czwartek, 26 kwietnia 2018

Rajd Dolnego Sanu 2018 TP 100 - relacja, czyli kto nie ma w głowie, ten ma w nogach ;)

Z Rajdem Dolnego Sanu jest tak, że jeżdżę na niego, bo lubię. Termin nieraz pasuje, nieraz nie, ale odkąd pojechałem po raz pierwszy to staram się być. Połowa marca to przeważnie taki czas, że z racji temperatury i pogody, dzień przed biegiem najczęściej odechciewa się robić czegokolwiek na wolnym powietrzu, a co dopiero biegać, marznąć, czy taplać się w błocie. Nie ma co się oszukiwać. Biorąc pod uwagę, że to mój piąty RDS z kolei, to super pogoda była tylko raz w 2014 roku, znośna również raz. Pozostałe trzy Rajdy to niestety klęska powodziowa lub jak się miało okazać w tym przypadku - atak zimy. Na szczęście, gdy dopada mnie brak motywacji na start w RDS zawsze wracają dobre wspomnienia związane z tą imprezą i sentyment (RDS 2014 był pierwszymi zawodami na orientację jakie pokonałem typowo biegowo), że tak czy inaczej się zapisuję.

W tym roku termin RDS okazał się dla mnie szczególny ..... tzn. szczególnie niekorzystny. 19 marca 2018 roku bowiem zaczynałem pisać czterodniowy egzamin zawodowy. Pierwsza myśl była taka - jeżeli Hubert organizuje RDS przed samym egzaminem to mam gdzieś - nie lecę. Następne myśli uciekały jednak w przeciwnym kierunku - jakby to zrobić, żeby jednak wziąć udział w biegu...
Postanowiłem więc, że jednak wezmę udział, pytanie jeszcze jaka trasa. 50 km to najłatwiejsza dla mnie opcja, którą miałem wybrać. Zrobię szybką 50 tkę, nie uszkodzę się za bardzo i będzie fajnie - pomyślałem.  Następne moje myśli nie były jednak aż tak asekuracyjne. Wziąłem po uwagę, że przed majowym Kieratem nie będzie gdzie zrobić treningowej setki, która w aspekcie kondycyjnym bardzo by mi się przydała. Postanowiłem więc, że jednak pójdę na setkę RDS, bo przecież na Rajdzie zazwyczaj nie jest ciężko i można to zrobić treningowo. Z upływem kolejnych dni przed biegiem mina systematycznie mi rzedła.  Wszystko z powodu prognoz pogody, które zapowiadały się fatalnie i zwiastowały powrót zimy. 
Finalnie, piątkowa prognoza przed biegiem zapowiadała, że około północy przestanie padać deszcz, a temperatura spadnie poniżej zera i będzie systematycznie leciała na łeb na szyję, w sobotę wieczorem przyjmując ok -7 stopni Celsjusza i wiatr.  Prognoza ta okazała się bardzo trafna...

W  piątkowe popołudnie nie byłem jeszcze przekonany gdzie idę, a samemu strasznie nie chciało mi się biegać po nocy. Odezwałem się do Piotrka Jaśkiewicza w sprawie towarzystwa na trasie. Przystał na moją propozycję. Teoretycznie najbliższa przyszłość była ustalona, chociaż ja mając w perspektywie wtorkowy egzamin zawodowy obawiałem się trochę. Z doświadczenia wiem, że 50 km to spokojnie przebiegnę właściwie w każdych warunkach. Za to przy 100 km sytuacja się komplikuje. Szczerze - obawiałem się kontuzji, czy jakiejś grypy, która mogłaby mi się przytrafić po starciu z zimową pogodą, a potem odbić się na moim egzaminie. 

fot. Dariusz Czechowicz

fot. Dariusz Czechowicz


Koniec końców, w piątek około 21:00 dotarłem do Pruchnika w podkarpackim. Pogoda po drodze nie zapowiadała się optymistycznie. Padał deszcz i śnieg, na zmianę. W końcu deszczowa aura zwyciężyła. Na miejscu uskuteczniłem szybkie przepakowanie, planowanie trasy, wykonywanie czynności których podejmowanie normalnemu człowiekowi nie przyszłoby do głowy. Kilka minut przed północą bylem gotowy do startu na trasie, wraz z kilkunastoma innymi śmiałkami z kapturem na głowie i czołówką oświetlającą przestrzeń kilkunastu metrów przede mną. Dlaczego tylko kilkunastu? Nie tylko dlatego, że mój stary Black Diamond Spot już ledwie zipie, ale zaczął padać deszcz ze śniegiem, skutecznie utrudniający widoczność. 

fot. Dariusz Czechowicz

Wybiła północ, ruszyliśmy. Nie było okrzyków, za to kilkanaście postaci początkowo powoli, a następnie coraz szybciej zaczęło przebierać nogami po pruchnickich chodnikach. Ja pobiegłem z Piotrkiem, pozostałe towarzystwo również chcąc nie chcąc podzieliło się na kilka zespołów dwuosobowych.
Do punktu pierwszego droga wiodła na południe asfaltem, następnie polnymi ścieżkami. Po zejściu z utwardzonej nawierzchni mogliśmy przekonać się, jak będzie wyglądała dalsza droga. Dominowało wszechobecne błoto, stopy grzęzły, a buty mokły. Do tego trzeba było uważać, żeby biegnąc nie stracić równowagi i nie wpaść w kałużę. Z utęsknieniem czekałem na mróz, z nadzieją, że za kilka godzin nawierzchnia zamarznie. 

fot. Hubert Puka

Pierwszy punkt zrobiliśmy sprawnie, ale niezbyt szybko. Jak podsumował to stojący niedaleko Hubert: "Macie 1,5 km za sobą i pół godziny". Nie brzmiało to optymistycznie. Następnie systemem dróżek polnych i leśnych ruszyliśmy na wschód. Kluczowym było dotarcie do wsi Węgierka, a następnie wdrapanie się na wzgórze Świdowa. Samo podejście chociaż niebyt wymagające, dłużyło się w nieskończoność. Szczególnie w okolicy płaskiego czubka wzgórza, gdzie miał być zlokalizowany punkt. Widząc dokoła jedynie pole oraz kilka światełek w oddali, miałem wrażenie,  że przeszliśmy już zbyt daleko. Na szczęście, gdzieś przy samotnym drzewie, w takt wichury i padającego śniegu kiwał się biało-czerwony lampion. Nawigacja do PK3 była problematyczna i wyszła nam nie najlepiej.  Początkowo biegliśmy zupełnie na azymut wraz z Przemkiem Witczakiem, jednak po kilkudziesięciu minutach znowu się rozdzieliliśmy wybierając inne leśne drogi. Jak się okazało, wraz z Piotrkiem trafiliśmy w tą złą, gdyż po kilkunastu minutach dotarliśmy pod miejscowość Łazy Węgierskie, jednak od zabudowań oddzielała nas rzeka. Nie jakiś tam strumień, ale rzeka o szerokości kilku metrów. Dodatkowo nie udało nam się odnaleźć mostu. Zdenerwowani musieliśmy obejść rzekę do najbliższego mostu, tracąc przy tym ok. 3 kilometrów. W miejscowości, przy PK3 spotkaliśmy kilku zawodników, tak że do następnego checkpointu lecieliśmy już w pięciu. Droga do PKT 4 i początku wąwozu była typowym odcinkiem drogowym, który pokonaliśmy szybko. Temperatura spadła już grubo poniżej zera i zrobiło się zimno. Na otwartych odcinkach pomimo że biegłem w kurtce i z kapturem na głowie, nie mogłem w pełni się rozgrzać. Na szczęście w praktyce trasa w dużej mierze biegła lasami i wąwozami, co ograniczało działanie wiatru.   Do PK5 początkowo wybraliśmy leśną drogę, jednak perypetie przy PK3 odbiły się już na naszej motywacji do szukania krótkiej trasy. Początkowo chciałem biec do lasu, jednak Piotrek zaproponował obiegnięcie odcinka asfaltem. Zgodziłem się, woląc nadłożyć kilometrów niż później błądzić po lesie. Odcinek do PK6 był łatwy, długi i prowadził asfaltem oraz drogami szutrowymi, wiodącymi bardzo intuicyjnie. W trakcie jego pokonywania zaczęło świtać, tak że punkt położony nieopodal koryta Sanu "podbiliśmy" już w świetle dziennym. Tutaj również spotkaliśmy się w kilka osób, by na kolejnym asfaltowym odcinku po raz kolejny rozdzielić. Pewien etap skończył się, gdy przekroczyliśmy most na Sanie. 

Pod PK7 położony na wzgórzu, będącym pozostałością jakiegoś dawnego grodziska, dotarliśmy niemal w całości drogą. Tutaj ujawniły się negatywy nocnego ochłodzenia i mrozu. Na asfalcie zrobiła się tzw. "szklanka" i trzeba było naprawdę bardzo uważać, żeby nie "wywinąć orła". Kilka razy było bardzo blisko zderzenia z glebą. Za grodziskiem pobiegliśmy na południe w kierunku wzgórza Łubienka i miejscowości Piątkowa, gdzie nieopodal cerkwi zlokalizowany był PK8. Do tej pory droga przebiegała poprawnie. Następnie postanowiliśmy, że PK9 zaatakujemy od strony doliny i potoku płynącego z kierunku wsi Załazek. W tym celu musieliśmy trochę zawrócić odcinkiem drogowym i następnie pokonać rzekę. Tutaj pojawił się pierwszy problem - nie potrafiliśmy znaleźć mostu, a pokonywanie kilku metrów rwącej wody po pas na mrozie nie szczególnie nam się nie uśmiechało. Mostu szukał z nami Przemek Witczak, który jednak po chwili pobiegł dalej, aby ominąć ten odcinek asfaltem. Ja wraz z Piotrkiem jednak również chcieliśmy odpuścić, gdy naszym oczom ukazała się niewidoczna z oddali kładka. W tym momencie czuliśmy, że mamy duże szczęście i uda się pokonać odcinek bezproblemowo. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że wpakowaliśmy się na wielką "minę". Droga początkowo szeroka, wkrótce dobiegła do potoku i zniknęła. Zostaliśmy sami z chaszczami, przez które musieliśmy się przedzierać. Wiedzieliśmy już, że odcinek trzeba było obejść, a Przemka decyzja była bardzo trafna. Nie pozostało nic innego jak poprzeklinać pod nosem i brnąć do przodu. Jakimś cudem na azymut dotarliśmy do wsi Załązek i dalej do PK9, którego umiejscowienie (język lasu) okazało się mocno nieoczywiste. 
Droga przez lasy do kolejnego checkpointu była kolejnym żmudnym odcinkiem trasy. Pomimo dosłownie setek dróg leśnych wokoło, nie dało się biec. Żadna ze ścieżek nie była wiodąca, w większości po kilkuset metrach same znikały. Ponadto albo zasłane były ściętymi drzewami, albo nieprzebieżnym błotem. Odcinek pokonaliśmy powoli i systematycznie. Gdy już trafiliśmy na szlak niebieski w końcu "byliśmy w domu". Pozostało puścić się galopem w dół do doliny i drogi. 

Spod cerkwi ruszyliśmy drogą na zachód, w kierunku PK11. Początkowo droga szła nam bardzo sprawnie i szybko. Potem weszliśmy do lasu. Przemieszczaliśmy się drogą wzdłuż grzbietu, aż do szczytu bezimiennego wzgórza. Przy zejściu z niego drogę zasłoniły nam drzewa położone po wycince i pomimo obserwacji kompasów zboczyliśmy zbytnio na północ, o czym uświadomiliśmy sobie dopiero, gdy zejście zaczęło robić się przepadziste i strome. Nie trafiliśmy na przełęcz Żohatyńską. Postanowiliśmy nie wracać do lasu, ale obiec odcinek asfaltem. Mieliśmy świadomość, że przez nietrafny wybór drogi na PK9, Przemek Witczak jest sporo przed nami. Być może nie on jedyny. Pomyślałem jednak, że mimo wszystko mamy szanse go dogonić, trochę na zasadzie "kto nie ma w głowie, ten ma w nogach". W nogach zaś miałem mocy jeszcze sporo. W tym momencie wspomnieć należy o pogodzie. Biorąc pod uwagę, że temperatura systematycznie się obniżała, momentami było bardzo zimno. W pewnym momencie moje zmoczone na wskroś od wewnątrz i oblepione lodem od zewnątrz buty przestały zapewniać stopom jakiekolwiek ciepło, przez co zacząłem tracić czucie w palcach u stóp. Odcinek drogowy, który przed nami się pojawił okazał się prawdziwym wybawieniem. Musiałem mocno klepać asfalt ponad pół godziny, zanim poczułem, że do stóp wraca ciepło. Przy PK11 na górze wąwozu wypełniliśmy bukłaki wodą, jaką pozostawił tam organizator. Moment był ku temu idealny, gdyż po dziesięciu godzinach w trasie wady zaczynało brakować. PK12 był nieopodal, przy strumieniu, za cerkwią w Jaworniku Ruskim. Do miejscowości dotarliśmy biegnąc na wprost przez łąki, w kierunku północno-zachodnim. 
Przy PK12 pojawił się problem z mokradłami. Prozaicznie, bardzo przyjemnie biegło mi się w mokrych, ale ciepłych butach i miałem wielką determinację, aby ich nie moczyć po raz setny i zachować stan "ch...., ale stabilnie". Dodatkowo spostrzegłem, że nie mam już ochraniacza na lewym bucie, który musiał spaść podczas przedzierania się przez któreś z kolei krzaki. Żeby nie zamoczyć butów Piotrek postanowił skakać "o tyczkach", tj. za pomocą dwóch grubych kijów. Udało się! Suchą stopą przeszliśmy na drugą stronę rozlewiska, po czym, wdrapaliśmy się na grzbiet. Poprzednie perypetie związane z przedzieraniem się przez lasy na południe od Sanu, znikające w lesie ścieżki i właściwy brak możliwości biegania upewnił nas w przekonaniu, że lepiej nadłożyć drogi i odcinek pokonać dwukrotnie większą prędkością asfaltem przez wieś Dylągowa. Tak też zrobiliśmy i choć klepaliśmy asfalt, to prędkość była zdecydowanie zadowalająca. Szybko pokonaliśmy te kilka kilometrów i wdrapaliśmy się na wzgórza z widokiem na dolinę Sanu. Chociaż wiatr i mróz nie pozwalały w pełni cieszyć się biegiem, to horyzont malował się spektakularnie, a San wijący się pomiędzy wzgórzami robił piorunujące wrażenie. PK13 przy wsi Łączki. Zdobywając ten punkt miałem świadomość, że najgorsze, czyli tereny na południe do Sanu za nami, a teraz będzie można przycisnąć.
Przebiegliśmy przez kładkę nad Sanem, następnie udaliśmy się wzdłuż drogi na północny wschód. aż trudno uwierzyć, jak na północ od rzeki zmieniło się otoczenie. Dopiero teraz można było się przekonać, że na południe od Sanu 

Aby trafić do PK14 należało wdrapać się na pasmo wzgórz ciągnących się na północ od Sanu i szukać potoku przy wsi Podbukowina. Podejście nie sprawiało problemów, jednak przypomniało, że w nogach mamy już ponad 80 km. Idąc i biegnąc co jakiś czas widziałem na drodze ślady naszego poprzednika, którym musiał być Przemek Witczak. Już kilka godzin nie mieliśmy go w zasięgu wzroku, więc uznałem, że nasze szanse na dogonienie go maleją. Niebyt się tym przejmowaliśmy, pokonując drogowe odcinki do Przedmieścia Dubieckiego. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w Lewiatanie, aby ogrzać się i zjeść lokalne pieczywo. Wiatr wychładzał na otwartym terenie bardzo szybko, zaś żele i batony bardzo nam zbrzydły, więc krótki odpoczynek zrobił bardzo dużą robotę.  Po zebraniu PK14 w dalszą drogę wybraliśmy się przemierzając chodniki Dubiecka. Następnie skręciliśmy do miejscowości Nienadowa, by na wysokości kościoła "odbić" w kierunku północnym. Na podejściu przerwaliśmy bieg. Zrobiło się bardzo monotonnie. Niemrawo stawiałem krok za krokiem, gdy nagle moje spojrzenie zatrzymało się na ubranej na czarno postaci idącej przed nami. Nadrabiając kilometrów i klepiąc asfalt dogoniliśmy wreszcie Przemka Witczaka. Byliśmy z siebie bardzo zadowoleni, a cała monotonia minęła jak ręką odjął. Razem przeszliśmy odcinek do najbliższego punktu, zlokalizowanego na wzgórzu Patryja. Na szczycie wiało nielitościwie, do tego na powrót zaczął sypać śnieg. Podbiliśmy karty startowe i jak najszybciej ewakuowaliśmy się w dalszą drogę. Bodajże na tym odcinku podjęliśmy decyzje, że nie chce nam się rywalizować i do mety dotoczymy się w trójkę. Przedostatni PK17 czekał na nas przy kolejnym przekaźniku, na szczycie wzgórza przy drodze. Widoczny był już z oddali i w miarę jak pokonywaliśmy kilometry coraz bardziej się przybliżał. Wiatr, choć towarzyszył nam, cały dzień, przed PK14 natarł na nas ze zdwojoną siłą. W pewnym momencie powiało tak mocno, że wyrwało mi z rąk mapę, która poszybowała nie wiadomo gdzie. Pozostałem na trasie "ślepy". Na szczęście, do mety pozostało już tylko kilka kilometrów. Pomimo kurtki, naciągniętego na głowę kaptura było mi zimno. Nawet podczas biegu. 
Nie byłem zbytnio zmęczony, ale biegu miałem już trochę dość. Szczególnie tego wiatru i śniegu, który łupał w twarz. 
Do ostatniego punktu biegliśmy początkowo drogą, a następnie przez orne pola, potykając się o nierówności. Ziemia od czasu opuszczenia przez nas bazy zdążyła zamarznąć na kość, więc przynajmniej z błotem nie było już problemów. Toczyliśmy się więc, ciągnięci już wizją mety. 
Trochę dziwiło nas, że przez cały bieg nie spotkaliśmy żadnych zawodników z trasy 50 km. Żartowaliśmy, że być może trasa została odwołana. Myśli takie wykluczyło dopiero spotkanie przy PK18, dwóch osób z trasy TP50.  Po zebraniu ostatniego lampionu biegliśmy już drogą wojewódzką, aż do Pruchnika. Nie mając nikogo "na ogonie" nie spieszyliśmy się zbytnio. Rozmawiając pokonaliśmy ostatni odcinek trasy.

fot. Tomasz Domin
fot. Hubert Puka

fot. Katarzyna Sochacka



W bazie nasza trójka, tj. (Tomasz Duda, Piotr Jaśkiewicz, Przemysław Witczak) zameldowała się o godzinie 17:52 i taki czas osiągnęliśmy. Zajęliśmy ex aequo pierwsze miejsce. Hubert powitał nas specyficznie: "Teraz to wy chyba chcecie mi wpierdolić" ;) W rzeczywistości było wprost odwrotnie. Trasa w warunkach pogodowych jakich doświadczyliśmy była bardzo wymagająca, lecz dawała tym większą satysfakcję z jej pokonania. Nasz czas w porównaniu do ostatnich edycji Rajdu Dolnego Sanu mówi sam za siebie - był gorszy o dobrych kilka godzin, od najlepszego zawodnika w roku 2017, 2016 czy 2015. Subiektywnie, była to dla mnie najtrudniejsza setka, w jakiej miałem okazję brać udział. Warunki okazały się totalnie niebiegowe - w lasach tony błota, drogi zalodzone i większość lasów nieprzebieżnych.  Największą osobliwością na rasie okazał się dla mnie charakter terenu na południe od San. Chociaż nikt nie spotkał niedźwiedzia, a jedynie jego ślady, to otoczenie sprawiało wrażenie całkowicie zdziczałego. Przez cały dzień spotkaliśmy dosłownie kilka osób, minęło nas nie więcej niż pięć samochodów. Pomimo, iż w okolicy nie ma wzgórz powyżej 500 m npm to tereny pod względem "odludności" mogłyby śmiało konkurować z Bieszczadami. Moim zdaniem  okolica do przeprowadzenia tego typu biegów jest idealna. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie więcej edycji "Górnego" a nie "Dolnego" Sanu. tereny są nieporównywalnie ciekawsze. 





Przy okazji dziękuję organizatorowi za wspaniała zabawę i współtowarzyszom niedoli na trasie. Kto był, ten wie :) Do zobaczenia za rok. 






środa, 18 kwietnia 2018

Lodowy Szczyt przez "konia" zimą - relacja, opis, Wielka Korona Tatr

Marzec 2018 roku okazał się dla mnie miesiącem wytężonej nauki i przygotowań do egzaminu zawodowego. Aby jakoś funkcjonować i nie zwariować od napływu wiedzy, musiałem, ratować się wyjazdami. 

Początkiem marca mym łupem padł Lodowy Szczyt (2627 m npm). Na ten trzeci co do wysokości samodzielny szczyt tatrzański wybierałem się już od stycznia. Sam masyw natomiast zrobił na mnie duże wrażenie już w 2017 roku, kiedy patrzyłem na niego z Durnego Szczytu i Łomnicy, podczas przejścia drogi Jordana. Masyw wyglądał potężnie i imponująco. Zachęcał do zdobycia go, co w zimie stanowiło by jeszcze większe wyzwanie. Okazja ku temu pojawiła się na początku marca 2018 roku.



Na wyjazd wybrałem się wraz z Robertem i Bogumiłem oraz Anitą. Jednakże chłopaki mieli inny cel wyjazdu -  Łomnicę. Przed 7:00 rano jedynie "podrzucili" mnie i Anitę do Starego Smokovca, po czym wrócili do Tatrzańskiej Łomnicy, aby realizować swój cel.



Wyruszyliśmy więc we dwójkę, wraz z Anitą. Najpierw znaną ścieżką na Hrebeniok, następnie w kierunku Zamkovskiego Chaty i w Dolinę Małej Zimnej Wody. Poruszaliśmy się powoli, systematycznie do góry. Szlakiem nie szło zbyt wielu turystów jak na tak wspaniałą pogodę, która nam się przytrafiła. Było naprawdę cudownie, na niebie żadnej chmury i mróz szczypiący w twarz. W Dolinie, gdy tylko dosięgły nas pierwsze promienie słońca, szybko zrobiło się gorąco. Na stoku wyprowadzającym w Dolinę Pięciu Stawów Spiskich i do Chaty Tery'ego musieliśmy pozbyć się górnej warstwy odzieży, gdyż marsz stawał się już nieznośny.  




Standardowo, około 9:30 dotarliśmy do schroniska Teryego. Zatrzymaliśmy się tam tylko na krótki posiłek, po czym ruszyliśmy dalej na północ. Liczyłem, że ścieżka na Lodowy będzie przetarta, gdyż z oddali na stoku prowadzącym na grań widziałem wyraźną linię na śniegu. Także z oddali można było zaobserwować ludzi podążających w górę.  Sprawiało to dobre wrażenie i zachęcało do wejścia. Po zjedzeniu kanapek wyszliśmy więc za ścieżką. Po drodze minął nas Anglik, który zapomniał śrub lodowych i wracał po nie do schroniska. W tym momencie faktycznie zauważyliśmy pod ścianą dwa zespoły, które szykowały się na trudniejszą drogę. Kilkaset metrów dalej spotkaliśmy natomiast dziewczynę na nartach turowych, która najwyraźniej zrezygnowała ze zdobywania tego szczytu. Podeszliśmy do końca doliny, pod stok. Niestety dopiero przy podejściu bliżej okazało się, że widoczny z oddali ślad jest zasypany i nikt dziś nie szedł wyżej. Zostaliśmy sami.




Gdy Anita zatrzymała się na chwilę, aby odebrać telefon, ja podszedłem wyżej, aby zbadać stan podejścia. Należało przetorować wierzchnią warstwę śniegu, ale warunki nie były najgorsze. Pogoda , choć piękna, budziła moja zastrzeżenia. Na naświetlonym stoku co jakiś czas z góry spadały małe kulki śnieżne, zaś śnieg na ścianie skalnej zaczął się topić, aż słychać było szum wody. 
Podszedłem do pierwszej bariery skalnej i zatrzymałem się, aby wyciągnąć raki i sprzęt asekuracyjny, gdyż stok zaczynał "stawać dęba". Po kilkunastu minutach dołączyła do mnie Anita i również wyciągnęła żelastwo z plecaka. Związaliśmy się i poszliśmy dalej. Krok za krokiem zdobywaliśmy metry podejścia, Anita na pełnej długości liny, podchodziła 30 metrów za mną. W połowie wysokości stoku zaczęło robić się "czujnie", tj. stromizna wzrosła, zaś pod rakami zacząłem wyczuwać lód. Trzeba było zwiększyć skupienie i zwracać uwagę na każdy krok. Po pokonaniu zalodzonego odcina słyszałem z tyłu, że Anita jest mocno zaniepokojona zmianą podłoża, choć ja w odpowiedzi udawałem że nic szczególnego się nie dzieje.



Powyżej było już lepiej - nastromienie spadło, a śnieg dawał lepsze oparcie butom. Po podejściu na grań Lodowego Szczytu zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek, jedzenie. Wyciągnąłem również kości i friendy, aby w razie czego założyć kilka przelotów.





Poszliśmy dalej, najpierw połogim trawersem do grani głównej, następnie po ostrzu grani, do szczytu. Na szczęście dla nas grań w większości pokryta była stwardniały śniegiem, przez co szło się szybko. Dodatkowo pogoda wciąż rozpieszczała słońcem i niemal całkowitym brakiem wiatru. Miejscami należało zachować czujność z uwagi na nawisy, jednak w większości nie stanowiły one problemu. Po drodze założyłem kilka przelotów. Przed kopułą szczytową pojawił się słynny "koń". Przeszedłem go ostrożnie, zakładając na blokach skalnych taśmy. Po przejściu technicznego fragmentu, z uwagi na brak miejsca na przygotowanie stanowiska, siadłem na śniegu i z przyrządu asekurowałem Anitę, która w tym czasie "na sztywno" przechodziła konia.




Po pokonaniu technicznego fragmentu, powoli wdrapaliśmy się stromym podejściem na kopułę szczytową, gdzie nie sposób było założyć jakiegokolwiek przelotu. Dopiero przed granią szczytową znalazłem skałę, na którą udało się zarzucić taśmę. Przed samym szczytem należało jeszcze przejść kilkadziesiąt metrów łatwa grania, po czym zameldowaliśmy się przy tabliczce z napisem Ľadový štít - 2627 m npm, o godzinie 14:15. Cała droga od samochodu tutaj zajęła nam 7,5 h i była to naprawdę męcząca wycieczka. Dodatkowo, jeszcze nie zeszliśmy, a trasa w dół nie napawała nas optymizmem.
Na szczycie spędziliśmy jedynie chwilę, jako pierwsi i chyba jedyni jego zdobywcy tego dnia. Właściwie zrobiliśmy tylko kilka zdjęć, napisałem sms do Roberta, po czym rozpoczęliśmy drogę w dół.




Aż do fragmentu z koniem Anita schodziła jako pierwsza. Na trudniejszym odcinku zmieniliśmy się. Po raz kolejny założyłem trzy przeloty, Anita szła za mną, tym razem już "na lotnej". Do końca grani wszystko szło bardzo gładko. Dopiero poniżej ponownie puściłem Anitę przodem, a ja ruszyłem jako drugi.



Gdy wracaliśmy stok był już zdecydowanie bezpieczniejszy niż podczas drogi w pierwszą stronę. Słońce zdążyło schować się za masyw Lodowego Szczytu i okolicę ponownie ściął mróz. Łatwo jednak nie było i każde z nas uważnie patrzyło pod nogi.   Po przejściu stromego i zalodzonego odcinka mogliśmy odetchnąć z ulgą, schować sprzęt do plecaków i ruszyć w dalszą drogę w dół, która już zaczęła nam się dłużyć.



Około 16:30 znaleźliśmy się pod schroniskiem Tery'ego, gdzie zatrzymaliśmy się jedynie na jedzenie, nie wchodząc do środka. Po spożyciu tego co mieliśmy, puściliśmy się w dalszą drogę w dół. Słońce już powoli chyliło się ku zachodowi, gdy pokonywaliśmy Dolinę Małej Zimnej Wody. Na Hrebeniok dotarliśmy o zmierzchu. Dalej kroczyliśmy już w ciemnościach po oblodzonej ścieżce. Żałowaliśmy, że nie mamy ze sobą sanek, gdy obok nas zjeżdżali w ten sposób turyści, specjalnie przygotowaną w tym celu trasą z Hrebenioka do Starego Smokovca.  Na miejsce dotarliśmy około 19:00, po pełnych 12 godzinach akcji górskiej.



Wycieczka na Lodowy Szczyt okazała się taka jak przewidywałem - ciekawa i wymagająca. Wierzchołek miał dla mnie najbardziej wysokogórski charakter ze wszystkich tatrzańskich szczytów, na jakie do tej pory wchodziłem zimą. Długa droga wiodąca na sam koniec Doliny Pięciu Stawów Spiskich, następnie zmiana kierunku i marsz granią na południe. To chyba najdłuższy odcinek, jaki trzeba pokonać, aby od asfaltowej drogi dotrzeć do szczytu WKT. Ponadto po drodze spotkamy wymagający (jeżeli będzie zalodzony i w złych warunkach pogodowych lawiniasty) stok oraz trudności techniczne na grani. Przy zachowaniu rozwagi można się naprawdę bardzo dużo nauczyć, jednak szczyt jest chyba trochę zbyt trudny dla ludzi rozpoczynających przygodę z górami zimą.

Pozdrawiam.

środa, 11 kwietnia 2018

Wymiana podeszwy Meind Island Pro, renowacja - moje perypetie.

Właściwie od drugiej połowy 2014 roku podeszwa w prawym bucie z pary moich leciwych Meindl Island Pro zaczęła się rozwarstwiać. Dokładnie przy samym czubie buta. O ile lewy egzemplarz w trakcie około 2000 km, jakie przebyłem w tych butach nie ucierpiał, to z prawej, "atakującej" strony było znacznie gorzej. 
Zniszczeniu uległa podeszwa z przodu buta, w miejscu jej połączenia z otokiem. Guma strzępiła się, po jakimś czasie odsłoniła otok, a w konsekwencji pod nim zrobiła się dziura, przez którą do butów dostawał się woda i błoto.

Dziura jaka jest, każdy widzi


Jako, iż w wilgotnych butach chodzi się niewygodnie, właściwie już z końcem 2014 roku podjąłem się próby ich naprawy. Na początku zajął się nimi zwykły szewc, który na czubie buta nakleił warstwę gumy, łączącą podeszwę z otokiem. W takiej konfiguracji obuwie nie wytrzymało zbyt długo i po kilkunastu/kilkudziesięciu kilometrach dziura znowu się pojawiła. 

Na tym etapie przyznam, że szkoda mi było wydawać 250 zł czy 280 zł na wymianę podeszw. W butach pokonałem jeszcze grubo ponad 100 km przez kolejne lata, kiedy to w Meindlach rzadko chodziłem, ze względu na zmianę trybu poruszania się po górach, z chodzonego na biegowy. Niemniej jednak buty były używane i za każdym razem dziura sprawiała problemy.

Po blisko 2 tys km stan podeszw "wołał o pomstę do nieba"


Podczas wyjazdu na Słowację w 2017 roku i przemoczeniu butów postanowiłem, że dłużej już tak nie będzie i stare Meindle trzeba wreszcie naprawić, ze względu na ww. dziurę oraz fakt, że podeszwa straciła właściwości trakcyjne. Zacząłem ślizgać się nawet na błocie, a na śniegu czy lodzie po prostu strach było chodzić. Postanowiłem również, że nie kupię nowych butów trekkingowych. Nie tylko ze względu ceny, ale przede wszystkim zważywszy na fakt, że buty przeszły ze mną kawał świata i właściwie w nich przeżyłem większość przygód opisanych na niniejszym blogu. Tym samym mają dla mnie wartość sentymentalną. 

Po dokonani researchu w sieci, ku mojej radości natknąłem się na firmę LARIX, która jako dystrybutor Meindla w Polsce świadczy usługi związane z serwisem pogwarancyjnym tej firmy. Wypełniłem formularz, wysłałem buty do LARIX, oni przekazali je dalej do Niemiec i tam je  mają naprawić. Oczywiście było ryzyko, że technicy niemieccy nie podejmą się naprawy i wtedy zapłacę koszty wysyłki. Jako, iż taka próba w mojej ocenie była opłacalna, zaryzykowałem. Niestety po kilku tygodniach przyszła decyzja odmowna: "Ustosunkowując się do zlecenia pogwarancyjnej naprawy butów Meindl informujemy, iż po ich otrzymaniu zostały one odesłane do ekspertyzy poza granicę kraju, bezpośrednio do firmy Meindl. Producent nie podjął się naprawy z uwagi na wysoki stopień zużycia obuwia (sucha, zdeformowana skóra wierzchnia i uszkodzona konstrukcja butów w części tylnej). Buty zostaną odesłane bez naprawy. W związku z powyższym proszę pokrycie kosztów przesyłki zwrotnej na terenie Polski (przesyłka kurierska GLS koszt 17,22pln lub przesyłka do paczkomatu Inpost koszt 10pln). "
Pieniądze za zwrot zapłaciłem, buty odebrałem i postanowiłem nie odpuszczać. Ponowiłem poszukiwania specjalistów w internecie, wysłałem szereg wiadomości i dokonałem zestawienia.

Naprawy zobowiązali się podjąc wszyscy "ankietowani". 
- Redpoind - 287,50 zł + wysyłka (podeszwa + otok, wymiana na podeszwę taką jak oryginalna Meindl Island);
- Hanzel - 220 zł (podeszwa, wymiana na podeszwę Vibram Baltra, wysyłka);
- i-szewc.pl - 230 zł podeszwa + 60 zł otok + wysyłka (podeszwa VIBRAM);
- szewc24.pl - 250 zł - 300 zł + wysyłka (podeszwa + otok VIBRAM "jeżeli będzie dostępny , bądź podeszwa innej marki).

Porównałem, pomyślałem i wybrałem Hanzela, który oferował najniższą cenę, a ponadto odradzał wymianę otoku. Posłuchałem sugestii i wysłałem buty. Przed zleceniem wymiany wskazano mi, że termin realizacji do 21 dni. Jakiż byłem zaskoczony, gdy już po 4 dniach otrzymałem telefon, że buty są gotowe i właśnie idą do wysyłki.






Obuwie odebrałem po kilku dniach od kuriera. Wymieniona podeszwa aż świeciła nowością. Samo wykonanie robiło dobre wrażenie - poprawne dopasowanie podeszwy, brak odstających elementów i innych detali wskazujących na oględne potraktowanie tematu. Póki co nie sprawdziłem butów w terenie, ale mam nadzieję, że się na nich nie zawiodę. Jeżeli coś będzie nie tak, z pewnością Was o tym poinformuję.

Buty przed kuracją


Pierwotnie na podeszwach miałem poprzestać z regeneracją Meindl Island Pro. Jednak, gdy już wymieniłem "gumy" pomyślałem, że dobrze byłoby zająć się karoserią. Niestety naprawy zapiętków nikt nie chciał się podjąć - wiec pozostały takie jak poprzednio - "dopasowane" do mojej stopy. Pozostawała skórzana cholewa, którą postanowiłem potraktować drogimi specyfikami firmy Saphir.



Ze względu na cenę tego typu produktów nie zdecydowałem się na wszystkie specyfiki do skóry, które w analizowanych przeze mnie renowacjach stosowano - kupiłem trzy, które w mojej ocenie teoretycznie powinny w miarę ogarniać temat. Chciałem buty wyczyścić, odżywić skórę i zaimpregnować. Kupiłem:1. Saphir Renomat - płyn do czyszczenia skóry;
2. Sahphir Oiled Leather Cuirs Gras - balsam ochronny do zamszu i nubuku;
3. Meindl Sport Wax - wosk do butów

Buty po kilku godzinach pracy z Saphir Renomat




Następnie zabrałem się do zabawy. Pierwszym etapem było ściągnięcie starej i przez lata gromadzonej warstwy wosku, impregnacji i tłuszczy. Żmudną robotę wykonywałem przy pomocy bawełnianych szmatek i Sphir Renomat. Aż trudno uwierzyć, ile starych warstw udało się ściągnąć, zanim ukazał się naturalny, pierwotny nubuk. Buty czyściłem etapami, kilka dni, łącznie spędzając nad tym około 4 godziny. Następnie buty wyszczotkowałem szczotką do nubuku.

Meindle po wtarciu balsamu



W drugim etapie obuwie zostało nasmarowane balsamem, szczególnie w miejscach, gdzie skóra powoli zaczęła pękać, tj. na wysokości śródstopia i zgięcia palców. Etap ten upłynął szybko, przyjemnie i bez problemów. Skóra, która wchłonęła balsam wyglądała na odżywioną i zdecydowanie bardziej miękką.

Nawoskowane i gotowe do akcji


Kolejnego dnia przystąpiłem do woskowania. Zgodnie z zasadą, że lepiej częściej, a mniej, nałożyłem na Meindle niewielką warstwę smarowidła za pomocą palca wskazującego (wbrew pozorom to najlepszy dla mnie sposób, gdyż szmatka chłonie zdecydowanie zbyt dużo wosku. Pozostało jedynie dać butom czas do wyschnięcia, następnie wyszczotkować je i gotowe. Opisane w kilku zdaniach, jednak cały proces trwał ponad tydzień. Ma nadzieję, że inwestycja w buty zaprocentuje i jeszcze kilka lat posłużą.

Pozdrawiam







środa, 4 kwietnia 2018

Kończysta zimą - relacja, opis, wejście, Tatry zimą

Po wyjeździe na Kieżmarski Szczyt nabawiłem się przeziębienia. Nie trwało ono długo i już dwa tygodnie później kombinowałem, jakby tu znowu pojechać w Tatry.  Tym razem na Kończystą (2538 m npm), która najlepiej nadawała się na panującą wkoło niestabilną aurę. Łatwa droga i małe zagrożenie lawinowe. Tego mi było trzeba. 

Niestety pogoda nie zapowiadała się szczególnie, ani nikt ze znajomych nie palił się do jazdy. Musiałem wysilić się więc i poszukać nowych towarzyszy. Jeszcze w piątek wieczór poruszałem niebo i ziemię, aby jakimś cudem w te Tatry pojechać. Poszli pod ogień dalsi znajomi i grupy na Facebook. Wszyscy po kolei odmawiali. Już prawie straciłem nadzieję, jednak w końcu dostałem powiadomienie. Okazało się, że nie jestem jedyną osobą spragnioną gór. Późno, bo około 21:00 nawiązałem kontakt z Justyną  Mariuszem. Gadania było dosłownie kilka minut. Gdzie, kiedy, i jak.  Konkretnie, tj. za kilka godzin, o 4:00 rano przy rondzie Grzegórzeckim. Jedziemy. 

Bez problemów skontaktowaliśmy się i każdy był na miejscu o umówionej porze. Bez zbędnego gadania wyruszyliśmy na południe.



Cel wycieczki stanowiły Wyżnie Hagi - niewielka  miejscowość/przysiółek w Słowackich Tatrach. Trochę  kłopotu zajęło nam znalezienie parkingu w miejscowości. Początkowo liczyliśmy na zatoczkę nieopodal drogi, ale gdy okazało się, że jest zasypana, wjechaliśmy w drogę prowadzącą do góry i zaparkowaliśmy niedaleko jakiegoś hotelu (bezpłatnie).



Z parkingu w kierunku północnym poprowadziły nas znaczki koloru biało żółtego. Szlak był przetarty. Słabo, ale jednak ktoś tędy chodził. Rankiem pogoda była bardzo ładna, niestety szybko od północy na widnokręgu pojawiły się chmury i zakryły wierzchołek Kończystej. Wkrótce pomiędzy drzewami zaczął również huczeć wiatr. Niby nic wielkiego, ale każdy wiedział, że jeżeli na dole wieje, to na górze może być kocioł. 



Maszerowaliśmy początkowo w trójkę, jednak szybko Marcin zaczął odstawać. Szedłem więc z przodu z Justyną. Niebawem wysunęliśmy się za linię lasu i przed nami ukazało się masywne ramię grzbietu Kończystej, niestety zasnute ciemnymi chmurami. Ku naszemu zdziwieniu również droga którą podążaliśmy skręcała na zachód, tj. w kierunku, który nam nie odpowiadał. Trzeba było  przetorować drogę na wschód od nas, do grzbietu. Na szczęście nie samotnie. Przed nami właśnie wracało się dwóch piechurów, którzy chcieli dostać się do Doliny Batyżowieckiej, a ścieżka zaprowadziła ich w przeciwnym kierunku. Poszli torować, a my w tym czasie zaczekaliśmy na Mariusza.



Po chwili ruszyliśmy za śladami naszych poprzedników, którzy zrobili za nas część roboty, wyprowadzając nas aż za linię kosodrzewiny. Tam zrobiliśmy krótki postój, po którym ponownie czekaliśmy na Mariusza. Osłonięty od wiatru teren opuściliśmy po krótkim posiłku. Wyszliśmy znowu we trójkę, ja prowadziłem. Zmierzaliśmy niewielkim grzbietem, w kierunku grani Kończystej. Gdy nastromienie zaczęło wzrastać, a śnieg stał się twardy, wyciągnęliśmy raki, czekan, kaski. Ja jeszcze na softshell zarzuciłem kurtkę. Było to słuszne posunięcie, gdyż na grani wiało jak diabli. Nie jest to wprawdzie jeszcze wicher, który przewraca, ale już zaburzał równowagę piechura. Wiedziałem, że pogoda miała się zepsuć się około 15:00, więc trzeba było się spieszyć. Nie miałem problemu z motywacją - tylko dzięki ruchowi zachować ciepła było możliwe. Mozolnie krok za krokiem torowałem więc drogę do góry. Śnieg był w większości twardy.  Wiatr osłabił komfort marszu na tyle, że kopanie się przez zaspy byłoby prawdziwą udręką.






Początkowo widoczność sięgała kilkuset metrów i byla dobra, ale im wyżej tym jest gorzej. Podczas marszu trzymałem się grani, zmierzając od jednych skał do drugich, potem do kolejnych. Krok za krokiem. Niedaleko za mną idzie Justyna. Maszerowałem tak kilkaset metrów, kilka kilometrów, sam nie wiem. Wkrótce podejście stało się tak monotonne, że straciłem poczucie czasu. Po chwili dostałem sms od Mariusza, który napisał, że zawrócił i będzie na nas czekał na dole.  Przynajmniej o niego nie musimy się martwić. 

Grań początkowo niezbyt stroma, wkrótce stała się skalista i nabrała charakteru. Miałem świadomość, że przed szczytem trzeba będzie wykonać trawers, ale nie wiedziałem dokładnie gdzie. W pewnym momencie zauważyłem trzy równolegle żleby i wydawało mi się, że to może być odpowiedni moment. Przetrawersowaliśmy więc jeden "czujny" żleb, w którym leżało trochę nawianego śniegu. Dalej znowu szliśmy granią. Nie na długo. Grań stała się ostrzejsza, by po chwili zamienić się w teren stricte wspinaczkowy. Już teraz zauważyłem, gdzie teren tworzy naturalną grzędę, a my powinniśmy nią iść. Niestety, przed nami wyrósł trudny teren, a kilkadziesiąt metrów poniżej upragniona grzęda.




Chcąc oszczędzić na czasie zaproponowałem Justynie, że mogę poasekurować ją, a ona zejdzie do nieszczęsnego trawersu. Początkowo realizacja pomysłu szła sprawnie, niestety po dłuższej chwili musiałem pomóc Justynie wyjść z powrotem na grań, gdyż trafiła na strome płyty skalne, nie widząc możliwości zejścia. Musieliśmy zawrócić. W międzyczasie pogoda zepsuła się permanentnie. Wichura trwała w najlepsze, widoczność spadła maksymalnie do kilkudziesięciu metrów, a do tego zaczął sypać śnieg. Sytuacja nie była komfortowa, gdyż dołożyliśmy sobie kilkadziesiąt metrów zejścia w kierunku trawersu, które niebawem musiało skutkować również dodatkowym podejściem. 



Przy wejściu na trawers Justyna rozważała sytuację i zaproponowała wycof. Przyznam się, że również zastanawiałem się nad tym rozwiązaniem. Nie wiedziałem, gdzie jest szczyt, jednak miałem świadomość, że nie mógł znajdować się daleko. Wyciągnąłem telefon, sprawdziłem GPS. Szczyt znajdował się teoretycznie, ok. 200 m. Zaproponowałem, aby spróbować przejść jeszcze do widocznego w oddali wierzchołka, a jeżeli okaże się, że to nie ten - to wracać. Wspomnę również, iż w trawersie znajdowało się trochę nawianego śniegu, dlatego też od czasu ostatniej asekuracji na grani, w celu zabezpieczenia lawinowego, szliśmy razem prowizorycznie związani. Na szczecie okazało się, że śniegu nie ma wcale tak dużo. Dodatkowo, po kilkudziesięciu metrach trafiłem na stare ślady. Jeszcze kolejne kilkadziesiąt i ukazało mi się charakterystyczne kowadło Kończystej. Byliśmy na szczycie.



W kopule szczytowej na przełączce wiatr dął z niespotykaną siłą. Wychylenie głowy nad grań skutkowało łzawieniem i bólem całej twarzy. Aby utrzymać się na nogach najlepiej było klęknąć. W tych niesprzyjających warunkach na samo charakterystyczne kowadełko nie wchodziliśmy. Na szczycie spędziliśmy zaledwie kilka minut. 



Droga w dół wbrew obawom poszła sprawnie. Bardziej czujny trawers zachodniego stoku kopuły szczytowej Kończystej pokonaliśmy związani liną, niżej już "sznurek" poszedł do plecaka. Nasze ślady pomimo silnego wiatru były ciągle jeszcze dobrze widoczne na śniegu. Za nimi pokonywaliśmy kolejne metry w dół.



Im niżej tym widoczność się poprawiała, a wiatr słabł. Z grani zeszliśmy przed 15:00, a w głowach huczało nam jeszcze bardzo długo. Niebawem zaczął padać śnieg - sygnał, że w dobrym momencie opuściliśmy masyw Kończystej.



Przed 16:00 zeszliśmy do miejscowości. Droga w dół upłynęła bardzo szybko i sprawnie. Przy samochodzie czekał już Mariusz, który powoli schodził i kontemplował okolicę. Zmęczeni wpakowaliśmy się do samochodu i po chwili odjechaliśmy.



Kolejny szczyt Wielkiej Korony Tatr został zaliczony. Z perspektywy cieszę się, że nie było łatwo. Kończysta przy dobrych warunkach pogodowych byłaby niewielkim wyzwaniem. Co innego przy pogodzie jaka nam się przytrafiła. Tym bardziej jestem zadowolony z wyjazdu oraz faktu, iż po raz kolejny udało się przezwyciężyć słabości i zdobyć szczyt.

Pozdrawiam