iż było
ich mało ciągnęły się niemiłosiernie wolno w długim sznurku. W zamieci śnieżnej droga przebiegała nader
opornie. Pługów jak na lekarstwo, „rozkraczony” TIR po drodze i fatalna pogoda
spowodowały, że do Zakopane dotarliśmy z godzinnym opóźnieniem, o 8:00 rano.
Nasz pierwotny plan obejmował przejście przez Zawrat i zamelinowanie
się przez trzy dni w schronisku 5 Stawów.
W tym wypadku był jednak niewykonalny.
W ciągu ostatniej doby, Zakopane zostało przykryte półmetrową warstwą śniegu, który w
temperaturze -10 stopni Celcjusza nie mógł się w ciągu następnych dni skonsolidować.
Nie dając za wygraną, Janusz zadzwonił jeszcze do TOPR.
Ratownik przestrzegał przed wyjściem w góry i prognozował rychłe podniesienie
stopnia zagrożenia lawinowego.
Wtedy zrozumiałem, że w tym momencie tatrzański wyjazd się
skończył. Trzeba było szukać
alternatywy.
Wraz z Januszem skierowałem się na dworzec PKP w Zakopanem,
bo zimno było okrutnie. Po dłuższym
rozmyślaniu i chwili milczenia znalazły się dwie opcje:
a)
Wracać do Lublina
b)
Zaatakować Beskid Niski, stricte dom Anity
zamieszkałej w okolicy.
Po kilku telefonach i rozważeniu korzyści wybraliśmy wyjście
numer dwa. W Zakopanem, które teraz
wyglądem wyrażało swoją nazwę, nie zabawiłem ani chwili dłużej.
Za kilka minut później siedzieliśmy już w autobusie do
Nowego Sącza. Właściwie całą drogę przespałem,
ale miasto docelowe podróży nie wyglądało lepiej od Zakopanego. Co prawda śnieg przestał padać, lecz Nowy
Sącz wydawał się również solidnie zaatakowanym przez zimę.
O 13:05 czekała nas przesiadka – na autobus do Gorlic.
Dalsza część dnia upłynęła na marszu i łapaniu stopa. Na
drodze do Jasła od kierowców aż tłoczno, jednak chyba każdemu udzieliła się
fatalna aura, co oznaczało brak ochoty to zabierania autostopowiczów. Dobry człowiek nadjeżdża po pół godziny
walki z wiatrem i podwozi kawałek dwóch zmarzniętych turystów. Pozostałe 6 kilometrów pokonujemy pieszo,
brnąc w zawiei przez ośnieżone drogi.
Wreszcie, po 17 wita nas dom panny Anity ;). Kawałek ciasta, dobra kawa i od razu czuje
się lepiej.
W sobotę, już we trójkę wraz z Anitą, zastanawialiśmy się,
jak spożytkować wolny czas. Wybrana
została wersja niezbyt wymagająca, ale wystarczająca na zapełnienie dnia.
Śnieg co prawda sięgał za kolana, wiatr smagał po twarzy,
ale bez ciężkich plecaków przyjemnie stawiało się kolejne kroki. Po osiągnięciu lizjery drzew warunki stały
się jeszcze lepsze.
W kopnym puchu pokonaliśmy pierwsze podejście, osiągając
przełęcz. Od tego momentu krok za krokiem, posuwaliśmy się już szlakiem
zielonym. Za nami został Ferdel (648 m) i Barwinok (670 m), ale torowanie stało
się bardzo monotonne i nużące. Bez
pospiechu przemierzaliśmy grzbiet, aż do skrzyżowania szlaków. W tym miejscu wyrosła przed nami drewniana
chatka, zapraszająca na chwilę postoju.
Oczywiście skorzystaliśmy nie mając powodów do pośpiechu.
Na mrozie, po chwili odpoczynku, wszystkim zaczęło robić
się chłodno. Pora ruszać w dalszą
drogę. Przed nami podejście na Kornuty, a śniegu nawet więcej niż
poprzednio. Powoli osiągamy wysokość,
wysoko podnosząc nogi i brnąc w zaspach.
Na Kornuty (830 m) wychodzimy po 15 i tym razem rezygnujemy z oglądania tworów
skalnych.
Słońce chylił się ku zachodowi, temperatura ciągle spadała.
To znak, że trzeba było schodzić. Tym
razem szlakiem żółtym do Folusza. Ta ścieżka również nieprzetarta, jednak w dół
łatwiej .
Schodziliśmy raźno, nieraz zapadając się po pas. Dopiero na poziomi rzeczki w dolinie zauważyliśmy
ślady nart, których użytkownikom raczej nie chciało się brnąc do góry.
Wycieczkę skończyliśmy po kilku kilometrów marszu przez
Folusz, na drodze nr 993 Gorlice – Dukla.
Niedzielny poranek 17 marca okazuje się jeszcze bardziej
zacny od poprzedniego. Choć termometr na oknami pokazuje -12 stopni Celcjusza,
to na niebie nie ma ani jednej chmurki.
Takiego dnia nie można zmarnować – jedziemy na Magurę Małastowską.
Pół godziny kontemplacji pięknych widoków mija w oka
mgnieniu. Samochód zostawiamy na parkingu i zbieramy się do schroniska.
Na chwilę zatrzymujemy się w tym małym budyneczku
przypominającym raczej bacówkę.
Schronisko na Magurze Małastowskiej mimo niepozornych rozmiarów ma za to
niesamowity klimat. Mała jadania, kot
zaciekawiony widokiem turystów i dosłowne „ciepło” wnętrza. Czegoż chcieć
więcej.
Niestety możemy spędzić
tu tylko chwilę. Wychodzimy w kierunku wyciągu narciarskiego i
właściwego szczytu Magury Małastowskiej (813 m).
Śniegu jest tu więcej niż w Magurskim Parku Narodowym, na
Kornutach, zapadamy się ponad kolana. Mimo iż rankiem termometr straszył, to
jednak po kilku godzinach jest ciepło, a w słońcu nawet gorąco. Marcowe
promienie mają już większą moc niż miesiąc temu.
Nasza droga biegnie na północny zachód szlakiem
zielonym. Ścieżka jest oczywiście
nieprzetarta, ale puszysty śnieg nie sprawia kłopotów. Niespiesznym marszem, po południu osiągamy
Wierch (705 m). Niedługo potem spotykamy pierwszego i ostatniego dziś turystę –
starszego pana na biegówkach. Po
krótkiej rozmowie pokonujemy jeszcze kilkaset metrów i robimy postój na
jedzenie.
Zadowoleni z pięknej pogody leniuchujemy tam dłuższy czas.
Narciarz wracając z Magury mija nas ponownie.
To znak ,że wreszcie trzeba się zbierać.
Już po 15, więc decydujemy się schodzić do drogi. W tym celu zbiegamy w kierunku południowym
przez las.
Dalej maszerujemy już drogą.
Po kilku kilometrach osiągamy wieś Nowica i poświęcamy chwilę na obejrzenie
cerkwi pod wezwaniem św. Paraskewy.
Chwila postoju i robi się koszmarnie zimno. Słońce wisi nisko nad horyzontem, a wiatr
szaleje po polach. Temperatura spada poniżej - 10 stopni. Więcej już się nie zatrzymujemy. Droga wije
się zakrętami, wznosi i opada, a przede wszystko dłuży po całym dniu w
terenie.
Do samochodu dochodzimy dopiero po 17. Nie pozostawało nic
innego, jak wracać do ciepłych czterech ścian na kawę.
Poniedziałek był dniem powrotu do Lublina. Jako szanujący się studenci oczywiście wybieramy
opcję dziury budżetowej – autostop. Mamy
szczęście. Pogoda okazuje się łaskawa. Czasem przyświeci słońce, nieraz zawieje
wiatr, ale wszędzie panuje magiczna, dodatnia temperatura, która nie pozwala
nam zbytnio zmarznąć.
Koleje podróży, jak to bywa przy jeździe autostopem – układają
się różnie. Bilans zysków i strat wypada
jednak jak w większości korzystnie. Po całym dniu, o 19:00 wita nas
wojewódzkie, studenckie miasto Lublin.
Pozdrawiam
Tomasz Duda
Widzę, że wszystkie koty lubią chyba rozkładać się na mapach... :)
OdpowiedzUsuńCiekawa relacja, pozdrawiam serdecznie :)
Kotu wystarczy ręka głaszczącego, a na czym leży - to już podrzędna kwestia. :)
Usuń