środa, 27 lutego 2013

Tatry zimą „Mimochodem” 9-12.02.2013

Tatry zimą „Mimochodem”  9-12.02.2013

Pogoda może dać w kość.  Zrewidować plany, sprowadzić do parteru, nauczyć szacunku
Takie właśnie refleksje snują mi się po głowie, gdy siedząc wygodnie w fotelu  oceniam  ostatni wyjazd w Tatry.
No, bo cóż rzec innego – początkowo wszystko zapowiadało się poprawnie. 
Zarezerwowane od listopada noclegi, skompletowane towarzystwo i stabilna sytuacja śniegowa, jeszcze do pierwszych dni lutego zapowiadała, iż szykuje się udany wyjazd klubowy UKT „MImochodek”.
Cały tatrzański plan zaczął sypać się niespełna tydzień przed wycieczką.  Świeże opady śniegu, niska temperatura i zagrożenie lawinowe automatycznie skoczyło na 3kę z tendencją rosnącą.  Padało parę dni, w słowackich Tatrach nawet w pewnej chwili ogłosili 4ty stopień zagrożenia lecz mimo pomocy śniegu, wiatru i nagonki w mediach w Polsce sytuacja teoretycznie się nie zmieniła. 
Pod koniec tygodnia sytuacja nieco się poprawiła, lecz było pewne, iż o zdobywaniu czegokolwiek powyżej dolin raczej mogę zapomnieć. 
Tymczasem bilety powrotne, zakupione na 18 lutego, ogłaszały prawie 10 dniowy pobyt w górach…

W takich okolicznościach sobotnim rankiem znalazłem się Kuźnicach, 9 lutego, o 9 rano,  razem z 9 „Mimochodkami”  i po zakupie „cegiełki na TPN”, zacząłem podchodzić niebieskim szlakiem przez Boczań. Kierunek oczywisty – Murowaniec.
Plecaki, wypchane jedzeniem i innym sprzętem po brzegi dawały wprawdzie kręgosłupowi pewne znaki, jednak szło się bardzo przyzwoicie.  Po moje stronie było wyśmienite towarzystwo, temperatura i przetarta ścieżka. Wszystkie te czynniki pozwoliły wyrobić się w bardzo przyzwoitym czasie 2h. O 11.10 przekroczyłem progi jakoś dziwnie pustego Murowańca i zacząłem zastanawiać się nad wypełnieniem czasowej próżni, jaka rysowała się w perspektywie dzisiejszego dnia. 

Po rozmowie ze znajomymi, ustalone zostało, iż idziemy pod Zmarzły Staw, na „lody”.
Dłuższą chwilę zajęło ekipie „rozwalenie się” na łóżkach w pokoju i dopiero w okolicach południa wyszedłem  w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego. Droga zapowiadała się dobrze, szeroki korytarzyk w puchu za kolano zachęcał do wycieczki.  Po drodze widać było parę zbłąkanych osób, które ewidentnie znalazły się w złym miejscu, o niewłaściwej porze. Grupka 5 petentów, idąca w odstępach 30cm od siebie i ignorująca zimową wersję szlaku pod Czarny Staw, czy osoby w adidasach pytające o drogę do Murowańca – to chyba najbardziej osobliwe przykłady polskiej, zimowej turystyki górskiej.

Pod Stawem przetarty szlak się skończył, a wraz z nim zniknęło komfortowe maszerowanie. Wiem, gdyż miałem przyjemność torować, przed puch po kolana i brejowaty lód, który pod białym izolatorem nie mógł niestety zamarznąć. 
Obok mnie szedł Marcin i ku mojej zgryzocie, w nartach turowych, zapadał się jakieś kilkanaście centymetrów. 
Niemniej jednak, wywalczyłem trawers Czarnego Stawu Gąsienicowego i uznałem, że mi wystarczy. Uruchomiłem dwóch znajomych, którzy zapadając się po uda, przejęli torowanie.  
Po jakimś czasie osiągnięte zostało pierwsze wypłaszczenie. Żleb prowadzący nad Zmarzły Staw wyglądał stamtąd dość groźnie. Oczywiście nieprzetarty i ziejący świeżym śniegiem.

Jako, iż minęła 14, uznałem, że nie mamy ochoty ryzykować i pobawimy się szpejem na pobliskich skałkach.
Pod świeżym puchem, z trudem udało się znaleźć miejsce na montaż stanowiska „T” z czekanów.  Jednakże udało się i po chwili mogłem poćwiczyć upuszczanie Janusza z przyrządu, będąc wpiętym do stanowiska. Chwilę po mnie stanęła druga konstrukcja i Marcin z ósemki windował Pawła w dół urwiska. 
Po chwili zamieniliśmy się rolami. Tym razem postanowiłem wziąć los w swoje ręce i zjechać.  Operacja przebiegła sprawie, jednak dopiero podczas zjazdu mogłem przekonać się, że skałki, które wybraliśmy, są miejscami nawet przewieszone i jakiejkolwiek wspinaczce nie ma mowy.





Jak to bywa przy zabawie – czas mija bardzo szybko. Chcąc zdążyć przed zmrokiem, wypadało ewakuować się natychmiast. 
Wieczorem Murowaniec „odżył”. Wokół mnie krzątali się turyści, jak i różnoracy kursanci. Ekipa Mimochodka uzupełniła towarzystwo i chyba każdy z nas poczuł klimat tego górskiego schroniska. 












W niedzielę rano wyjście z zamiarem lodowego wspinania zostało ponowione. Tym razem nie dotarłem nawet do stawu. Janusz idący na przedzie spotkał kursantów wybierających się tam gdzie my. Postanowiłem odpuścić, aby kolejnego dnia skorzystać z przetorowanej drogi. Jako wyjście alternatywne, wybrany został kierunek „Świnicki”. 
Zaatakowałem drogę możliwie najbezpieczniejszą, przez Kasprowy Wierch. Żmudna droga pod grań wskazywała, że szusujący w dół narciarze ewidentnie mają się lepiej od nas. Cena 12zł za wyciąg odstraszyła jednak najbardziej opornych. Mnie, szczerze mówiąc, nawet nie interesowała.

Na grani warunki śniegowe zachęcały. Przewiany, twardy „beton”, tylko z definicji  przypomniał puch z doliny. Po zjedzeniu batona musli niezwłocznie ruszyłem w drogę, a za mną pozostała część ekipy.  Rokowania z Kasprowego sprawdziły się. Śnieg był całkiem stabilny i z zachowaniem kilkudziesięciu metrów odstępu dało się iść. 
Jakkolwiek wiele osób nie wybierało się ze mną, za Skrajną Turnią zostało tylko trzech śmiałków. Resztę wyeliminowały kłopoty zdrowotne. 
Tym samym utworzył się silny zespół, zmierzający w kierunku Świnicy. Sam prowadziłem do przełęczy między Turniami, potem „przyjemność” tą oddałem Januszowi.

Na Przełęczy Świnickiej odbył się postój. Każdy z nas „wziął coś na ząb”, zmienił kijek na czekan, ubrał kask, poprawił raki i zostawił zbędny balast do „depozytu”. Podczas odpoczynku pogoda nieco się przejaśniła. Wiatru wprawdzie nie było w ogóle, ale chmury ujawniły rąbek błękitu nieba.






O 13 wyruszyłem w kierunku szczytu.  Prowadziłem naszą czwórkę grzędą, w dużych odstępach. W niektórych miejscach trzeba było mocnej przetorować, ale udało się omijać otwarte stoki śnieżne. 
Dopiero pod szczytem droga musiała przeciąć śnieżny żleb, trawersowany jak najwyżej się dało.
Wierzchołek taternicki wyłonił się niebawem. Zmęczenia nie czułem w ogóle, a jej miejsce zajęła radość z ciekawej panoramy, która choć okrojona, z tego miejsca dawała dużą satysfakcję. 
Wejścia na główny wierzchołek zaniechałem. Śnieżna grań nie przedstawiała stabilności i przekraczanie jej uznałem za zbędne ryzyko. 
Na szczycie nie zabawiłem długo. Wiatr poważniej się odezwał i miotał śniegiem po nieosłoniętych twarzach. Nadszedł czas na zejście.

Powoli, sprawnie, ale ostrożnie i bez pośpiechu. W drodze powrotnej, za chłopakami, idę ostatni.
Na  Świnickiej Przełęczy sprawdziłem zegarek. Cała akcja zajęła 1h 20min. Bardzo przyzwoicie poszło, biorąc pod uwagę nieprzetartą ścieżkę. 
Zadowolony, idę za końcu zespołu, w drogę powrotną. Po śladach szybciej stawia się kroki i ścieżka do Kasprowego upływa momentalnie. 
W ostatnich chwilach na grani mogę podziwiać chłopaków na paralotniach, latających i zarazem szusujących po stoku. Zdecydowanie pozytywne zakończenie niedzieli. 

W marę upływu dni, skład Mimochodka systematycznie się kurczył.  W poniedziałek 11 lutego zostało 7 osób, zapalonych zamiarem lodowego wspinania. 
Dzień zapowiadał się wspaniale, Słońce, którego przez ostatni miesiąc po prostu nie było, teraz zaświeciło z cała mocą, zapowiadając początek stabilizacji świeżego puchu.  
Aż chciało się wyruszyć. Ścieżka nad Czarny Staw i jego trawers minęły szybko, choć śnieg zdążył zasypać wczorajsze ślady. Żleb prowadzący nad Zmarzły Staw wprawdzie sprawiał wrażenie przetartego, jednak w nocy zdążyło solidnie go zawiać. Co wróżyło kolejne torowanie. Zwiększony został odstęp i rozpoczęło się podchodzenie. Pierwszy prowadził Janusz, potem ja przejąłem torowanie. Tafla Zmarzłego Stawu wyglądała po prostu nieskazitelnie. Pierwszy postawiony krok i empirycznie mogłem przekonać się, że pod powierzchnią jest ponad metr świeżego śniegu. Po drugiej stronie widać już było lodową ściankę – dzisiejszy cel. Brnięcie w puchu trwało kilkanaście minut. Im bliżej lodu, tym śnieg był głębszy.

Stwierdziłem, że pod ścianą sięgał mi po pas, jednocześnie nie czując pod stopami twardego podłoża. 
Tu nastąpił podział obowiązków. Ja, Janusz i Marcin wyruszyliśmy założyć stanowisko, reszta łopatami zaczęła kopanie miejsca „postojowego”. Niezwłocznie wziąłem się do roboty, obchodząc z boku lodową ściankę. Jednak trochę za wysoko, trzeba schodzić. Po chwili Janusz opuścił mnie na „sznurku” kilkanaście metrów. Szukałem wbitych tu rzekomo spitów, jednak żadnego nie zauważyłem. 

Pozostało mi wykonanie stanowiska ze śrub.  Asekurowany od góry, na eksponowanym fragmencie lodu, wykonałem takowe i wpiąłem „auto”. Chwilę później zszedł do mnie Marcin. Janusz wrócił do podstawy ścianki na około. 
Nie pozostało nic innego, jak przełożyć linę i zjechać. To też zrobiłem, a niedługo po mnie manewr wykonał Marcin.











W międzyczasie towarzystwo wykonało pod ścianką solidną robotę łopatami. Powstało miejsce odpoczynkowe na składowanie rzeczy oraz ścieżka dojściowa do lodu. Całosć wyglądała  naprawdę dobrze. Okrągła „komnata” o średnicy 3m i głębokości 1,5m z miejscami do siedzenia i niszami na plecaki stanowiła centrum naszego poligonu, gdzie można było posiedzieć na alumnacie, zjeść, wypić i popatrzeć w górę. Gdyby tylko nie -15 stopni wokoło, mogłoby być zupełnie przyjemnie.

Pozostała część dnia upłynęła na wspinaniu i rozgrzewaniu się. Każdy zaliczył po 2 – 3 wejścia, asekurował i zjeżdżał, bądź był opuszczany. Z racji jednej liny zmienialiśmy się przy ściance. W międzyczasie zespół trochę się nam wykruszył. Dwie osoby odeszły jeszcze przed wspinaniem, nie mogąc znieść zimna w skórzanym obuwiu. 
Stojąc na Zmarzłym Stawie mieliśmy okazję oglądać osobliwą scenę. Trzy osoby schodziły z Zawratu torując szlak. Samo z siebie wydało mi się to dziwne, gdyż nikt ostatnimi dniami nie chodził tą drogą. Jeszcze „większe oczy zrobiłem”, gdy osobnicy zbliżyli się do nas. Z trójki turystów, żaden nie miał ani raków, ani czekana. O kijkach trekingowych  chyba nawet nie słyszeli. Widocznie nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, przez które właśnie przeszli. 
My tylko popatrzyliśmy dziwnie i wróciliśmy do swoich zajęć. W końcu zostałem sam z Januszem. Reszta właśnie się ewakuowała. Wykonałem jeszcze parę przejść, na ile skostniałe palce pozwoliły, po czym zabrałem się na demontaż stanowiska.  Około 15stej kroczyłem już przez Czarny Staw, a czucie powoli wracało do moich kończyn. 




Optymizm z poniedziałkowych lodów, rozbił się o wtorkową rzeczywistość. Temperatura skoczyła na łeb, na szyję do – 3 stopni, a silny wiatr ze świstem hulał po Hali Gąsienicowej. O wyjściu jakimkolwiek nie było mowy.
Jakby było mało, tego dnia zaczęły dokuczać mi dolegliwości żołądkowe. Nie wiem czym spowodowane i co zrobiłem nie tak, ale czułem się fatalnie. O jedzeniu całkiem zapomniałem, a myślałem jak całkowicie nie stracić dnia w górach.









No i wybrałem alternatywę. Wraz ze znajomymi udałem się na pobliską skarpę, gdzie kursy turystyki wysokogórskiej pozorują lodowiec. Mimo iż solidnie wiało, a mnie nie chciało się nic, udało się wykonać parę ćwiczeń.  Do szczeliny wpadali po kolei Janusz i Paweł, a pozostali mogli przeanalizować takie aspekty ratownictwa jak: budowa stanowiska pod obciążeniem, przenoszenie obciążenia na stanowisko czy wyciąganie petenta na kilka sposobów. Chyba każdy naocznie przekonał się, że na flaszencug’a „nie ma mocnych” i wypada nauczyć się go sprawnie budować. 
Po tych ćwiczeniach wraz z pozostałymi Mimochodkami wróciłem do schroniska. Nie było wielkiego wyboru. Ze względu na paskudna pogodę i warunki pozostało Tatry opuścić. 
Droga do Zakopanego dała mi się solidnie we znaki. Całodzienne osłabienie sprawiło, że plecak ciążył okropnie, a nogi wolno wlekły się przed siebie. Z radością, coraz bardziej zmęczony witałem Kuźnice, Zakopane i samochód….

Tatrzański wyjazd zakończył się niestety w nieplanowanym terminie. Ze względu na pogodę zostawać w Tatrach w ogóle się nie opłacało. Niemniej jednak, 4 dni jakie tu spędziłem wraz ze znajomymi z klubu Mimochodek zostało spożytkowanych maksymalnie. Udało się doszkolić parę elementów technicznych i wypróbować rozwiązania znane wcześniej tylko w teorii. Mimo ogólnej niepogody, udało się nawet wejść na Świnicę, co także jest sukcesem. 
Koniec końców wycieczkę więc można zaliczyć do udanych, wszak czas spędzony w tak doborowym gronie nie może być czasem straconym. 
Pozdrawiam 
Tomasz Duda







sobota, 23 lutego 2013

The North Face Verto 26, tydzień z plecakiem – opinia, test


The North Face Verto 26, tydzień z plecakiem – opinia, test

Początkiem lutego bieżącego roku, dzięki uprzejmości kolegi Marcina, przez tydzień zostałem posiadaczem plecaka The North Face Verto 26.
Jako, że przez blisko tydzień miałem okazję go używać, postanowiłem napisać o nim parę słów.

Na początku oddaję głos producentowi:
Pojemność                    26 l
Waga                            383 g
Regulacja systemu          ---
Materiał                        100D cargo chute nylon
Ilość kieszeni                 4
Ilość komór                   1
Dostęp                          Od góry
Dopasowanie                Unisex








Plecak wykonany jest z leciutkiego i mocnego materiału. Posiada dwie kieszenie na zamek błyskawiczny, w tym jedna z nich jest zarazem pokrowcem Verto 26.  Całość waży niecałe 400g i zajmuje niewiele miejsca, choć szczerze mówiąc dałoby się z tej wagi jeszcze „ciut” zejść.
Wór zszyty  jest solidnie. Dokładnie, co do nitki produktu nie kontemplowałem, ale pamiętam, że kolega ( właściciel)  skarżył się na jakiś prujący się szew.



Budowa, funkcjonalność
Całość to po prostu worek z materiału.  Dodam – pojemny worek.  26 litrów jakie nam oferuje możemy wypakować do granic możliwości.  Podczas wyjazdu w Tarach zdarzyło mi się spakować do niego:
- raki
-linę 7mm / 30m
- sweter puchowy
- czekan
- ABC lawinowe
- jedzenie
- stuptuty
- termos
- kask
Raki wprawdzie wystawały nieco poza klapę, ale wszystko spiąłem do kupy. Dodam jeszcze, że nie układałem rzeczy przed włożeniem. Raczej zastosowałem wiejską taktykę „na chama”.
Plecak posiada dwie pętle na czekany/ kijki. Złożony kij trekingowy BD, przytroczony do Verto, wyglądał przyzwoicie.  Co innego czekan. Waga tego przyrządu trochę przerasta możliwości plecaka. Przytroczony czekan niemiłosiernie odstaje, kiwa się na boki i ogólnie budzi  zastrzeżenia co do stabilności.  Ludzie reagują na to irytacją typu:
- Odejdź z tą siekierą!
The North Face Verto 26 posiada szereg doszytych pasków, w formie dwóch małych szpejarek i  dwunastu pętelek.  W zestawie z plecakiem dostajemy dwa sznurki, które możemy przewlec przez te pętelki i troczyć do nich np. zbędne fragmenty garderoby .  System ten średnio się sprawdza. Sznurek nie jest rozciągliwy i nie trzyma zbyt dobrze. Przytroczony kask wypadł mi po kilku metrach. Gdyby sznurek był rozciągliwy - problem rozwiązany.  Linki te mają także inne zastosowanie. Zaplątane w inny sposób służą do kompresji boków plecaka. Jakkolwiek wydaje się to ciekawe, nie korzystałem z tego systemu.
Miłym dodatkiem plecaka są elementy odblaskowe.  Może nie jest to nowe rozwiązanie, ale w nocy bardzo użyteczne.
Verto w swojej budowie ma również system regulacji „pleców” w formie dwóch tasiemek.  Szczerze mówiąc nie używałem tego w ogóle i dobrze nie wiem jak działa.  W swoim noszeniu regulowałem tylko długość szelek.
Z szeregu wąskich tasiemek produkt The North Face oferuje także pasek piersiowy i „biodrowy”. O ile pierwszego trzeba używać stale, o tyle z wykorzystania drugiego zrezygnowałem zupełnie.



Wygoda
W plecaku Verto 26 kwestia wygody to raczej sprawa, którą producent z grzeczności powinien przemilczeć. Plecak nie jest komfortowy w noszeniu. Podczas pakowania trzeba mieć na uwadze, żeby płaskie rzeczy ułożyć jako usztywnienie dla pleców.  Ja stosowałem w tym celu szuflę łopaty lawinowej i efekt był bardzo dobry.  Plecak nie wypakowany, noszony na kurtce, jest nieodczuwalny.  No, ale co  z tego? Ot – ciekawostka.
Jedynym usztywnionym elementem Verto 26 są szelki.  Według mnie zbytek łaski.  Przeznaczenie plecaka i znikome obciążenie, jakiemu jest najczęściej poddawany i to przez krótki czas, nie wymaga według mnie tej  pianki, grubości 3mm.  
Szelki w żadnym razie nie należą do mocnych stron Verto 26. Podczas noszenia zawsze, podkreślam ZAWSZE, zjeżdżają z ramion na boki.  Im plecak bardziej wypchany, tym gorzej. Z tego względu korzystanie z pasa piersiowego jest przykrą koniecznością. Długość szelek  często się rozregulowuje, na ramionach,  pod obciążeniem.   Lubią się także zawijać, ale przy tak mizernej konstrukcji to nic dziwnego. 
O ile brak komfortu noszenie, w plecaku tego typu stanowi zło konieczne, to jednak konstrukcja szelek została „spaprana” i tego nie mogę pominąć, gdyż zbyt mocno mnie irytowała.
Verto 26, wbrew opiniom, ma jednak w sobie coś wygodnego.  To pakowanie.  Przestrzegając tylko zasady, ażeby coś płaskiego włożyć na plecy, z resztą mamy całkowitą dowolność. To wór, o czym już wspomniałem,  a jak to do wora, można pakować wszystko jak leci i co popadnie. To zdecydowany plus plecaka.


Podsumowanie
Verto 26 jest produktem The North Face z serii Summit Series. I takie jest jego podstawowe zadanie – rola lekkiego plecaka szturmowego.  W tej funkcji spełnia się znakomicie.  Pozwala zapakować w siebie sporo rzeczy na kilka godzin wycieczki.  Nie jest przeznaczony na wyjazdy kilkudniowe – o wygodzie można zapomnieć, a konstrukcja do stabilnych nie należy.
Największą wadą Verto 26 są, jak wspomniałem szelki – ich konstrukcja irytuje i zbędnie zwiększa wagę.  Drugi szkopuł to cena. 199zł jak na plecak tego typu to stosunkowo dużo, przynajmniej dla mnie.  Z tego względu, póki co tego plecaka tego nie zakupię.
Poza tymi dwoma, resztę drobnych usterek mogę znieść.
Podsumowując, Verto 26 to dobry produkt, który warto mieć. Jeśli cena nie odstraszy,  w używaniu z pewnością  sprosta wymogom „przeciętnego” turysty czy wspinacza.
Pozdrawiam

Konstrukcja – 3/5
Funkcjonalność – 4/5
Wygoda – 1/5
Wykonanie – 4/5




poniedziałek, 18 lutego 2013

Czynnik ludzki w zagrożeniu lawinowym


Czynnik ludzki w zagrożeniu lawinowym

Jednym z podstawowych aspektów powstawania zagrożenia lawinowego jest wpływ człowieka.  Nie bez powodu w rozszerzonej metodzie Muntera stanowi on osobny czynnik, który powinien być rozpatrywany na każdym etapie wycieczki od planowania, aż do powrotu do schroniska.
Według oficjalnych danych to właśnie my – jako turyści czy narciarze jesteśmy przeważnie bezpośrednimi sprawcami wypadków lawinowych.  Według TOPR około 90% lawin jest spowodowanych przez człowieka.  Rzadko więc, w ewentualnym wypadku będziemy poszkodowani bez swojej winy. Najczęściej to nasze niewłaściwe zachowanie, nadużycie szczęścia czy podstawowe błędy będą przyczyną nieszczęścia.
A pokrótce co to jest w ogóle Czynnik ludzki.  To swego rodzaju zwrot niedookreślony, który tyczy się zachowania i sposobu myślenia człowieka w górach, jego przygotowania fizycznego i sprzętowego, jak również obejmuje  szeroko pojętą psychologię w kontekście zagrożenia lawinowego.
Postępowanie w terenie zagrożonym omówiłem w innym TEMACIE, dlatego teraz całkowicie pomijam tą kwestię.

I.Czynnik ludzki w rozszerzonej Metodzie Muntera.
Stanowi on jeden  z trzech kryteriów oceny zagrożenia lawinowego obok „pogody i śniegu” oraz „terenu”.  Jak wszystkie – musi być rozpatrywany w kontekście trzech filtrów, w kolejnych etapach wycieczki.







Już podczas planowania wyjazdu, w domowym zaciszu powinniśmy dobrze zastanowić się nad składem grupy, jaką chcemy skompletować na wycieczkę.
- Pierwsza sprawa to jej liczebność. Powszechnie wiadomo, że chodzenie w góry zimą samotnie jest niedopuszczalne.  W większości przypadków grupy mają w swoim składzie po 2 – 3 osoby.  Jest to liczba dobra pod względem mobilności i sprawności,  ale ma swoje minusy.  Z nimi wiąże się ograniczona możliwość pomocy w czasie lawiny i stosunkowo duże prawdopodobieństwo jednoczesnego zasypania wszystkich członów zespołu ( szczególnie gdy liczy dwie osoby).  Z tego wynika, że jeśli decydujemy się na wycieczkę w takim gronie musimy koniecznie zachowywać duże odstępy i być przekonanymi do wiedzy i umiejętności naszych przyjaciół. Wyjście we dwójkę z nieznajomym, czy tzw. Zielonym w temacie zagrożenia, sprawia iż jesteśmy właściwie zdani na siebie.  Optymalny skład grupy to 4- 5 osób. Oferuje dużą możliwość wzajemnej pomocy i jeszcze jaką-taką mobilność.  Większa liczba jest niezalecana.
- Drugim tematem jest konieczność wzięcia pod uwagę, kogo tak właściwie chcemy na wyjazd zabrać.  Przy tego typu ocenie powinniśmy w szczególności oszacować:
1. Umiejętności w ocenie zagrożenia, zarówno teoretyczne i praktyczne, kursy lawinowe które osoba ukończyła. Biegłość  posługiwania się sprzętem lawinowym to konieczność.
2. Doświadczenie w wycieczkach tego typu oraz obeznanie z terenem, w który chcemy się zapuszczać,.
3. Kondycję danej osoby –  czy właściwości fizyczne persony są odpowiednie do wyjścia, które planujemy.  Czy nie będzie ono zbyt męczące-ponad jej siły?
4. Stan psychiczny delikwenta – umiejętność radzenia sobie w sytuacjach wymagających szybkiego podjęcia decyzji, wyrażenia swojej opinii.
5. Świadomość zagrożenia lawinowego.
- Trzeci aspekt dotyczy posiadanego sprzętu. A chodzi mi konkretnie o lawinowe ABC. Łopata, sonda, detektor  -  to gadgety, które po prostu musimy mieć. Kupić, pożyczyć, wyczarować – muszą być. Wiem, że wyposażenie tego typu jest drogie, ale tu chodzi o życie. A na życiu nie można oszczędzać.  Praktycznie warto kupować tylko detektory 2 i 3 antenowe. „Analogowce” służą właściwie tylko jako nadajnik, gdyż wymagają dużej biegłości i doświadczenia od używającego.  Owszem – właścicielowi się przyda – jednak posiadanie takiego urządzenia jest czystym egoizmem  wobec pozostałych członków grupy, którym nie będziemy w stanie efektywnie pomóc.


Gdy jesteśmy  w górach,  jeszcze w bezpiecznym miejscu powinniśmy poświęcić trochę czasu nad „czynnikiem ludzkim” na tym etapie wycieczki.
- Podstawową kwestią jest ocena rzeczywistego składu grupy.  Wiadomo jak bywa i realna obsada zespołu może wyglądać inaczej niż to zaplanowaliśmy.  I niekoniecznie będą to zmiany na lepsze. Skład grupy może zostać zredukowany lub uzupełniony o kolejne osoby, co w perspektywie  wpłynie na mobilność lub możliwość wzajemnej pomocy (czytaj wyżej).  Drugą sprawą jest prawdopodobieństwo , iż osoby doświadczone, z niezbędnymi umiejętnościami i kondycją mogą z nami się nie wybrać, a zamiast nich pojawią się amatorzy, co znacznie zmniejszy nasze bezpieczeństwo.  Dlatego też w tym punkcie powinniśmy dokonać oceny rzeczywistego składu grupy w oparciu o kryteria  etapu poprzedniego.
- Drugi aspekt to kontrola naszego ekwipunku, ze specjalnym naciskiem na lawinowe ABC.  Tuż po wyjściu ze schroniska, zawsze musimy włączyć detektory i wykonać ich szybki test kontrolny. Polega on na tym, iż jedna osoba oddala się z „Piepsem” w trybie nadawania, a pozostałe po kolei podchodząc do niej, lokalizują  ją w trybie poszukiwań.
- Ponad te dwie kwestie, bardzo ważne jest, jeszcze w dolinie, monitorowanie czasu wycieczki  i konfrontacja go  z czasem rzeczywistym.


Ostatnim etapem badania kwestii zachowań naszej grupy jest miejsce zagrożone lawinami. Brzmi to trochę przesadnie indywidualnie, jednak tylko z pozoru. Za takie miejsca możemy uważać właściwie wszystkie od wejścia na stok, aż do powrotu w dolinę.
- Podstawowym przedmiotem uwagi na tym pułapie wycieczki musi stać się dla nas prawidłowe postępowanie w terenie zagrożonym (odsyłam do poprzedniego TEKSTU). 
-  To samo dotyczy badania indywidualnej formy każdego z członków ekipy.  Pod uwagę bierzemy zarówno kwestie fizyczne, jak i psychiczne. Bardzo duże znaczenie ma zarówno stopień zmęczenia, wychłodzenia/przegrzania i  znudzenia wyprawą, co w praktyce przekłada się na spadek poziomu  zdyscyplinowania i może doprowadzi do nieszczęścia. Tego zagadnienia będzie dotyczyła przede wszystkim kolejna część tekstu, gdyż właśnie na tym etapie, ogromne znaczenie ma psychiczne podejście do bezpieczeństwa i tu popełniane jest najwięcej błędów.

II. Psychika „czynnika ludzkiego”
Podstawowym problemem w prawidłowym ocenianiu zagrożenia lawinowego jest kwestia psychiki oceniającego.
Generalnie chodzi o dwie kwestie –  świadomość swoich umiejętności i akceptowane ryzyko.
Pierwszą znakomicie ilustruje tzw. krzywa świadomości lawinowej.  Kto był na kursie ten wie, o czym mówię, a pozostałym pokrótce to zobrazuję. 
Krzywa zaczyna się oczywiście od punktu 0 , kiedy zaczynamy stykać się z zagrożeniem lawinowym.  Gdy zdobywamy nowe informacje, umiejętności krzywa spektakularnie wzrasta, aż osiągniemy poziom „lawinowego eksperta”.  I tak jest, dopóki w naszym otoczeniu nie dojdzie do wypadku. Wtedy krzywa spada „na łeb, na szyję” , a wiara we własne siły zostaje dramatycznie zdruzgotana.  Kolejny zastrzyk wiadomości i umiejętności podnosi ją z powrotem, jednak do niższego poziomu, niż przy poprzednim skoku.  I znowu – aż do kolejnego wypadku.  Następne etapy to spadki i wzloty kreski, przy zmniejszającej się amplitudzie, aż do wejścia na pewien stały, wysoki poziom.
Tak oczywiście wygląda modelowy przykład krzywej. Gorzej jeśli wypadek nie zdarzy się w naszym otoczeniu, tylko nam osobiście  i nie będziemy mogli „dojść” do końca wykresu….

Drugie zagadnienie znakomicie odbija się w zachowaniu ludzi w niebezpiecznych sytuacjach, a jest to ryzyko.  Każdy z nas ma je zakodowane gdzieś, w podświadomości. Kwestia ta opiera się jakby o swoje dwie granice  - na jednej z nich jest ryzyko akceptowalne, na przeciwnym – niedopuszczalne, czyt. głupota.   Dla każdego  z nas te punkty są indywidualne i zmienne.
Gdzieś pomiędzy granicami mieści się cienka linia, która rozgranicza czynności naszym zdaniem  akceptowalne, od zbyt ryzykownych, których staramy się unikać.
Nie ma w tym nic niepokojącego, dopóki granica dopuszczalnego ryzyka stoi w miejscu. Problem zaczyna się w miarę jej podnoszenia w stronę „głupoty”.
Może wydać się to dziwnym, ale bardzo trudno utrzymać linię w stanie pierwotnym. Już od pierwszego kontaktu z niebezpiecznym terenem „oswajamy” się z nim. Przejście niebezpiecznego miejsca kilka razy, lub chodzenie po czyichś śladach dodaje nam wiary we własne siły i podnosi linię głupoty.  Pod tym względem niejednoznacznie także należy ocenić zdobywanie przez nas wiedzy o lawinach, umiejętności posługiwania się sprzętem itp.   Z jednej strony  świadomie przyjmując zastrzyk kompetencji, mimowolnie dostajemy  rykoszetem pewności siebie, która może okazać się zgubna.  Oczywiście mówię tu o części przypadków. W przeważającej mierze nauka jest odbierana prawidłowo –  przesuwa granicę w dół.
Nasze postrzeganie otoczenia zaczynany opierać na wierze –  we własne umiejętności, wiedzę, doświadczenie. Jeśli chodzimy dość często tą samą, niebezpieczną  trasą, początkowo "z sercem na ramieniu", czy nutką niepewności, to po jakimś czasie staniemy się pewni jej stabilności, mimo iż obiektywnie nic się nie zmieniło. „Wierzących” najczęściej do przytomności przywraca naoczny wypadek lub przykre doświadczenie. Nie możemy pozwolić, aby to właśnie nas trzeba było tak radykalnie „ściągnąć na ziemię”.

Konsekwencją powyższych aspektów  psychologicznych są tzw. pułapki decyzyjne.
Mówiąc prościej, to podstawowe błędy popełniane na podstawie niewłaściwego postrzegania okoliczności bądź dopasowywania właściwych spostrzeżeń do  własnej, niekoniecznie poprawnej, filozofii postępowania.  Pułapki, które jak sama nazwa wskazuje, zachowania pozornie poprawne,  mogą zapędzić nas w drogę bez wyjścia, bądź z zakończeniem niekoniecznie dla nas szczęśliwym – wypadkiem.
Oto wybrane i najpopularniejsze przykłady tego rodzaju zachowań:
1.Widzę tylko korzystne okoliczności,  a nie dostrzegam niebezpieczeństw, gdyż nie chcę go zauważać.  Nie mam zamiaru przerywać wycieczki z powodu nieistotnych zagrożeń,  wmawiam sobie bezpieczeństwo i tylko takie oznaki rejestruję świadomie lub  co gorsze – mimowolnie.   Rejestrowanie wyłącznie pozytywnych okoliczności.
2.Idę drogą, którą znam.  Mam przeświadczenie, że teren jest „pewny”,  niegroźny.   Szedłem tędy nieraz i dziś także nic się nie stanie.  Osłabiona czujność, przyzwyczajenie do znanego terenu.
3.Wkoło jest spokojnie .Długo nic się nie dzieje, czyli bezpiecznie. Nierejestrowanie z pozoru niewidocznych oznak niebezpieczeństwa.
4.Wystarcza mi ogólna wiedza o zagrożeniu. Mam świadomość niebezpieczeństw, ale nic z tym nie robię. Wydaję mi się, że wiedza wystarczy. Świadome lekceważenie zagrożenia.
5.Liczy się tylko cel, nic poza tym. Muszę przecież zdobyć to, co planowałem, na co przeznaczam czas i pieniądze. „Klapki na oczach” –  skupienie działań wyłącznie na osiągnięciu celu.
6.Inni idą, widać dużo śladów – jest bezpiecznie.  Wiedza bądź głupota innych, wybierających drogę, wystarcza mi do oceny stoku.  Tzw. „owczy pęd” za innymi turystami.
7.Jest piękna pogoda, mamy „okno” po X dniach oczekiwania. Wszystkie lawiny zeszły przecież bezpośrednio po opadach, a teraz nic mi nie grozi.  Euforia, przekonanie że przy lepszej pogodzie zdarza się mniej wypadków.
8.Chcę być najlepszy, pierwszy, pokazać innym, że „ja tego nie zrobię?!”.  Tzw. syndrom lwa, chęć udowadniania innym.
9.Nie mam czasu, spieszę się. Chcę zdążyć przed końcem urlopu, przed nocą, na mecz w TV. Przedkładanie czasu nad bezpieczeństwo.
10.Bezgranicznie ufam osobom bardziej doświadczonym ode mnie. Grupie przewodzi silny lider,  przewodnik, on ma doświadczenie, a ja nie powinienem się wtrącać, bo pewnie moje obawy są bezpodstawne i jeszcze wstydu sobie narobię.  Delegowanie decyzji na lidera, przewodnika, stępienie czujności.
11.Mam wszystkie potrzebne gadgety do uprawiania zimowej turystyki górskiej i chroniące przed lawinami. Jeśli coś się stanie, na pewno detektor potwierdzi swoją skuteczność. Przecież w reklamie mówili, że w X% się sprawdza.  Przekonanie, iż sprzęt uchroni przed wypadkiem.
12.Przecież jestem specjalistą, bacznie obserwuję otoczenie.  Gdy lawina będzie schodzić, zapewne szybko ją zauważę i zdążę uciec.  Nie doceniam sił natury, przeceniam własne możliwości.
13.Odpowiednią pracą, dużym nakładem sił mogę zrealizować wszystko. Musi mi się udać, nie mogę zrezygnować.  Wiara, iż można osiągnąć każdy cel,  usilnie do tego dążąc.
14.Jestem zmęczony drogą – nic mi się nie chce, a najbardziej już obserwacji terenu wkoło mnie.  Zmęczenie organizmu osłabiające czujność.
15.Dom już blisko,  mam osłabioną uwagę, nie zachowuję koncentracji i czujności. Przecież wcześniej podchodziłem tą drogą – teraz ciągle musi być bezpieczna. Syndrom konia -  „stajnia już blisko”. 
Z moich, osobistych spostrzeżeń wynika, że dwa ostatnie przypadki są najniebezpieczniejsze i najbardziej „życiowe”.  Sam nieraz łapię się w te pułapki, dopiero po czasie zdając sobie sprawę, że przy powrocie do schroniska jestem rozkojarzony i patrzę tylko pod nogi.   Musimy wystrzegać się takich wpadek, które bardzo łatwo zaliczyć, gdy zmęczony całym dniem organizm trudno zmusić do skupienia uwagi, koncentracji.  Powrót,  nawet jeśli przebiega tą samą drogą co podejście, nie należy uważać za bezpieczny. Wprost przeciwnie – koniecznym jest zachować wzmożoną czujność i nawoływać do tego pozostałych członków zespołu.

Powyższe pułapki decyzyjne celowo przerysowałem, aby wyraźnie nakreślić problem każdej z nich.  Myślę,  że po przeczytaniu tej listy, niemal każdy z nas może znaleźć na niej swoją słabostkę. Nie ma w tym nic dziwnego, gdyż człowiek z natury jest bardziej ryzykantem i chcąc zachować bezpieczeństwo musimy przeważnie zwalczać naturalne skłonności, a nie utrwalać je. Tak byłoby łatwiej, ale cóż poradzić.  
Mając przed sobą listę pułapek decyzyjnych możemy wyselekcjonować swoje błędy i po kolei, jedna po drugiej eliminować je, aż do wyrobienia sobie nawyku zachowań z punktu widzenia bezpieczeństwa pożądanych lub przynajmniej do nich zbliżonych. 
Mam nadzieję, że ten niezbędnik (oczywiście nie obejmujący kompletnie całej materii tematu) przynajmniej  w części czytelnikowi się przydał, uświadomił mu popełniane błędy i zachęcił do kontrolowania swojego postępowania. 
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Tekst powstał w oparciu o:
- Góry, wolność i przygoda, od trekingu do alpinizmu, Graydon D., Hanson K.
- Lawinowe ABC, Lizuch M.
- Lawiny i psychologia, Magazyn Turystyki Górskiej
- Prezentacje Fundacji im. Anny Pasek

środa, 13 lutego 2013

Gorce, Pieniny – Sylwester 2012/2013


Gorce, Pieniny – Sylwester 2012/2013

Sylwester – jeden z tych dni w kalendarzu, który lubimy najbardziej.   Huczna impreza do rana, litry alkoholu i noworoczny ból głowy to poza sama zabawą, coś specjalnego. Specjalnego na tyle,  aby  dzień ten spędzić w wyjątkowym otoczeniu rozbawionej sali, głośnej muzyki i fajerwerków.
Wyjątkowej rozrywki potrzebowaliśmy i my – UKT Mimochodek.  Jako klub znudzony miejskim gwarem, corocznym obleganiem beskidzkich szkół i utartymi schematami,  w tym roku postanawiamy wynająć bacówkę w Gorcach.
Nastawieni optymistycznie, bez wahania w piętnaście osób zarezerwowaliśmy chatę, której nikt jeszcze z nas nie widział, nie odwiedzał i w ogóle nie zdawał sobie sprawy w pełni, czy istnieje.

Nie minęły dwa miesiące, zawitał koniec roku, a my ciekawi co zastaniemy, jechaliśmy w stronę Ochotnicy Górnej.  Do miejscowości dotarliśmy mroźnym rankiem, który zwiastował pogodny, słoneczny  dzień.  Skład samochodu stanowiły cztery osoby – ja, Janusz, Anita i jej brat – Paweł . Mijając Ochotnicę Górną,  odbiliśmy  na  północ, w stronę zabudowań Forędówki.  Właściwie dopiero tutaj okolica staje się taka, jaka powinna być i w cieniu leśnej drogi uciekał zimowy krajobraz. 
Zaparkowanie samochodu w kopnym śniegu nie było sprawą prostą.  Dopiero po kilku próbach nasza czwórka założyła ciężkie plecaki i udała się w bliżej nieustalonym kierunku – pod górę.   Droga okazała się jednak błędna, co uświadomiliśmy sobie dopiero po kilkuset metrach.  Z pomocą przyszedł nam starszy pan z domku nieopodal, wyglądem przypominający typowego „leśnego dziadka”.  Uświadomił, że nie jesteśmy pierwszymi poszukującymi bacówki i skierował na właściwą drogę.  Teraz już poszło szybko i po kilku minutach naszemu wzrokowi ukazała się chatka, na mapie oznaczona jako Kurnytowa Koliba.
W bacówce na dobre obozowała już od wczoraj trójka znajomych i sądząc po butelkach – chwaliła sobie to miejsce.

Chatka sprawiała wrażenie większej niż oczekiwaliśmy. Małe okienka, dwie duże izby i poddasze, ma które prowadziły strome, krótkie schody.  Jedyne meble stanowiło kilka ławek do siedzenia i stół z nieheblowanych desek.  Wszystko  drewniane. No może pomijając okna,  i piec. A ten okazał się wielkim rozczarowaniem.  Od zawsze myślałem, ze dobry piec w takiej chacie to podstawa i najważniejszy jej element.  Daje ciepło, miejsce do gotowania i tworzy cały klimat. Uświadomiłem sobie dopiero, jak bardzo się myliłem, gdy moim oczom ukazała się „KOZA”.   Mały, stalowy, pokraczny piecyk z niekształtną rurą, który dymił niemiłosiernie.
To będą ciekawe wieczory – przeszło mi przez głowę.  
Tymczasem zadowoleni znalezieniem Koliby i zwolnieni od ciężkich plecaków postanowiliśmy nie zmarnować pięknego dnia i bez zwłoki wyruszyliśmy w góry.

Najpierw zeszliśmy do drogi i po przekroczeniu potoku Forędówka, zaczęliśmy „wspinać” się bezpośrednio na grzbiet. Cały czas w kierunku południowo-zachodnim.  Na grzbiecie przez chwilę towarzyszyła nam zielona ścieżka dydaktyczna i wiatr.  Mimo bezchmurnego nieba dął zimny wicher. Szybko opuściliśmy tych  „towarzyszy” , ponownie zagłębiając się w dolinę Furcówki, by po przekroczeniu potoczku znowu podejść, tym razem wreszcie na czerwony szlak turystyczny.  
Kluczenie „na siagę” się skończyło. Po etapie przedzierania się pomiędzy krzakami, zaczęliśmy niewinną i nudnawą wycieczkę przetartym szlakiem.  Ba, śniegu jak na lekarstwo, a ścieżka rozdeptana i zalodzona po ostatnich roztopach.  Warunki pod raki lepsze niż mieliśmy tydzień temu w Tatrach – pomyślałem. 
Na dróżce mijaliśmy wielu turystów.  Z racji niedzieli, przeważnie geriatryczna brać, postanowiła wybrać się na wycieczkę.
Przed czternastą osiągając przełęcz Knurowską,  zachęceni znakomitą pogodą postanowiliśmy kontynuować  marsz czerwonym szlakiem.  Ścieżka wiodła przez las, by w okolicach Studzianek odsłonić wreszcie trochę przestrzeni. W oddali widać było panoramę Tatr, a Podhale spowiła lekka mgielna poświata.  
Do zmroku postało jeszcze trochę czasu więc urwaliśmy jeszcze kawałek szlaku, do Kotelnicy (946 m npm).  Tu obraliśmy kierunek na północ, by definitywnie pożegnać się ze słońcem i znaleźć ścieżkę do Ochotnicy Górnej.  Operacja ta przebiegła bez problemu i  przed zapadnięciem zmroku „ześlizgnęliśmy się” lodowymi dróżkami do miejscowości. 
Stąd pozostał nam do przejścia tylko kilku kilometrowy odcinek asfaltu.  Po marszu przez las i podziwianiu widoków na grzbiecie – zdecydowanie najbardziej nudna część dzisiejszej trasy.  Przesnuliśmy się przez Ochotnicę, jakoś dziwnie pustą, jak na sylwestrową porę i skręciliśmy na Forędówkę.  Zadzwonił telefon – reszta ekipy właśnie dojeżdżała.
Spotkaliśmy się w najodpowiedniejszym momencie i po niewielkich trudnościach z zaparkowaniem trzeciego samochodu, zaprowadziliśmy towarzystwo do chaty.
Rozpoczął się wieczór. Wieczór bogatego jadła i „krepkich” napitków wszelkiego rodzaju. Gry w szachy i na gitarze.  Poza tym cały czas trwała walka z wiatrakiem, tzn. „kozą”, o której już wspominałem.  „Piec” dymił okrutnie.  Zimno nie dokuczało, ale na poziomie twarzy stojącego człowieka panowała strefa zaczadzenia.  Jeśli siedziałeś przy stole było w porządku, ale próba wstania kończyła się szybkim powrotem „ do parteru”.  Gdy  poziom dymu obniżał się do pułapu  najwyższego siedzącego, trzeba było wietrzyć.  Okno lub drzwi. Wtedy było chłodniej – chłodno - zimno.  No i tak w kółko.    Jakkolwiek paradoksalna i ciekawa ta sytuacja by nie była, chyba nikt za bardzo się nią nie przejmował.  „Górską kozę” po prostu nie sposób było oswoić. Przynajmniej nam się nie udało.


Po bogatym wieczorze przywitał nas leniwy sylwestrowy ranek.  Dzień postanowiliśmy wykorzystać na przekór wszystkim i wyruszyć w stronę Gorca Troszackiego.  Ze składu ubyło Janusza, więc wycieczkę organizowaliśmy we trójkę.
Pogoda stała się trochę niepewna. Po niebie śmigały chmury, a wyżej co było słychać, hulał wiatr.  Tego dnia wybraliśmy drogę na północny zachód wzdłuż potoku Forędówka.  Po kilkuset metrach skręciliśmy w lewo, w Las Krępaski.  Za wydeptanym śladem  doszliśmy do ścieżki dydaktycznej i pierwszego konkretnego punktu na trasie – Kiczory (1282m npm).  W oddali majaczyły Tatry lecz nad nami kotłowały się czarne chmury, nie wróżące nic dobrego.   Po krótkim odpoczynku obraliśmy dalsza drogę na Turbacz.
W schronisku  jadalnia szybko się zapełniała. Ogólnej krzątaninie towarzyszył jakiś przyjemny,  ciepły klimat.  Jak widać każdy chciał urwać z wolnego dnia ostatnie chwile przed wieczorem.
Na Turbaczu ponownie się rozdzieliliśmy. Ja i Anita wybraliśmy szlak w stronę Gorca Troszackiego, Paweł wyruszył z powrotem do bacówki.  W miarę upływu czasu pogoda znacznie się poprawiła, wiec dalszy nasz spacer przebiegał w pogodnej aurze.
Ostatecznie dotarliśmy na polanę pod Kudłoń i zawróciliśmy.  Czas obliczony na wycieczkę nie pozwolił iść dalej. Wracaliśmy więc na Turbacz, teraz w podmuchach wiatru, który bardzo się nasilił.  W schronisku siedziało się jeszcze przyjemniej niż przed trzema godzinami.  Wkoło unosił się wesoły gwar. Tam spotkaliśmy także część z naszej mimochodkowej ekipy, która najwidoczniej postanowiła leczyć kaca aktywnie.
Po spędzeniu kilkudziesięciu minut z widokiem na Tatry, nie pozostało nic innego jak wracać. Mimo wieczornej pory,  naładowani widokiem pięknego zachodu słońca, podjęliśmy decyzję o uatrakcyjnieniu sobie drogi powrotnej.  Udaliśmy się szlakiem na Jaworzynę Kamieniecką, a za wypłaszczeniem, zeszliśmy na południe. W świetle czołówek wkroczyliśmy w las i nim, z kompasem ustawionym  na 130 stopni przedzieraliśmy się przez wiatrołomy.
Po kilkudziesięciu minutach bezbłędnie trafiliśmy na pomnik upamiętniający  katastrofę „Liberatora” z 1944 roku.   Ostatni etap szlaku przebiegał ścieżką edukacyjną i na południe lasem, aż do „naszej chaty”.







Bacówkowy sylwester był nader specyficzny.  Brakowało tam tańców czy muzyki, którą większość może sobie wyobrazić na imprezie tego typu. Zastąpiła ją gra gitary i półmroczny klimat rozjaśniany blaskiem świec.  Kto chciał, mógł spróbować umiejętności w zjeździe na plastikowych sankach oraz opanować technikę zatrzymywania się przed linią iglaków. Im częściej się to nieudawało, tym zabawa była przedniejsza.  Przynajmniej dla obserwatorów.J  Poza tym nie wspomnę o walce z „kozą”, która komiczna sama w sobie, toczyła się jakoś w tle.
Przed północą rozpaliliśmy ognisko i godzina zero roku 2013 zastała nas w tym miejscu.  W oddali dało się słyszeć odgłos fajerwerków, odpalanych czy to z Czorsztyna, Ochotnicy, czy Nowego Targu.  Reszty dopełniła moc chwili.


W Nowy Rok, jako iż poprzedniego wieczoru z uporem się ograniczaliśmy, wybraliśmy się w Pieniny.  Stosunkowo szybko ogarnęliśmy porozrzucane ładunki i przed jedenastą opuściliśmy Kurnytową Kolibę, żegnając towarzystwo „mimochodkowe”
Na cel wycieczki wybrany został Wąwóz Homole w Małych Pieninach. Wiem, ze to  wstyd, ale przyznam się – nigdy wcześniej nie byłem w tym miejscu i bardzo chciałem je zobaczyć, zachęcany relacjami opowiadających.

Samochód zaparkowaliśmy w Jaworkach.  Mroźna i pogodna atmosfera zachęcała do wycieczki.  Prowadzeni przez Pawła, który nieraz tu bywał,  po chwili znaleźliśmy się w wąwozie.  Moje pierwsze wrażenie było bardzo zadowalające. Zacienione ściany i oświetlone skałki wyglądały bardzo efektownie. Myślałem, że to dopiero przedsmak piękna wąwozu, ale pomyliłem się.  Dalej widoki były mniej spektakularne, ścieżka śliska jak lodowisko,  posiadająca więcej stalowych udogodnień niż niektóre budynki administracji w naszym kraju :D. Realnie liczyliśmy się z możliwością wywrotki/połamania/uszkodzenia i chyba to nie pozwoliło w pełni cieszyć się cudem natury.  






Po wyjściu z wąwozu Homole, kontynuowaliśmy marsz szlakiem zielonym.  Niedługo potem rozpoczęło się podejście na Wysoką. Początkowo łagodnie, kolejno przechodząc w stromy stok i grań, przysporzyło nam sporo frajdy. Tysiąc metrów zdobyte, no i ten widok!!! Niebo  czyste jak łza, a przed nami łańcuch Tatr w całej okazałości. Zdecydowanie było warto.




Z żalem opuszczaliśmy to miejsce, udając się na zachód.  W międzyczasie odłączył się od nas Paweł, który wrócił do samochodu z zamiarem odebrania nas na parkingu.
Szlak niebieski, biegnący główną granią Małych Pienin sprawił wiele frajdy. Przedeptany, osłonięty od wiatru, dający możliwość podziwiania wspaniałych widoków.  Maszerowaliśmy nim aż do wieczora.  Po drodze przymusowo czekał nas długi trawers Wysokiego Wierchu, kiedy przejściowo zgubiliśmy szlak i chyba to ostatnia atrakcja tego wyjazdu. Obrawszy właściwą drogę, wiedzieni żółtymi oznaczeniami , po zachodzie słońca zeszliśmy do Szlachtowej.







Drugi dzień nowego roku upłynął nam na trasie. Dokładniej mówiąc – wracaliśmy z Januszem autostopem do Lublina.  Mimo niskiej temperatury i niezbyt sprzyjających prognoz wybraliśmy właśnie tą ekonomicznie poprawną wersję transportu.  Choć  miało nie padać, zaczął sypać śnieg, a zmrok zastał nas pod Janowem Lubelskim. Mimo tego  szczęście  uśmiechnęło się do nas  niemal przed finiszem i wieczorem trafiliśmy do stolicy Lubelszczyzny.




Tak  zakończył się wyjazd sylwestrowy. Nietypowy, jak na tego typu imprezę, ale z pewnością zapadający w pamięć.  Pogoda dopisała i udało się nacieszyć widokami, w przerwie między jednym załamaniem aury, a kolejnym.  Oczywiście impreza nie byłaby taką, gdyby nie ekipa Mimochodka, która stworzyła całą atmosferę i nie pozwoliła się nudzić….
Pozdrawiam

Tomasz Duda

ZDJĘCIA






środa, 6 lutego 2013

Arc,teryx Gamma Hoody Men - biegowa zajawka

Softshell już po trzecim bieganiu, więc wypada coś napisać.

Ogólnie rzecz ujmując biegałem w ostatnim tygodniu co drugi dzień.  Pod Gammą miałem bieliznę Brubeck Thermo.


Oto co zauważyłem:

I. 15km , tempo średnie + , temperatura  +3

Po pierwszych 4, 5 kilometrach było ok. Mimo znacznego wiatru, nie czułem na ciele żadnych powiewów, kurtka zapięta pod szyję jakoś temperaturę regulowała. Rozpięcie czegokolwiek kończyło się podwiewaniem i musiałem tego sposobu wentylacji zaniechać.   Po 6stym kilometrze było już nieciekawie. Poczułem, że bieliznę na sobie mógłbym wyżąć i jest za ciepło. W drodze powrotnej, mając wiatr w plecy mogłem rozpiąć zamek kurtki i to zrobiłem. Poprawiło to sprawę tylko częsciowo. Po skończonym biegu zaobserowowałem, że koszulka jest mokra, a najbardziej nieprzyjemny mikroklimat panuje na przedramionach rękawów. Tam zdecydowanie optowałbym za lżejszą ociepliną, czy jej brakiem.

II 15km, tempo średnie - , temperatura -2

Robiłem ta samą trasę, teraz troche wolniej, przy niższej temperaturze. Było zdecydowanie lepiej. Wiatr silniejszy niż dwa dni temu. Z nim softshell radzi sobie znakominie póki co.  W drodze powrotnej rozpiąłem kurtkę do połowy i było znośnie. Podsumowując bielizna wilgotna, ale nie tak jak ostatnio. Rękawy po raz klejny pociły sie chyba zbyt mocno.

III 22,5km, tempo średnie/optymalne, temperatura  +1

Gdy zacząłem biec, liczyłem iż będę mógł sprawdzić soft na deszczu. "Niestety" zaraz po opuszczeniu domu przestało padać. Pozostał test standardowy. Optymalne tempo i długa trasa sprawiła, że Gamma zachowywała się przyzowicie. Nie czułem dyskomfortu podczas biegu. Jak poprzednio - wiało i w zależności od kierunku wiatru operowałem zamkiem.. Pod koniec trasy sofshell był z zewnątrz cały wilgoty. Jedank materiał wewnątrzny zachowywał się przyzowicie, "pracował". Na zbyt wilgotny mikroklimat nie mogłem narzekać.

Wnioski ogólne po bieganiu:

Musze wspomnieć, że z zasady nigdy nie biegam w kurtce. A już na pewno nie w kurtce ocieplanej czymkolwiek. Pocę się realtywnie dużo. Samo to, że na bieganie założyłem Gamm'ę i po pierwszym użyciu wziąłem ją ponownie już o czymś świadczy.
Mianowicie - iż nie było tragedii. Cudów się nie spodziewałem, test wypadł pozytywnie. Tyle względem termiki.
Pochwalić muszę wiatroszczelność - jak na razie bardzo dobra. O rękawach wspominałem, ale nadmienię jeszcze o ściągaczach. Biegnąc w bieliźnie pods spodem,  bez rekawic, wpada przez nie wiatr. Z długimi rekawicami, zachodzacymi na rekawy nie ma żadnego problemu. Tylko swoją drogą - wtedy te ostatnie gorzej trzymają sie na dłoniach.  Nałożenie rękawa na polarową rekawicę jest nieco problematyczne.
Pozytywnie zasoczył główny zamek. To chyba najlepiej pracujący "zasówak", jaki miałem okazje używać. Podczas biegu, rozpinany jedną ręką działa znakomicie. 
Pochwalić także musze kieczenie piersiowe.  System z "zakłdkami" jest super. W rękawiach, dłoń nie ma problemu z wymacaniem zmka i rozpięciem go.
W dolnej kieszeni początkowo trzymałem czołówkę. Podczas biegu zaczęła wariować. Od razu przełożyłem ją do kieczeni piersiowych, gdzie trzymałem również telefon. Nie spodziewałem sie, że podczas biegu, można mieć przedmiot w kieszeni i o nim zapomnieć. Zdecydowany plus.
Dodam jeszcze, że kieszenie maja siatkowaną podszewkę. Rozsunięcie wszystkich zdecydowanie poprawia wentlację.
Kurtka skrojona jest bardzo dobrze. Podczas biegu nie krępuje ruchów i nie przeszkadza. Tył nieco dłuższy od przodu, zachodzi na cztery litery i chroni przed przemarznięciem.

Słowem podsumowania, to myśle, ze bieganie w tym ubraniu byłoby dla mnie optymalne przy temperaturze - 5/ -7. Czekam na mozliwość użycia jej w takich warunkach.

Tyle gwoli zajawki. 
Większy test napiszę po Tarach, nartach i Pradze :D
Jakoś pod koniec lutego/ na początku marca

I zdjęcie po biegu z niebyt mądrą miną ;)









poniedziałek, 4 lutego 2013

Postępowanie w terenie lawinowym – niezbędnik, poradnik


Postępowanie w terenie lawinowym – niezbędnik,  poradnik

Lawiny to jedno z największych zagrożeń zimowej turystyki górskiej.   Powodem tego jest jego obiektywny charakter i brak stuprocentowej pewności jego wyeliminowania.   Każdy turysta, który planuje bądź już uczestniczy w tego rodzaju działalności, powinien mieć elementarną wiedzę w zakresie lawin, zdobytą na kursie i regularnie poszerzaną.  A wiedza ta powinna być wszechstronna i  balansować  pomiędzy dwoma zagadnieniami:

1.Jak unikać lawiny
2.Jak się zachowywać w razie wypadku lawinowego
Jak powszechnie wiadomo – lepiej zapobiegać, niż leczyć i w tym tekście chcę się skupić właśnie na pierwszym aspekcie wiadomości. Konkretnie na postępowaniu w terenie zagrożonym lawinami.
Pominę kwestię teorii, warunków powodujących powstawanie lawin – pisanie o wszystkim to pisanie o niczym. Zakładam także, że jesteśmy świadomi europejskiej skali oceny zagrożenia lawinowego .  Skrócona wersja – poniżej.

Tekst adresuję  przede wszystkim do turystów – narciarskie aspekty opuszczam całkowicie, z racji braku większego pojęcia o narciarstwie.


Metody oceny stopnia zagrożenia lawinowego

Jest wiele metod oceny zagrożenia lawinowego. Ogólnie mają być one przyziemnym sposobem jego wyeliminowania.  Ze względu na prostotę nie są one dokładne, ani nie stanowią  odpowiedzi na pytanie czy jesteśmy bezpieczni, czy nie. Niemniej jednak, warto je znać. Oto najpopularniejsze, które mogą się przydać:




1.Złota reguła
Odnosi się ona do trzeciego stopnia zagrożenia lawinowego (praktycznie należy traktować go jako ostatni do możliwości wyjścia w góry).  Musimy odpowiedzieć sobie na trzy pytania:
- Czy poruszamy się poza północnym sektorem wystawy stoków i nasza trasa jest bezpieczna
- Czy zachowujemy prawidłowe odstępy
- Czy nachylenie stoku jest mniejsze niż 35 stopni.
Jeśli na wszystkie pytania odpowiemy „ Tak”, teoretycznie możemy kontynuować wycieczkę. Jak widać wiele jest tu zwrotów niedookreślonych i wymagających doświadczenia jak chociażby „prawidłowe odstępy”

2.Magiczna trójka
Reguła zamyka się w jednym zdaniu – w wypadku ogłoszenia trzeciego stopnia zagrożenia lawinowego, nie możemy wchodzić na stoki o nachyleniu powyżej trzydziestu stopni, gdy leży na nich więcej niż trzydzieści centymetrów świeżego śniegu. Tu także sprawa nie jest jasna. Świeży śnieg może takim pozostać zależnie od warunków i tym samym szybkości konsolidacji. Może być to doba, a może kilka dni.

3.Rozszerzona metoda Muntera.
W porównaniu do poprzednich to metoda dużo obszerniejsza i bardziej dokładna. Tym samym pozwala w większym stopniu wyeliminować niebezpieczeństwo lawinowe. Ponad to – przeciwnie do wcześniejszych, wymaga wdrożenia już przed wyjazdem. Składa się ona z trzech etapów (w domu, w dolinie, na stoku)i na każdym analizowane są trzy grupy (pogoda,  teren, człowiek). W oparciu o nią chciałbym właśnie zająć się  przedmiotem postępowania w terenie zagrożonym.


Pogoda, pokrywa śnieżna
Teren
Człowiek
Planowanie  przed wyjazdem  (najlepiej zacząć ok. 14 dni przed)
-śledzenie zagrożenia lawinowego na podstawie komunikatów TOPR
- obserwacja zmian pogody, temperatury i konfrontacja z  wiedzą o metamorfizmie śniegu
- informacje od naocznych świadków – znajomi, fora internetowe (z dystansem)
- dokładna mapa, przewodnik
- orientacja w terenie planowanej wycieczki
- plan czasowy przejścia
- planowanie trasy pod względem minimalnego zagrożenia, w oparciu o posiadaną wiedzę
-wybór odpowiedniej grupy pod względem liczebności i doświadczenia
- Lawinowe ABC (ekwipunek)
Po wyjściu ze schroniska, w terenie bezpośrednio niezagrożonym lawinami
- pogoda i jej wpływ na wzrost zagrożenia
- znaki ostrzegawcze dawane przez naturę (ślady lawinisk, poduszki, deski śnieżne
- wiatr, nawisy
- pomiar śniegu (profil śnieżny)
- dokładna obserwacja drogi (jeśli jest widoczna z daleka) i jej porównanie  z planowaną trasą
- ustalenie miejsc najbardziej niebezpiecznych
- modyfikacja trasy podejścia
- włączenie i kontrola detektorów lawinowych
- śledzenie planowanego czasu
- ocena rzeczywistego składu grupy
Na stoku bezpośrednio zagrożonym zejściem lawin 
- profil śnieżny
- test stabilności (kompresyjny, norweski)
- zmiana warunków pogodowych od wyjścia z doliny
-nowe zjawiska ostrzegawcze (patrz niżej)
- ocena prawdopodobieństwa wywołania lawiny i jej ewentualna wielkość

-zmiana lokalnego nastromienia  stoku, bądź stanu pokrywy śnieżnej
- czy stok był często zjeżdżony przez narciarzy? (choć występowanie śladów nie jest gwarantem bezpieczeństwa)
- rzeźba terenu i modyfikowanie drogi podejścia
- zlokalizowanie najniebezpieczniejszych miejsc
- bliskość do grzbietu (nawisy, rozkład naprężeń w pokrywie śnieżnej)
-POSTĘPOWANIE W TERENIE ZAGROŻONYM
- wyeliminowanie najpopularniejszych błędów
- stan kondycyjny i psychiczny zespołu
- zachowanie szczególnej uwagi w trakcie zejścia


Postępowanie w terenie zagrożonym lawinami podzieliłem na trzy aspekty:
1.Ograniczenie ryzyka przez testy śniegowe i pomiar nachylenia
2.Wybór bezpiecznej drogi
3.Przejście ryzykownego odcinka














Ad 1. Ograniczenie ryzyka przez testy śniegowe i pomiar nachylenia
 Zarówno jeszcze w dolinie, jak i po wejściu na stok powinniśmy podejmować działania, które ograniczą ryzyko zejścia lawiny. Będą to głównie praktyczne operacje, pozwalające namacalnie przekonać się o stabilności śniegu.  Jest wiele takich metod, jednak ja skupię się na trzech, które sam praktykuję. Pomijam test bloku ślizgowego czy trójkąt Muntera, gdyż przygotowanie ich wymaga wiele czasu. Oczywiście, warto je wykonać, jednak skupiam się na szybszych i bardziej praktycznych lecz przeznaczonych dla doświadczonych obserwatorów warstw śnieżnych.
Pomiary wykonujemy w bezpiecznym miejscu, na reprezentatywnym fragmencie stoku.

a)Pomiar twardości śniegu
Kopiemy wykop, szerokości  1m i takiej samem głębokości. Wyrównujemy przednią ścianę i badamy twardość śniegu od góry, w dół. Pomagamy sobie następującymi wyznacznikami twardości – 1.pięść, 2.cztery palce, 3.palec, 4.ołówek, 5.nóż.  Tym sposobem, z odrobiną wprawy powinniśmy wyśledzić różnice w stabilności śniegu. Każdą kolejną warstwę oddzielamy znacząć granice poziomymi kreskami. Gdy skończymy, w oparciu o wiedzę o rodzajach śniegu, musimy ocenić profil naszego stoku. Z łatwością w internecie można znaleźć informacje o właściwościach wielu układów warstw śniegowych. Ja napisze tylko o generalnych zasadach ich interpretacji. 
Po pierwsze warstwy poślizgowe występują przy dużych różnicach twardości – powyżej 2 (na podstawie powyższych wyznaczników).
Po drugie lepsze jest łagodne przejście pomiędzy warstwami (im trudniej wyczuć różnicę, tym lepiej).
Po trzecie pokrywa, gdzie warstwy przechodzą od miękkich w twarde jest silniejsza niż odwrotnie.  Generalnie każda miękka warstwa pomiędzy twardymi jest podejrzana i potencjalnie może stanowić warstwę poślizgową.

b)      Test kompresyjny
Najlepiej, gdy po pomiarze twardości śniegu, wykonamy test właśnie w tym miejscu.  W naszej przynajmniej metrowej głębokości ściance śniegowej, wycinamy przy pomocy łopaty, piły itp.  słup o wymiarach 30x40cm.
Na wierzch wyciętej kolumny kładziemy następnie łopatę. Będziemy wykonywać uderzenia. Pierwsze dziesięć wyprowadzamy z nadgarstka, kolejne z łokcia, a ostatnią „dychę” z ramienia.  Na podstawie tego badamy stabilność stoku, obserwując konsekwencje naszych ciosów.  Gdy warstwa zsunie się, zapamiętujemy, ile poświęciliśmy na to uderzeń. 1-11 – stok niebezpieczny, 12-25 – podejrzany, powyżej 26 – stabilny.

c) Test norweski
Metodę tą można z łatwością łączyć z testem kompresyjnym i badaniem twardości warstw śniegu.  Opiera się ona na założeniu, że tylko w 5% wypadków, obryw lawiny miał głębokość powyżej metra.   Jeśli nasz wykop jest wystarczająco szeroki, możemy sporządzić dwa testy obok siebie.  Próbę wykonujemy koniecznie w oparciu o ocenę twardości i obserwujemy zachowanie krytycznych warstw, które wcześniej wyznaczyliśmy poziomymi liniami.
Zaczynamy od wycięcia trapezu o podstawach szerokości  odpowiednio - jednej i dwóch łopat oraz głębokości dwóch łopat  (koniecznie poniżej pierwszej krytycznej warstwy).  Szersza podstawa oczywiście bliżej nas. 
Kolejnym krokiem jest włożenie łopaty w tylną podstawę naszego wykopu i próba przesunięcia, w kierunku do siebie, wyciętego klina. Gdy trapez łatwo jest poruszyć, mamy do czynienia z dużą niestabilnością. Dopiero zsunięcie warstwy śnieżnej przy obciążeniu siłą powyżej 20kP daje nam pewność bezpieczeństwa stoku. Jak widać  kluczową rolę odgrywa indywidualna ocena, która wprost musi zostać poparta posiadanym bagażem doświadczenia.

d)Pomiar nachylenia stoku
Jedną z praktycznych umiejętności, która przyda się przy ograniczaniu niebezpieczeństwa zejścia lawiny jest biegłość w ocenie nachylenia stoku.  W dzisiejszych czasach wielu producentów oferuje klinometry  i urządzenia elektroniczne, służące do tego typu pomiaru.
W braku takiego sprzętu przedstawiam prosty sposób zmierzenia nachylenia stoku.  Opiera się on o użycie kijków trekingowych i metodę trójkąta równobocznego.









Mianowicie - wybieramy reprezentatywny fragment stoku i w linii jego spadku  kładziemy kijek. Odciskamy jego kształt i podnosimy na uchwyt, tak aby grot stykał się z powierzchnią śniegu.  Następnie do „rączki” tak podniesionego kijka dokładamy drugi  i opuszczamy.  Jeśli grot swobodnie trzymanego kijka pokrywa się z grotem drugiego, kąt nachylenia stoku wynosi 30 stopni.  Jeżeli opada powyżej, stok jest bardziej płaski, jeśli niżej – wprost przeciwnie. Przyjmuje się, że każde odchylenie 10 cm, to równowartość 3 stopni.










Ad2. Wybór bezpiecznej drogi
Ten etap, to postępowanie w terenie zagrożonym sensu stricte. W praktyce obejmuje większą część wycieczki – od wejścia na stok, po powrót do doliny.
Bezpieczną trasę wybieramy właściwie stale, dlatego nie możemy poprzestać na wykonaniu kilku zabiegów.   Przez cały czas trwania wycieczki musimy monitorować indywidualne zagrożenie lawinowe i odpowiednio zmieniać drogę. Może się zdarzyć, ze będzie ona pokręcona i niezbyt prosta, aby spełnić wymogi bezpieczeństwa. Szlaki letnie w żadnym razie nie są wyznacznikiem drogi w zimie. Może okazać się nawet, że powinniśmy ich unikać. To samo dotyczy  drogi powrotnej.  Często na zejściu musimy wybrać inny wariant trasy,  z powodu zmiany aktualnych warunków (np. słońce wieczorem nagrzało żleb, którym podchodziliśmy rano).

Na tym etapie, skupie się na wyliczeniu podstawowych wskazówek zachowań w terenie zagrożonym.
- Unikaj długich trawersów. Staraj się obejść niebezpieczne miejsca, gdy masz wybór lepiej podejść bezpośrednio na grań, niż go trawersować.
- Zachowaj bezpieczne odstępy. Nie ma jednej miary bezpiecznego odstępu. Niekiedy to 10m , a czasem  100m. Kwestia ta podostaje do samodzielnej  interpretacji.
-  Jeśli masz sposobność, wybieraj wypukłe formy terenowe – grzędy , grzbiety, granie. Zwróć uwagę na teren skalisty, z wystającymi kamieniami. Teoretycznie będzie on bezpieczniejszy.
- Żleby pokonuj zanim zostaną ogrzane przez słońce, najlepiej rano, jeśli w ogóle musisz to robić. Unikaj wyboru drogi powrotnej przez kuluar.
- Unikaj stoków nawietrznych, jeśli musisz na nie wejść, zwróć uwagę na ewentualne poduszki śnieżne, nagromadzone na płycie poślizgowej, omiń je. Preferuj stoki zawietrzne – są bezpieczniejsze  i łatwiej się po nich maszeruje.
-Staraj się, aby cel osiągnąć drogą prowadzącą przez najmniej strome stoki. Dokonuj pomiarów nachylenia na bieżąco.  Przypominam, że najbardziej niebezpieczne są te, o nachylaniu 30-45 stopni.
- Zachowaj baczną uwagę, także gdy stok zacznie się wypłaszczać. Jak wiadomo w tych miejscach działają na pokrywę śnieżną największe naprężenia
- Bądź ostrożny przy wyborze drogi poniżej żlebów, obserwuj czy są one ogrzewane, gdyż lawina spadająca kuluarem może osiągnąć teren poniżej
- Generalnie zimą uważaj na stoki zacienione, a wiosną na ogrzane słońcem (odsyłam do czynników powodujących powstawanie lawin)
- Trzymaj się brzegów stoków. Lawina najczęściej schodzi ich środkiem, bliżej jest w razie ewentualnej ucieczki.
- Uważaj na nawisy –  oberwane mogą spowodować lawiny.  Podczas podejścia staraj się osiągnąć grzbiet w miejscu pozbawionym nawisów,  a gdy jest to niemożliwe przebijaj się przez niego prostopadle do grzbietu.  Podczas marszu granią z nawisami – zachowaj bezpieczny odstęp od ich brzegów.
-Obserwuj oznaki braku stabilności  i nie ignoruj ich:
1. Pęknięcia na śniegu
2. Głuche odgłosy wydobywające się z pokrywy śnieżnej
3. Śnieg sprawia wrażenie „pustego w środku”
4. Po stoku staczają się kule śnieżne
5. Destrukcyjne działanie deszczu i wiatru





-Jeśli jesteś liderem grupy (każda grupa powinna posiadać lidera,  wybranego w sposób otwarty czy dorozumiany, na podstawie wiedzy i doświadczenia) wydawaj polecenia słowne, przypominaj, np.: „ Trzymamy odstęp 20m”, „Niebezpieczne miejsce, idziemy pojedynczo.  Ja pierwszy, gdy dojdę do punktu X, rusza kolejna osoba” . Nie można liczyć na zachowanie stałej uwagi przez całą grupę, a takie powtarzanie o tym przypomina.  Członkowie zespołu również powinni zawiadamiać o swoich sugestiach i obawach co do bezpieczeństwa.
- Postaraj wyrobić sobie „zmysł lawinowy”.  Na bieżąco obserwuj zagrożenie, modyfikuj wybraną drogę. Zwróć uwagę, że np. każdy grzbiet czy wypukłą formę terenu należy z każdej strony traktować indywidualnie ze względu na wystawę stoków. Żebro wystawione na północ jest właściwie w zależności od ściany nagrzewane od zachodu, wschodu i północy, pamiętaj o tym.
- Nie bój się zrezygnować w trakcie wyjścia, gdy warunki się pogorsza lub pojawią się nieprzewidziane okoliczności.  Decyzję o kontynuowaniu wycieczki lub swoje wątpliwości poddawaj pod głosowanie grupy.  Pytaj o opinię oraz rzeczową argumentację poglądów.  Prowokuj wzajemne przekonywanie.


Ad3.Przejście ryzykownego odcinka
Mimo zachowania niezbędnych zasad bezpieczeństwa i wyboru możliwie najlepszej drogi, czasem może okazać się, że niebezpiecznego terenu po prostu nie sposób ominąć i trzeba się z nim zmierzyć. Problemem jest tu przede wszystkim pokonanie go przy minimalnym ryzyku, bądź chociaż ograniczenie konsekwencji.






 
- Przed wejściem na podejrzany stok załóż rękawice, nakrycie głowy. Zapnij kurtkę, gdyż rozpiętą lawina prawdopodobnie z ciebie zedrze. Możesz założyć osłonę twarzy -  w praktyce najlepiej sprawdza się chusta tunelowa. Ja mam ją na szyi, w zimie właściwie zawsze.
- Rozepnij  pas piersiowy plecaka oraz pas biodrowy, po zdecydowaniu czy w razie ewentualnego wypadku chcesz go odrzucić, czy nie. Lekki, mały plecak z dodatkowym ubraniem może działać, jak pływak oraz osłaniać plecy przed urazami mechanicznymi. Ciężki – wprost przeciwnie – wciąga w głąb. Wszystko zależy od stosunku masy do objętości. Niektórzy zakładają plecak tylko na jedno ramię – niewygodna metoda.
- Wyciągnij ręce z pętli kijków trekingowych – te również wciągają pod śnieg.  Sprawdź, czy detektor lawinowy jest włączony i dobrze umocowany.
- Obserwuj stok i wyszukaj optymalną trasę. W wypadku wyjątkowo długiego pola śnieżnego wyszykuj stabilnych punktów pośrednich, np. duże wystające kamienie.
- Powstrzymuj się od zakosów, jeśli masz iść pod górę, idź prosto.
- Jeśli uznajesz, że stok jest możliwy do przejścia równocześnie przez wszystkich członków grupy,  odpowiednio powiększ zachowywany odstęp.











- Wyjątkowo niebezpieczne miejsca przechodź pojedynczo.  Jedna osoba trawersuje, pozostałe bacznie ją obserwują, aż się zatrzyma. Kolejnego maszerującego monitorują już ludzie, z obu stron stoku.  Osoba pokonująca ryzykowny odcinek nie rozgląda się na boki. Idzie równomiernie, sprawnie, nie zatrzymuje się. W wypadku lawiny obserwatorzy krzykiem ostrzegają o niej  przechodzącego. Można skorzystać z metody pośredniej – w wypadku długich trawersów, polegającej na wahadłowym, przechodzeniu kilku odcinków. Wymaga wprawy i wyrobienia.
- Poruszaj się płynnymi, długimi krokami.  Podnoś wysoko nogi, unikaj wykopywania  rynny w poprzek stoku.  Unikaj przewracania się, gdyż zwielokrotnia to punktowe obciążenie stoku. Kolejna osoba idzie po śladach poprzednika.
- Trawersuj stok w najwyższym możliwym miejscu.
- Jeśli posiadasz linę, podczas przechodzenia niebezpiecznego odcinka, asekuruj maszerującego.  Najlepiej z przyrządu, nie z ciała, w oparciu o stanowisko, czy skałę. Nie wiąż się drugim końcem liny. Działanie te mają na celu unikniecie pociągnięcie asekurującego przez linę, w wypadku nie utrzymania  przechodzącego przez partnera czy stanowisko.
- Co do ogólnego problemu wiązania się liną w terenie lawiniastym możemy mówić o kwestii spornej. Z jednej strony zachęca się do tego procederu.  W wypadku porwania zespołu, lina będzie pomocna przy odnajdywaniu kolejnych osób, a gdy wypadek dosięgnie jedna osobę, pozostali mogą ją utrzymać.  Na poparcie podaje się przykład lawiny pod Rysami, opisanej w książce „Komin Pokutników” Jana Długosza.
Z drugiej strony pociągnięcie jednej osoby może oznaczać tragedię całego zespołu, szczególnie na oblodzonym stoku.  Tym razem odsyłam do „Bezpieczeństwo i ryzyko w skale i lodzie” Pita Schuberta.  Temat użycia liny jak widać jest dość delikatny.

Głównym zadaniem tekstu jest popularyzacji wiedzy o zagrożeniu lawinowym. Opisałem, mam nadzieję praktyczne i najczęściej stosowane sposoby zwiększenia swojego bezpieczeństwa w terenie.  Tekst nie może być podstawą do uznania, że w oparciu wyłącznie o niego możemy kształtować swoją wiedzę o lawinach. Byłoby to niedopuszczalne i wybitnie nie po mojej myśli. To bardziej ściągawka:D . Mam nadzieję, że będzie wprost przeciwnie – ten skrypt zaciekawi i zachęci do zagłębienia się w temat.
Pozdrawiam

Tomasz Duda






Tekst powstał w oparciu o:
- Góry, wolność i przygoda, od trekingu do alpinizmu, Graydon D., Hanson K.
- Lawinowe ABC, Lizuch M.
-Bezpieczeństwo i ryzyko w skale i lodzie, Schubert P.
- Komin pokutników, Długosz J.