czwartek, 31 października 2013

Pik Lenina 2013 – relacja Część III – Atak i powrót

Część III – Atak i powrót

29 lipca, ciąg dalszy



Lodowiec, choć w dolnym biegu właściwie „rozbrojony” ze szczelin, o tej godzinie jest „rozbrejony”  do granic chłonności. Chodzenie czy raczej taplanie się spowalnia tempo choć nasila pragnienie osiągnięcia kamienistej moreny.
Rozwiązawszy się, maszeruję z Januszem szybciej, a Janek podąża za nami. Za pół godziny osiągamy Camp I, a obozujący przypatrują się nam trochę dziwnie. Bez zbędnych spacerów, pierwszym miejscem jakie odwiedzamy jest obozowa jurta.
Zamawiamy na wieczór namiot agencyjny (15 dolarów za noc), dostajemy herbatę i cukierki, po czym siadamy na plastikowych krzesełkach ogrodowych przy stoliku z tegoż zestawu.  Dopiero teraz, rozłożywszy się wygodnie ( a  na warunki ostatnich dni niebiańsko komfortowo), zaczynamy czuć zmęczenie.
Popołudniowe słońce grzeje przyjemnie – co jest tu rzadkością –, a my po prostu siedzimy, podziwiając niebanalne otoczenie. Po kilkunastu minutach dołącza do nas Janek i po chwili kontemplujemy już w komplecie.
O ile należę do osób, które nie potrafią po prostu nic nie robić, to w tym momencie właśnie nihilizmu potrzebuję.
Dopiero kilkadziesiąt minut później silimy się na jakieś ruchy, przypominając sobie o potrzebach fizjologicznych, czy niewygodnym ubraniu.
Na namiot przychodzi nam chwilę poczekać, więc stolik okupujemy aż wieczorny chłód przepędza nas do jurty.


Tam spędzamy cały wieczór, przy którymś z kolei liofilu i kolejnym litrze herbaty. Jedyne co nas martwi, to niepewne prognozy pogody.  Do tej pory utrzymywała się wspaniała aura, choć następne dni mają przynieść załamanie. W duchu liczymy, że jednak uda nam się zdążyć z akcją górską.
Noc spędzamy w żółtym namiocie Pamir Expedition. Wcześniej już nieraz z zazdrością patrzyliśmy na te przestronne konstrukcje, a teraz wreszcie możemy przespać się w warunkach oscylujących na normalne. Drewniane deski pod grzbietem są dziś niczym porządny materac.


30 lipca


Dzisiaj uskuteczniamy długo oczekiwany dzień restu. Choć chcielibyśmy spać do południa, to jednak temperatura wygania nas ze śpiworów około 9:00. W namiocie jest gorąco, choć po wyjściu z niego okazuje się, że poranna temperatura jeży włosy na ciele.
Póki co, bez konkretnych planów krzątamy się swoimi drogami, by niebawem spotkać się na śniadaniu w jurcie. Ta świeci dziś pustkami.  Wielu ludzi, z obawy przed prognozami, postanowiła wyruszyć w kierunku szczytu.
Rozmowy o pogodzie, której prognoza wisi na tablicy niedaleko nas, zajmują nam długo czasu. Marija z PE wspomina, że za kilka dni w Pamir ma przyjść „tajfun” , co nie wróży nic dobrego.
Następnie zastanawiamy się i dyskutujemy, co wziąć na atak szczytowy, co pozostawić i dlaczego.  Leniwe śniadanie przeciąga się i do namiotu wracamy właściwie w porze obiadu.
Zabieramy się za prozaiczne czynności – wierzenie śpiworów czy pobieżne naprawy sprzętu.  Niby luźna atmosfera, ale każdy z nas ma na karku jutrzejsze wyjście i trochę się denerwuje. Ucho wyłapuje każdą nową informację o pogodzie i „trawi” po swojemu.
Późnym popołudniem silimy się na chwilę dyscypliny i pakujemy plecaki. Choć mamy już konkretny spis co zabrać, a co nie, to jednak nie wszystko jest takie proste. Plecaki muszą być lekkie, ale też nie można pominąć niezbędnych rzeczy.


Jeśli chodzi o jedzenie, to zabieramy go na 4,5 dnia(licząc z tym co mamy odłożone w obozach). Zakładając, iż wejście i zejście zajmie około 3,5 dnia, to zostawiamy sobie jedną dobę zapasu  w racjach żywnościowych.
Musimy również rozwiązać problem ognia. Wymieniamy się ze spotkanymi Polakami za takową i kupujemy zapałki.
Wieczorem wykupujemy kolejny nocleg w agencyjnym namiocie i bierzemy kolację (15 dolarów na głowę), zachęceni wcześniejszymi obserwacjami lokalnego jedzenia.
Mimo wielkich oczekiwań, posiłek nie powala. W tych warunkach pewnie trudny do zrobienia (jakieś mięso zapiekane w cieście, z późniejszych obserwacji wnioskuję, że była to odmiana kirgiskiej „Samsy”), ale zupełnie nie to, czego się spodziewamy. Liczyliśmy raczej na warzywa, którym w diecie ewidentnie nam brakuje.
Specjał PE dodatkowo powoduje u mnie kłopoty żołądkowe, które w tym momencie są najmniej pożądane. Zniesmaczony dosłownie i w przenośni, przed północą kładę się spać.


31 lipca


Noc, dzwoni budzik. Godzina 4:00 nieubłaganie zaczyna nasz kolejny dzień pod Leninem.  Dziś na narzekanie nie ma czasu, musimy szybko sprężyć się i wyjść. Oszczędzając sobie pakowanie namiotu, zbieramy się całkiem żwawo. Szybko jemy śniadanie w jurcie, napełniamy pojemniki na wodę i wychodzimy, przeglądając w myślach cały ekwipunek i szukając brakujących elementów układanki, która ma spójnie działać  następnych kilka dni.
Pomimo mrozu, dziś jest stosunkowo ciepło, a niebo bezchmurne. Pogodę wykorzystuje wiele zespołów i chociaż wychodzimy o 5:30, główną ścieżkę szturmuje już wielu ludzi.
Znów wiążemy się we czwórkę i bez marnowania czasu ruszamy na ścieżkę. Maszerujemy niezbyt szybko, ale systematycznie i rzadko się zatrzymujemy. Przecież to już nasze trzecie podejście, toteż mijamy wiele zespołów. Lodowiec bardzo zmienił się odkąd pierwszy raz postawiliśmy na nim swe raki. Nawet w stosunku do sytuacji sprzed dwóch dni, jest gorzej. Pootwierało się wiele nowych szczelin, mosty śnieżne mają nieraz po 20-30cm grubości, a trzeba z nich korzystać.
Piekące słońce dopada nas wysoko na lodowcu Lenina, ale od razu zmusza do zmiany odzienia.


Równym krokiem, około 11:00 dochodzimy do Camp II.
Ku powszechnej uciesze, namiot stoi, a jedzenie jest nienaruszone. Od razu zabieramy się do naprawy schronienia, pod którym wytopił się śnieg.
Docierając tak wcześnie do dwójki, rysuje mi się w głowie mglisty plan maszerowania jeszcze do obozu III, ale szybko zarzucam ten pomysł. Janek nie nocował jeszcze w Camp III, a całodzienny marsz skutecznie wykluczyłby jutrzejszy atak szczytowy.


Zostajemy więc na 5400. Mamy świadomość, że o komforcie możemy zapomnieć, bo na trzech chłopa mamy mały, dwuosobowy namiot, w którym trzeba koczować co najmniej jeden dzień.
Początkowo jest bardzo gorąco i ucinamy sobie drzemkę, ściśnięci, choć chwaląc odrobinę cienia, którą mamy nad głową.
Pogoda zmienia się po 15:00. Cały masyw zakrywa się chmurami i zaczyna padać śnieg. Do naszego małego namiociku musimy dorzucić wszystkie rzeczy i czekać.
Taktyka na dziś – gotować wodę, przyjmować jedzenie i nie ogłupieć.  Z powodu ciasnoty, wszystko trzeba robić na zewnątrz.
Pod wieczór pytamy Hiszpanów którzy rozbili się nieopodal,  o możliwość przechowania w pustym namiocie swoich rzeczy. Na szczęście zgadzają się i nie musimy upychać ich u siebie pod sufit.
Śnieg pruszy właściwie całą noc, którą przesypiamy nie gorzej, nie lepiej, jak znośnie.


1 sierpnia


O 4:00 nad ranem ciągle sypie. Na tą godzinę nastawiliśmy budziki, ale bez namysłu je wyłączamy. Namiot od wewnątrz mokry, jednak nie pozostaje nic lepszego jak siedzieć w środku.
6:00 i 7:30 również nie przynosi zmiany w sytuacji. Śpimy więc i co jakiś czas w letargu strzepujemy śnieg ze ścianek namiotu.  Janusz wychodzi za potrzebą, ale mówi, że nie jesteśmy zasypani. Śpimy więc dalej. O 8:00 w środku jest ciągle jakoś ciemno, a śpiwory wilgną. Teraz ja zbieram się za potrzebą i wychodzę.  Ku mojemu zdziwieniu namiot jest cały zasypany, a chłopaki wcześniej wychodząc nie pokusili się o odkopanie go.
Z nerwami i wyrzutami biorę się za łopatę i przywracam cyrkulację powietrza.
Obserwuję również otoczenie wkoło. Mgła, drobny śnieg i o wyjściu póki co nie ma mowy.
Śnieg pada do południa, a my siedzimy w namiocie, drzemiemy i rozprawiamy co zrobić z dniem dzisiejszym. Wkoło grzmią lawiny, co nie napawa optymizmem. Nie są wprawdzie duże, ale świadomość, że śpimy w obozie bardziej na nie narażonym, nie poprawia nam humoru.
Gdy przestaje padać, zabieramy się za gotowanie, pakowanie, ale o 14:00 nie jesteśmy jeszcze gotowi.
Tymczasem na zewnątrz pogoda zmienia się o 180 stopni. Z chmur wychodzi słońce i grzeje ogniem piekielnym.
Po rozważeniu wszystkich za i przeciw decydujemy się jednak zostać w obozie drugim. Hiszpanie, którzy obozowali obok nas schodzą na dół i zostawiają pusty namiot. Bez zastanowienia wykorzystujemy go dla siebie. Janek kładzie się do „hiszpańskiego” namiotu odpocząć, a ja z Januszem mam już wystarczający komfort w Husky.
Od kilku dni męczy mnie suchy kaszel. Na tym etapie to już bardzo niepokojący objaw, który może doprowadzić do konieczności powrotu. Pobyt w dwójce wykorzystuję więc do rozpuszczania proszków i łykania tabletek.


W wolnej chwili obserwuję cały obóz drugi i mogę powiedzieć, że cały lodowiec, uległ wielu przeobrażeniom. Czystość śniegu wokoło pozostawia wiele do życzenia, a teren camp’u znaczą liczne szczeliny. Po drodze do ”kibla” trzeba dwukrotnie skakać, a Janek i Janusz zaliczają w ciągu dnia po jednej wpadce do takiej dziury.  Platforma, gdzie kilka dni temu biwakował znajomy Węgier, mimo zatłoczenia jest pusta. Powód - w samym centrum miejsca, gdzie niedawno stał namiot, wyziera dziura bez dna.
Wieczorem kombinujemy jeszcze, gdzie zostawić kilka niepotrzebnych rzeczy, jak np. linę. Z pomocą przychodzą nam poznani w Camp I Polacy, którzy użyczają trochę swojego miejsca w namiocie.
Plan na pozostałą część dnia przyjmujemy taki, jak wczoraj – gotowanie do oporu i jedzenie ile wlezie. Postulaty udaje się zrealizować, po czym przed 21:00 kładziemy się spać.


2 sierpnia


O 4:00 rano śnieg pruszy ponownie, toteż przestawiamy budziki. Gdy o 5:30 pada jednak dalej, jesteśmy zdeterminowani i zaczynamy się ubierać.
Śnieg powoli ustaje i przy wychodzeniu z namiotu nie pada już wcale. Dwie godziny zajmuje nam zgarnianie całego dobytku i o 7:30 wyruszamy do góry.
Pogoda jest niepewna. Dominuje mgła, choć gdzie niegdzie przebija się słońce, dając złudne nadzieje.
Na pierwszym podejściu ze zdziwieniem odkrywam, że czuję się mocno osłabiony. Do tej pory w obozie byłem w idealnej kondycji, a teraz? Co się dzieje?  Jest naprawdę ciężko i po pierwszych stu metrach, zaczynam w siebie powątpiewać.  Po chwilowym upadku ducha i tłumaczeniu samemu sobie bez przekonania, że „będzie lepiej” , zbieram się w sobie i idę. Janusz obok motywuje mnie również.
W czasie mozolnego marszu mam czas na zastanowienie się nad moim stanem i dochodzę do wniosku, że osłabienie musi być wynikiem przyjmowania proszków na przeziębienie i tabletek na kaszel, jakie ładowałem w siebie ostatnie dwa dni.


Moja niedyspozycyjność na szczęście odchodzi wtedy, kiedy potrzeba,  przed podejściem na Razdzielną.
Pogoda teraz nam sprzyja – brak słońca, lekki wietrzyk – idealnie aby pakować się na 6000 metrów.  Pokonywane drugi raz podejście, nie jest takie straszne. Robimy tylko kilka postojów i konsekwentnie pniemy się do góry. Otoczenie zasnuwa się mgłą, a po chwili widoczność spada „do następnej chorągiewki” 10 metrów wyżej.
W Camp III zatrzymujemy się o 12:30. Mimo obaw, mój namiot nie jest zbytnio przysypany i z odkopaniem go radzimy sobie w kilka minut. Jedzenie również pozostało nietknięte.
Wyzwaniem będzie za to zbudowanie platformy pod kolejny namiot. Warunki nie są sprzyjające. Na wypłaszczeniu pod Razdzielną wieje solidnie, do tego zacina śniegiem w oczy, a nasza adaptacja do przebywania tu jest jeszcze niekompletna.


Chcąc jak najszybciej znaleźć się w namiocie zaczynamy kopać. Dwie łopaty własne, plus jedna pożyczona i każdy ma pracę. Śnieg jest teraz twardszy niż parę dni temu i idzie to opornie. Trzeba rąbać czekanem, a na tej wysokości to meczące zajęcie.
Robota szybko nas wypompowuje, atmosfera jest nerwowa.  Mnie ciągle jeszcze boli głowa i pulsuje w skroniach.
W kilka chwil później, kopiemy już we czterech. Dołącza się do nas jakiś alpinista, który bez pytań, bez słowa bierze łopatę i kopie. Skinie głowy, spojrzenie i tutaj, teraz, rozumiemy się doskonale.
- Dziękujemy - nie ma sprawy – a nikt nie wypowiada ani słowa.
Pomoc jest bardzo motywująca i zachęca do wytężonej pracy. Sprawniej idzie machanie łopatą, rozkładanie namiotu i wypakowywanie.


Godzinę po rozpoczęciu pracy siedzimy już na karimatach, pod „dachem”.  Do wieczora gotujemy wodę, uzupełniany płyny i przepakowujemy się na jutro. Musimy pożyczać zapalniczkę. Nasze niestety odmawiają współpracy i jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę Rosjan z namiotu obok.
Pogoda jest bardzo zmienna, od przejrzystego nieba po chmury. Mocno wieje. Na jutro prognozy niepewne, ale większość pesymistycznych.
Kładziemy się wcześnie spać i długo leżymy w śpiworach, nie mogąc zasnąć. Każdy myśli tylko o jednym. Jutro wielki dzień…


3 sierpnia



Budzimy się o 4:20. Przynajmniej ja z Jankiem. Mimo wszystko o 20 minut za późno, ale z powodu słabego budzika, najzwyczajniej w świecie zaspałem.  Jak słychać, Janusz w namiocie obok, krząta się już na dobre.
Po chwili przychodzi do nas i ściśnięci w czerwonym Husky robimy śniadanie, gotujemy wodę i ogarniamy się.
Z namiotów wygrzebujemy się około 5:00.  Tam jeszcze czeka nas walka z rakami i ubraniem, dopinanie wszystkiego na ostatni guzik w sensie dosłownym i o 5:20 możemy się zbierać.
Kontemplując otoczenie, nie mam najlepszego przeczucia. Jest jeszcze ciemno i cholernie zimno. Może sama temperatura nie jest bardzo niska, ale chłód potęguje przenikliwy, mocny wiatr, który wieje z południa i omiata grzbiet. Po niebie przechodzą chmury, wokół nas również widoczność raz wydłuża się, a raz skraca do kilkunastu metrów.
Wychodzimy więc. Początkowo droga biegnie w dół do przełęczy na 5900, a następnie wspina się do góry. Przed nami idzie kilka osób, lecz co chwila znikają nam z oczu.
Maszerujemy solidnie opatuleni. Poza bielizną i polarem, ja i Janek idziemy jeszcze w swetrach puchowych. Podczas gdy jeszcze nigdy w puchu nie miałem okazji podchodzić i liczyłem, że wkrótce będzie mi gorąco, tak tutaj targany wiatrem nie odczuwam żadnego przegrzania.
Zimno najbardziej doskwiera kończynom. Nogi w butach, mimo dobrych skarpet i teoretycznie ciepłych butów, po wyjściu z namiotu zmarzły i nikt teraz nie może ich rozgrzać.  Ręce, hoc zawinięte w  3 pary rękawic, również grabieją na kijkach.  Chyba jednak jest zimniej, niż mi się wydawało.
Podchodzimy powoli. Początkowo chłopaki rwą się z marszem, ale wstrzymuję ich, bo zdaję sobie sprawę, że tak szybko za daleko nie ujdziemy.  Po kilkudziesięciu minutach doganiamy jakąś postać i dalej idziemy jej tempem.
Tymczasem wstaje świt, a dzień nie zapowiada się optymistycznie. Na wschodzie co jakiś czas błyskają  słoneczne promienie, ale z południowej strony nadciągają czarne chmury, na pół widnokręgu.
Pomimo iż droga z daleka wyglądała na nie ośnieżoną, faktycznie przetarta nie jest. Co prawda kamienie się przebijają, ale  w większości trzeba brodzić w świeżym puchu. Choć postać w czerwonej kurtce kroczy jakieś 10 metrów przed nami, wiatr zasypuje wszystkie ślady, przez co podejście wygląda, jakbyśmy byli tu pionierami.


Na wysokości około 6200 zatrzymujemy się. To właściwie pierwszy postój, bo z racji temperatury nikomu nie chce się zatrzymywać. Trzeźwa ocena sytuacji nie wygląda optymistycznie. Ciągle wieje, a wokoło nas przewalają się chmury. W pewnym momencie mija nas dwójka alpinistów, która schodzi do Camp III, z pewnością rezygnując z dalszego ataku na szczyt.
Ze swoimi spostrzeżeniami dzielę się z chłopakami, jednak oni chyba wolą mi nie przytakiwać.
Postanawiamy jeszcze podejść,  a może jednak pogoda się poprawi. Znów stawiamy powoli kroki, idąc w kolumnie jeden za drugim.
Tym sposobem razem docieramy do wysokości 6350, gdzie ja już nie widzę sensu w dalszym pchaniu się po górę.
Jest to dla mnie bardzo trudne i cały marsz upływa mi na batalii z myślami „za” i „przeciw”, jednak po szczegółowej analizie sytuacji zdrowy rozsądek bierze górę.
Jak teraz wygląda nasze położenie?
Jesteśmy na około 1/3 podejścia na szczyt Lenina. Pogoda zapowiada rychłe pogorszenie, a teraz już nie jest dobra. Widoczność słaba, a w GPSie dziwnym trafem szlag trafił baterie.
Najgorszy według mnie jest wiatr. Mocny, mroźny i nieustępliwy, przed którym nie można się schować.  Pomimo ponad dwóch godzin od wyjścia, nikt jeszcze nie rozgrzał palców stóp.  To samo tyczy się rąk, które choć u każdego w dwóch parach rękawic i łapawicach, to jednak grabieją na kijkach.  Wiatr dotyka przede wszystkim prawej strony ciała – tej od nawietrznej.
Mojej prawej dłoni, która na zimno narażona jest szczególnie, nie czuję już od godziny.
W tych warunkach pogodowych to położenie patowe. Biorąc pod uwagę, iż gdyby wyszło słońce można by rozgrzać kończyny, to przy dzisiejszym zachmurzeniu jest to w ogóle mało prawdopodobne. Z przemarzniętymi palcami można by długo iść, jednak po dalszych ośmiu godzinach, jakich minimum potrzeba na zakończenie akcji, odmrożenia gwarantowane.
Pomijając fakt, że bez GPSa  we mgle trudno ocenić orientację, to jednak ten pierwszy powód „przechylił czarę” i decyduję, że trzeba schodzić.
Swoimi spostrzeżeniami  długo rozmawiam z chłopakami, którzy nie mogą mi nie przyznać racji, ale również nie chcą odpuścić.
Ja też nie chcę, ale ryzykować palcami nie zamierzam, co najważniejsze - nie widząc szansy powodzenia.
Faktem jest, że przyjechaliśmy tu aby wejść. Jednak od początku zakładaliśmy wejście przy sprzyjających warunkach. Każdy z nas zdaje  sobie sprawę, że na walkę z pamirskim żywiołem pogodowym na tej wysokości  doświadczenia nie mamy i taka walka, jest ryzykowana, jeśli nie skazana na niepowodzenie.
Ja schodzę –oświadczam i radzę chłopakom, żeby zrobili to samo. Janusz przyznaje mi rację, Janek ciągle chciałby wchodzić.


Janusz odpowiada, że chcą jeszcze z Jankiem dojść na wypłaszczenie na 6400 i będą wracać.
Wierzę w jego racjonalizm, lecz postawą Janka jestem mimo wszystko zaniepokojony.
Zaczynam kroczyć  w dół, co jakiś czas odwracając się w kierunku chłopaków. Robię to właściwie bezcelowo, bo widoczność jest na tragicznym poziomie.
Zejście do przełęczy upływa mi bardzo szybko, na rozmyślaniu „co by było gdyby”.  Niby wiem, że słusznie postąpiłem, ale takie myśli po prostu przychodzą bez zaproszenia i siedzą w głowie.
Gdy jestem na przełęczy jak na złość chwilowo się wypogadza. Nie mogę dostrzec chłopaków na grzbiecie – może poszli dalej – zaczynam się obawiać.
Podejście do obozu strasznie mi się dłuży. Krótki kawałek, 200 m w górę, a czas wlecze się nieznośnie.
Wreszcie, około  10:00 docieram do namiotu i zaczynam rozgrzewać stopy. Jeszcze świeci słońce, więc coraz bardziej żal mi tego straconego wejścia.
Chłopaki wracają niespodziewanie o 11:00, doszli do 6400, jak mówili. Jestem już spokojny, ale teraz trzeba decydować co dalej.  Nie ma nad czym się długo zastanawiać . Mieliśmy szansę, pogoda nie dopisała, trudno.
Teraz nawet gdybyśmy chcieli wchodzić następnego dnia, to na zejście brakuje nam jedzenia, a co więcej - prognozy są jeszcze gorsze niż na dziś. Jednomyślnie podejmujemy decyzję o zejściu już teraz.
Pamirska pogoda „na szczęście” ,po chwilowym wypogodzeniu, psuje się na dobre. Obóz wokoło oblekają chmury, wiatr się wzmaga i z nieba zaczyna padać śnieg.
Wysyłamy Janka pierwszego do zejścia, a sami bierzemy się za pakowanie namiotów. Idzie nam to powoli, ale załamanie pogody mimo wszystko nas motywuje.


Z Razdielnej schodzimy w gęstej mgle i niepewnym śniegu, osuwającym się spod raków. Po drodze spotykamy Polaków, u których w Camp II zostawiliśmy parę rzeczy i życzymy im powodzenia.
Jak się okazuje później, gdy spotykamy ich na lotnisku, potwierdzają słuszność podjętej przez nas decyzji. Pogoda od dnia naszego zejścia popsuła się na amen,  a właściwie cały Camp III musiał ewakuować się z powodu dużych opadów.
Schodząc z Januszem, szybko tracimy wysokość i Janka doganiamy jeszcze przed obozem II. Pod miejsce poprzedniego biwaku dochodzimy po 1,5 h marszu.  Tutaj mimo mgły, wiatr już nie wieje i śnieg rozpuszcza się, tworząc charakterystyczną breję.
W obozie spotykamy kolejny polski zespół, który ubiegłego dnia próbował swoich sił na Leninie, ale również musiał odpuścić.


Z Camp II zabieramy depozyt i powoli schodzimy, po drodze mijając wiele ekip. Szczególnie azjatów. Idą po 6 – 8 osób na jednym sznurku, w odległości metra od siebie, chyba nieświadomi ryzyka.
Nie zatrzymujemy się, bo przed nami wyrastają burzowe chmury i trzeba sprawnie dojść do Camp I.
Lodowiec jest w jeszcze gorszym stanie niż rok temu. Szczelin jest więcej, aby przejść przez niektóre trzeba zrobić długi skok. Przy spiętrzeniu lodowca, wątły most śnieżny wzmocniono stalową drabinką, a poniżej niego, szerokie czeluście zabezpieczono prowizorycznie kładkami.
Zachowujemy szczególną uwagę i modlimy się, żeby na końcu zejścia nikomu nie przytrafiło się nieszczęście.
W dolnym biegu lodowca trasa biegnie już inną ścieżką. Mnogość szczelin wymusiła na wchodzących sporą modyfikację trasy.


W bezpiecznym miejscu rozwiązujemy się. Ucieczka przed deszczem się nie udaje – deszcz pada już rzęsiście. Idąc o śliskim lodzie, robię „orła” i ląduję w brei. Na szczęście poza stłuczeniami nie mam żadnej kontuzji.
W podłych nastrojach docieramy do Camp I i od razu pakujemy się na ławki w jurcie obozowej. Jemy liofile, pijemy herbatę, suszymy się.
Ciągle leje, postanawiamy więc pokusić się o wygodę i jeszcze raz wykupić nocleg w obozowym namiocie.  Cały wieczór rozmawiamy pomiędzy sobą i z innymi Polakami o naszym niedoszłym szczycie, po czym zbieramy się do namiotu spać. Budzika nie nastawiamy. Cały czas leje, a w nocy dochodzą nas odgłosy lawin ciężkiego śniegu.


4 sierpnia


Budzimy się o 8 rano. Po wyjściu z namiotu okazuje się, że pogoda wbrew zapowiedziom jest bardzo ładna. W masywie Lenina wzrok przyciąga długie od samego szczytu, aż po wypłaszczenie lodowca torowisko lawiny.  W kilku miejscach przecina ścieżkę, która biegnie trasa do Camp II. Na szczęście w nocy chyba nikt nie podchodził do „dwójki”.
Bez pośpiechu krzątamy się po obozie, idziemy na śniadanie i pakujemy cały sprzęt w jedno miejsce. Dzisiaj Janusz czuje się źle i klątwa żołądkowa dotyka go na finiszu.
W Pamir Expedition zamawiamy busa do Osz, który ma czekać o 17:00 na Polanie Ługowej.  Teoretycznie gospodarujmy sporym zapasem czasowym. Nie spieszymy się. Z pakowaniem i sprawdzeniem czy na pewno zabraliśmy wszystko schodzi nam do 11:00. W międzyczasie wspaniała dotychczas pogoda zaczyna się psuć.  Masyw Piku Lenina zakrywają chmury, a chwilami wiatr przynosi opady śniegu.


Ciemne chmury na północy wprowadzają trochę werwy w nasze ruchy. Żegnamy się szybko z ludźmi poznanymi w Camp I i gramolimy się na lodowiec.
Konkretnej drogi w stronę Polany Ługowej nie możemy początkowo znaleźć. Idziemy więc na czuja, przeskakując lodowcowe rzeczki  i wspinając się na moreny.  Po około pól godziny włóczęgi przecinamy wreszcie właściwy szlak i wydeptaną ścieżką schodzimy do doliny lodowcowego potoku.
Wartki strumyk, jaki pamiętamy z podejścia do Camp I już nie istnieje. Przez kilka dni zamienił się w prawdziwą lodowcową rzekę o szerokości kilku metrów i nurcie, który mógłby bez trudu przewrócić człowieka z plecakiem i wciągnąć go pod lód.  Nad brzegiem rzeki na koniu siedzi Kirgiz i przewozi ludzi na drugi brzeg. Za usługę polegająca na paru ruchach końskich kopyt  woła sobie bagatela 8 dolarów.  Nam przewiezienie proponuje wielokrotnie, aż krzyczymy na niego, żeby się odczepił. Takiej kasy nikt z nas nie zamierza płacić.


Po chwili namysłu i upewnieniu się, że suchego przejścia nie ma, zabieramy się za ściąganie butów i podwijanie spodni. Po chwili obuwie ląduje przytroczone do plecaków, a ja jako pierwszy, kroczek po kroczku, przechodzę przez rzekę, klinując stopy pomiędzy kamieniami.  Każde posunięcie musi być przy tym dokładne i pewne, bo nurt mocno uderza w nogi do kolan. Woda cholernie zimna i już po chwili nogi są zdrętwiałe. Bez kijków w ogóle można by zapomnieć o przejściu.
Jednak pól minuty bólu i udaje się. Zaraz po mnie przechodzi Janusz. Ostatni kroczy powoli Janek, choć  niepewnie, miejscami chwiejąc się na nogach.
Z perspektywy przyznam, iż to przejście było jednym z niebezpieczniejszych etapów wyjazdu i dostarczyło nam sporo emocji.
Od potoku, po założeniu butów pozostało już tylko wejść na Przełęcz Podróżników.  Na tym etapie mi idzie się bardzo dobrze, za to chłopakom gorzej. Janek człapie powoli, a Janusz od rana jest w kiepskiej kondycji i tylko wygląda końca marszu.
Pogoda psuje się  godziny na godzinę. Bezpośrednio przed przełęczą zaczyna padać grad utrudniając nam wejście.
Mimo zapasu czasu, jaki teoretycznie mieliśmy, teraz jesteśmy już spóźnieni. Na przełęcz docieramy o 16:00, a transport mamy umówiony za godzinę i w tym tempie z pewnością nie zdążymy.  Rozdzielamy się więc. Ja z Januszem pędzę przodem, a Janek zostaje z tyłu. Chwilę później zaczyna padać, potem już leje i jest tylko gorzej. Polana Ługowa wprost płynie, a wokoło grzmi roznosi się po dolinie. W Fortune Tour szybko zabieramy depozyt i nie oglądamy się za siebie, Kobieta coś za nami jeszcze krzyczy o transporcie, ale ignorujemy ją. Biegniemy szybko dalej, szukać bazy Pamir Expedition.
Gdy docieramy na miejsce, bus jest gotowy do odjazdu. Wstrzymujemy kierowcę, żeby poczekał na Janka, który zjawia się dopiero po 20 minutach.


Teren Base Camp opuszczamy wysłużonym Sprinterem, zapełnionym bagażami po brzegi. Ostatnie spojrzenie na Polane Ługową nie przywołuje żalu, a raczej ulgę. Nie widać masywu Lenina, który kryje się za chmurami, a każdy z nas jest solidnie przemoczony i potrzebuje kontaktu z cywilizacją i bieżącą wodą. Możemy zabrać się też za jedzenie zapasów, jakie pozostały po akacji górskiej.
Gdy docieramy do asfaltowej drogi, mamy już świadomość, że główny etap wyprawy się kończy.

Mimo nieosiągnięcia celu, zapisujemy go, jako satysfakcjonującą kartę naszego życia. Spod Lenina wynosimy bagaż doświadczeń, moc przygody i  ochotę na więcej.
Każdy z nas wyjeżdża stąd z pewnością bogatszy o nowe umiejętności, wspomnienia i przeświadczeniem dobrze spożytkowanego czasu.
Wtedy jeszcze chyba nie do końca mamy świadomość, co dokładnie zostało za nami i czy należy się cieszyć, czy nie.
Teraz nie mam wątpliwości.

Ciąg dalszy z pobytu w Kirgistanie niebawem

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Więcej informacji - http://piklenin2013.blogspot.com/

środa, 23 października 2013

Pik Lenina 2013 – relacja Część II - Aklimatyzacja

Część II - Aklimatyzacja


19 lipca, ciąg dalszy


Po przyjeździe do Base Campu instynktownie rozglądamy się za miejscem na rozłożenie namiotu.  Niemal natychmiast pojawia się kobieta  z Fotrune Tour i rozprawia o tym, że nocowanie poza terenem agencji jest zabronione i złe, że policja jeździ i inne teksy mające utrzymać nas na miejscu. Pyta także o pozwolenia do przebywania w strefie nadgranicznej, a my dobitnie przytakujemy posiadanie takowych. To, że postanowiliśmy nie wydawać po 50 dolarów na kawał świstka to już inna sprawa.  Niemniej jednak kobieta ciągle straszy, że milicja jeździ i kontroluje.


Chyba nikomu już nie chce się słuchać jej gadania, bagaże póki co są nie do ogarnięcia przy pomocy pleców i dwóch rąk, a poza tym zaczynamy odczuwać skutki przebywania na wysokości 3600 metrów. Dla świętego spokoju decydujemy się rozbić przy agencji. Przyjemność taka kosztuje nas 1 euro za noc, na osobę.  Ja instaluję się w namiocie z Jankiem, a Konrad z Januszem.
Osobiście, po kilkudziesięciu minutach przebywania w Base Campie nie czuję się za dobrze. Głowa daje o sobie znać.


Dzień pełen wrażeń kończymy jedzeniem i ogarnięciem całego bagażu, co wcale nie przychodzi łatwo. Spakowanie wszystkiego do namiotu, koszmarnie zmniejsza miejsce w środku. Jest ciasno.


20 lipca


Noc upływa znośnie. To chyba dobry zwrot niedookreślony.
 Jak dla mnie zdecydowanie gorzej. Apatyczny, z bólem głowy, nie mam ochoty na przyjmowanie żadnych posiłków. Dzisiaj mamy dzień restu i pięknej pogody, który skrzętnie wykorzystuję.  Moja działalność dziś ogranicza się właściwie do picia, snu i kibla.  Widząc, że chłopaki wychodzą na krótkie spacery, resztkami woli, po południu, toczę się w stronę Przełęczy Podróżników i przyszłego celu.
Po jakimś czasie przychodzą problemy żołądkowe i gorączka które na dobre usadzają moją osobę w pozycji horyzontalnej.


Dla mnie to właściwie dzień zmarnowany. Konrad i Janusz robią rekonesans w kierunku ścieżki na Pik Pietrowski (4600 metrów).


21 lipca


Drugą noc przyjmujemy już lepiej. W najlepszej kondycji jest Janusz, a ja z moim żołądkiem plasuję się raczej za peletonem.  Dziś czuję się dobrze, ale słabo. Żołądek trzyma ciągle.
Od rana jest piękna pogoda, więc chcemy wykorzystać ten dzień na aklimatyzację. Najpierw Janusz z Konradem wychodzą w stronę grani Piku Pietrowskiego, by o 13 wrócić do bazy. Docierają do około 4100 metrów.
Następnie w drugiej dwójce ruszam ja z Jankiem.  Z racji osłabienia w moim marszu delikatnie mówiąc nie ma animuszu, a i Janek nie jest zbytnio żywiołowy. Przechodzimy przez Polanę, przekraczamy potok lodowcowy i wdrapujemy się na przełęcz.  Wtedy mój żołądek odzywa się ze zdwojoną siłą.  Zastanawiam się, czy iść dalej, ale resztką woli wspinamy się na grań. Po drodze mijamy grupę Rosjan, która sprężystym krokiem schodzi w dół.


Nasze kroki nie są sprężyste, ale powoli zdobywamy wysokość. Aura zdecydowanie zaczyna się psuć, a wiatr targa nami nieznośnie. Mój żołądek ściska mocnej jeszcze kilka razy, co więcej takie same problemy odzywają się u Janka. Marsz nie jest komfortowy, ale ostatecznie dochodzimy do wysokości około 4000 metrów, ostatniego wypiętrzenia grani przed śnieżnym podejściem na Pierowskiego.


Droga w dół idzie już szybciej z racji ciemnych chmur na horyzoncie.  Jeszcze przed osiągnięciem dna doliny zaczyna padać. Z trudem przekraczamy wezbrany, lodowcowy strumień i w deszczu docieramy do namiotów.
Podczas naszej nieobecności, problemy żołądkowe odzywają się tym razem do Konrada.
Deszczowa noc niczego dobrego nie wróży na przyszłość.


22 lipca


Dziś rano planujemy wyjść do Camp I, jednak rzeczywistość sprowadza nas na ziemię. Konrad skarży się na żołądek i gorączkę, Janek ma dokładnie te same problemy. Ich stan jest podobny do mojego przedwczoraj, czyli „nie do ruszenia”. No nic, nie spieszy się. Góra poczeka dzień dłużej, a pakować się z deszczu pod rynnę nie ma sensu. Taką przecież przyjęliśmy taktykę. Powoli, systematycznie do góry, bez wystawiania organizmu na próby wysokości.
 Ja dziś czuję się dobrze, a najlepszym samopoczuciem cieszy się Janusz.  Wobec marnego stanu chłopaków, Janusz chce wyjść na rekonesans do Camp I, wraz z częścią bagażu.  Na szczęście, bezpośrednio przed wyjściem zatrzymuje go deszcz, który z pozoru niewinny, w perspektywie pada do 14:00i krzyżuje jakiekolwiek plany.
Po południu, z nudów idziemy z Januszem po wodę. Konrad rozciągnięty w namiocie leczy żołądek, Janek ogólnie czuje się i wygląda źle. Zastanawia się, czy jutro da radę wyjść do Camp I.


23 lipca


Wstajemy o 7:00. Ranek jest chłodny i wietrzny, a po niebie przetaczają się chmury nie zapowiadające dobrej pogody.  Chcemy wyjść wcześnie, ale nasz transport bagaży pojawia się dopiero o 9:00. Oddajemy na osła większą część rzeczy – w sumie 55 kilogramów. Kosztuje nas to łącznie 110 dolarów.  Po pozbyciu się uciążliwego balastu, i zostawianiu paru drobiazgów w Fortunie (5 euro za depozyt obojętnie od czasu) wychodzimy w stronę Camp I.  Janusz i Konrad na czele, za nimi nasza dwójka.


Janek dziś ciągle czuje się źle i idzie na końcu. Czekam na niego, utrzymując cały czas kontakt wzrokowy. Początkowo płaskim terenem, następnie trawersem, przemieszczamy się w kierunku Przełęczy Podróżników.  Przed nami, do Camp I zmierza wiele grup turystów, w większości rosyjskich.  Pogoda początkowo ładna, z godziny na godzinę zmienia się i psuje. Bezpośrednio przed podejściem na przełęcz robimy dłuższy postój, aby zebrać trochę sił i szybko rozprawić się ze stromymi trawersami.
Wdrapanie się na Przełęcz Podróżników zajmuje nam około pół godziny.  Miejsce wbrew pozorom jest bardzo przestronne. Jeśli ktoś zastanawiałby się czy można tu robić namiot – można.  Nawet niejeden i to na trawce.  Z dostępem do wody pośrednio, ale jakoś można przeżyć.


Z Przełęczy Podróżników rozpościera się wspaniały widok na prawdziwy,  wysoki Pamir. Grzbiet rozdziela jakby dwa światy. Za nami zostaje trawiasta dolina, a przed nami rozpościera się świat lodu, skał i piachu.
Sam lodowiec wygląda ohydnie. Czarny, kamienisty, z zielonkawą wodą płynącą strumieniami.  Widok na góry również nie jest spektakularny. Tu pogoda jest paskudna, a powyżej 5000 metrów zalegają chmury.
Z przełęczy idziemy trawersem, prowadzącym sypką ścieżką. Miejscami kroki stawia się niepewnie, aby nie zsunąć się z kamieniami. Trawersy stają się bardzo monotonne. Kilometr w dół, kilometr w górę i do znudzenia.  Dla rozrywki, często mijamy się z konnymi i oślimi tragarzami, co nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Po drodze trzeba przekroczyć wartki, lodowcowy strumień, który szczęśliwie udaje się przeskoczyć.


Jest chłodno i wieje. Gdy wchodzimy na lodowiec ekipa dzieli się na dwie części. Ja idę z Januszem bardziej przodem szukać Camp I, Konrad zostaje z tyłu z Jankiem, który idzie wolniej.
Na morenie widzimy dwa znaki, które informują o lokacji namiotów agencyjnych.  Wskazują tylko kierunek, a ścieżka często się rozmywa. W pewnym momencie zastanawiamy się gdzie iść, choć w oddali widać już jaskrawożółte namioty Pamir Expediion.
W tym momencie zmienia się w ogóle moje pojęcie o Camp I.  Nie jest to jedno, wyznaczone miejsce, ale namioty róznych agncji położone są w sporej, sięgającej kilkuset metrów, odległości od siebie.  Można by rzecz, że cały obóz zajmuje powierzchnię paru hektarów lodowca.
Na szczęście namioty Pamir Expedition i Fortuna Tour są najdalej, czyli najbliżej lodowca Lenina.
Docieramy do nich po kilkudziesięciu minutach.  Dwie agencje rozłożone są w sąsiedztwie, na morenie.  Kontrastują ze sobą schludne namioty Pamiru i stare, „złachane” konstrukcje Fortuny. Ponad to w Fortunie rozbicie namiotu kosztuje 1 euro za noc od osoby.


Mimo zmęczenia, postanawiamy zaczekać z rozłożeniem i pokombinować, w Pamir Expedition.
Już przy wejściu zostajemy zaproszeni do jurty na herbatę, nikt nie pyta o pieniądze i atmosfera jest po prostu inna. Siedząc chwile w ciepłej „chatce” porównujemy podejście obu agencji i wiemy już jedno – nasza współpraca z Fortuną się kończy.
Pytamy o rozbicie namiotu w Pamirze – okazuje się, że nie będzie problemu, jeśli przygotujemy sobie miejsca. Co najważniejsze, za darmo. Tak też robimy. Teren, gdzie rozłożone są namioty Pamir Expedition jest wykorzystany do minimum, ale postanawiamy spróbować.
Gdy wraca Konrad z Jankiem, zabieramy się do robienia miejsc. Wokoło pruszy śnieg i robi się pełna, zimowa atmosfera. Praca na 4300 metrów rozgrzewa solidnie, więc  temperatura a zewnątrz się póki co nie przejmujemy.


Już po zmroku rozbijamy namioty. Wieczór spędzamy w jurcie agencji. Ten okrągły i i przestronny namiot, wyposażony w stoły, ławki i co najważniejsze – piec, stanie się przez najbliższy czas naszym małym domem. To tutaj będzie się wracało najchętniej po dniu na lodowcu, siedziało do późnej nocy i piło któryś z kolei litr herbaty.
Podbudowani gościnnością idziemy spać niedługo przed północą.


24 lipca


Po wietrznej i częściowo śnieżnej nocy wstaje piękny ranek. Choć temperatura oscyluje w okolicy zera, a nocny śnieg pokrył namiot cienka warstwą,  rzeźkie powietrze tylko zachęca do wyjścia.
Kilka chwil po otwarciu po otwarciu namiotu i rozejrzeniu się wkoło, aż chce się żyć. Pierwszą rzeczą, którą widzę, jest właśnie ON, wielki masyw Lenina, który wczorajszego wieczora był niewidoczny pod chmurami.  W całej swojej okazałości promieniuje bielą lodowców i przygniata monumentalizmem. Bez okularów nie ma mowy o wyjściu.
 Gdzieś w oddali widoczna jest wydeptana ścieżka, której zygzak przyciąga moją uwagę. Ciągnie nią niezmordowanie tabun mrówek, które z mozołem zdobywają metry, omijają szczeliny i wypluwają płuca na stromym podejściu.
Jest na co popatrzeć, a na patrzenie mamy dziś cały dzień. Mimo iż czujemy się poprawnie, przed wyjściem na lodowiec postanawiamy odpocząć.


Pogoda cały dzień dopisuje, a my leniuchujemy i wygrzewamy się na słońcu. Dziwne to wygrzewanie, bo spod ubrań nie wystaje nawet czubek nosa, ale z pewnością regenerujące i budujące na duchu.
Po południu przychodzi do nas Marija z Pamir Expedition, która prosi nas o przeniesienie namiotów. Okazuje się, że komuś nie spodobały się nasze miejsca. Jakiś życzliwi ludzi donieśli, że skoro nie mamy wykupionych pakietów, to stoimy zdecydowanie za blisko jurty obozowej. Oni płacą i idą dłużej, to czemu nam, za darmo, ma być  lepiej?
Nie wiem, jak chłopaki odbierają taki rozwój sprawy, ale mnie ta zawiść ludzka doprowadza do szału. Klnę na czym świat stoi i na wszystkich wkoło. Każdego spotkanego obdarzam też subtelnym spojrzeniem mordercy.  Cóż jednak mamy zrobić, trzeba się przenieść. Na szczęście mogę wyżyć się na łopacie, przygotowując nowe miejsce pod namiot.
Przeprowadzka jest mocno problematyczna, a teren nierówny. Z niechęcią przewalamy kupę kamieni ponad godzinę. Wreszcie stawiamy namioty i przygotowujemy jutrzejsze wyjście.
Wieczór „karciany” i nawadnianie  w jurcie Pamir Expedition (PE).


25 lipca


Krótka noc. Budzę się w ciemnościach, o 4:30.
Po unieruchomieniu budzika dopada mnie straszliwy nihilizm z którym trzeba walczyć. Po założeniu ubrania jest już lepiej, a wciskając botki w skorupy, przy odrobinie mroźnego powietrza, odzyskuję kontakt z rzeczywistością. Chłopaki w namiocie obok również się grzebią.
Idziemy do jurty obozowej na musli. Wrzątku wystarczy, bo prosiliśmy o przygotowanie go wczoraj wieczorem. Nic nas to nie kosztuje, a za wielką PE należy się kolejny plus.
Przed wschodem słońca pogoda jeszcze nie jest pewna. Pruszy śnieg.  Zakładamy uprzęże na cztery litery i idziemy na lodowiec.  Przed nami ciągnie się już wąż światełek, a my pozostajemy gdzieś w ogonie.
Dziś niesiemy depozyt z jedzeniem na górę i planujemy zostawić go gdzieś w okolicach Camp II
Lodowiec w dolnym biegu jest stabilny, zmrożony i niemal pozbawiony szczelin. Robimy tak jak wszyscy – nie wiążemy się. Po kilkunastu minutach marszu pomiędzy lodowymi pagórkami docieramy do podejścia. Tu już trzeba wyłożyć liny i raki. W międzyczasie pogoda poprawia się i wkilka minut wszystkie chmury znikają z nieba.


Dzielimy się w dwie dwójki - Ja z Januszem, Konrad z Jankiem.  Związani ruszamy powoli do góry. Krok za krokiem, bez pospiechu się rozgrzewamy. Temperatura ciągle ujemna, słońce jeszcze nisko.  Przechodzimy przez kilka mniejszych szczelin, przy większych asekurujemy się „z prusika”. Jeszcze przez spiętrzeniem lodowca, wraz z Januszem odstawiamy drugą dwójkę na sporą odległość. Przed najbardziej stromym fragmentem podejścia zatrzymujemy się na herbatę.
Z góry schodzi jakaś międzynarodowa ekipa. Jeden z Kazachów pyta nas o Olę Dzik, podobno ma być za kilka dni. Mówi też o wczorajszym wypadku. Dwójka alpinistów odmroziła sobie wszystkie palce na szczycie.
Same nieciekawe informacje, mógłbym rzecz. Niedawno w Base Camp docierały do nas wiadomości o Polce z obrzękiem mózgu,  którą sprowadzano do BC, a teraz kolejne hiobowe wieści.
Gdy Kazach kończy mówić, ze stromej ścianki zaczyna spadać człowiek. Toczy się kilkanaście metrów po zboczu, obraca i pędzi w naszą stronę.
Jestem związany z Januszem liną, więc pomiędzy nami zapada mała konsternacja, po czym rozbiegamy się na boki.
Niemiec , jak się później okazało, zatrzymuje się jednak samodzielnie, kilka metrów przed nami.


Trochę oszołomieni sytuacją czekamy na chłopaków przed podejściem. Wyciągamy czekany. Zbocze, dość konkretnie nachylone, zaporęczowane jest mniej więcej od połowy w górę, a poręczówka u dołu wisi luźna.  Idziemy prosto pod górę, pomagając sobie rakami i czekanami.  Odcinek męczący, ale przyjemny.  Dalej czeka slalom  między wielkimi szczelinami i przekraczanie kruchego mostu śnieżnego. Wkładamy w marsz trochę wysiłku i spieszymy się, aby przejść go jak najszybciej.


Słońce zaczyna już konkretnie dogrzewać. Można zdejmować kolejne elementy ubioru. Od tego momentu wiele ekip się rozwiązuje, ale my nie znając lodowca zostajemy związani z prawidłami bezpieczeństwa. Dalej szczelin faktycznie jest mniej, a przynajmniej większość niewidocznych.


Tutaj, na wysokości prawie 5000 metrów marsz jest już trudniejszy. Kroki coraz krótsze, a słońce jeszcze bardziej bezlitosne. Robimy częstsze postoje, a Konrad i Janek i tak zostają coraz bardziej z tyłu.
W końcu około 14:00 docieramy do wysokości około 5300. Chłopaki trafiają tu  za pól godziny i razem na trawersie przed Camp II zostawiamy depozyt. Kopiemy dziurę w śniegu, zapisujemy na GPS współrzędne, robimy zdjęcia i inne pomiary.  Po robicie szybko ewakuujemy się w dół, bo na horyzoncie „malują się” ciemne chmury.


Ponownie idąc w dół odstawiamy chłopaków. Zejście przebiega bardzo szybko, choć lodowiec jest już bardzo grząski, niestabilny i „dziurawy”. Spiętrzenie pokonujemy z asekuracją „z prusika”, a przy stromym zboczu zjeżdżamy z poręczówki.
W bezpiecznym miejscu czekamy na chłopaków, aby nie szli sami przez najtrudniejszy odcinek. Temperatura spada i wkrótce zaczyna padać deszcz.


Konrad i Janek pojawiają się po jakimś czasie i bez werwy zabierają się za zejście.  Po kilkunastu minutach radzą sobie ze zboczem i już wszyscy możemy iść w kierunku żółtych namiotów.
Lodowiec w dolnym biegu jest teraz wyjątkowo paskudny. Na powierzchni wpłyną tysiące małych potoczków i nietrudno wywinąć „orła” idąc bez raków.
Do Camp I wracamy około 18:00 i pierwsze co robimy to zajmujemy miejsce w ciepłej jurcie.
Podczas spożywania wieczornego liofila Konrad nagle informuje nas, że więcej do góry nie wychodzi i wraca. Decyzję tłumaczy kontuzją łydki.  Zaskoczeni takim obrotem spraw, usilnie próbujemy przekonać go do zmiany postanowień, a w najgorszym razie do pozostania w Camp I.  Niestety, Konrad pozostaje nieugięty i zamierza wracać.
Taka zmiana w składzie, z mojej perspektywy jako nieformalnego kierownika wyprawy, jest bardzo kłopotliwa i dobijająca. Cały wieczór zajmuje rozmyślanie nad możliwymi alternatywami, co powinno zostać z nami, a co powinien wziąć Konrad, dzielenie się na nowo jedzeniem i ogólna reorganizacja.
Późną nocą pakujemy jeszcze rzeczy, jakie zostawimy w Camp I w depozycie (depozyt na czas nieokreślony kosztuje 15 dolarów od pakunku) i idziemy spać .


26 lipca


Budzimy się w okolicach 5:00 i staramy na szybko ogarnąć. Nie przychodzi to jednak łatwo, bo  z namiotami mamy kupę zabawy.
Po śniadaniu w jurcie żegnamy się z Konradem i wychodzimy na lodowiec.  Zbieramy się później niż wczoraj, może nawet zbyt późno.  Wiążemy się teraz w trójkę i atakujemy podejście. Krok po kroku, jednak z większym animuszem  i szybciej niż ostatnio.


Strome zbocze pokonujemy już inaczej niż poprzednio, kilkoma wąskimi zygzakami, bez asekuracji i bez problemów. Za newralgicznym odcinkiem rozwiązujemy się, jak większość  zespołów.
Ja i Janusz wychodzimy szybciej po depozyt, Janek drepce spokojnie za nami.  Do miejsca, gdzie zostawiliśmy jedzenie w foliowych workach dochodzimy po 14:00. Pomiar GPS, porównywanie ze zdjęć i…  … i nic nie możemy znaleźć. Początkowo powoli, z czasem już bardziej zrezygnowani, na zmianę sondujemy i kopiemy czekanami śnieg, który zdążył już solidnie zamarznąć. Z pozoru prosta czynność, w konsekwencji roztacza nad naszymi głowami czarne myśli – jeśli nie znajdziemy jedzenia które stanowiło większość całego wyżywienia, to o wchodzeniu nie ma już mowy.
Godzinna rąbanina na tej wysokości solidnie nas męczy, choć opłaca się. W pewnym momencie, sondując kolejne metry czuję miękki, sprężynujący materiał.  Jest – przechodzi mi przez myśl – i moment ten staje się dla mnie najszczęśliwszą chwilą od paru dni.


Wygrzebujemy pakunek i dzielimy po równo. Janek, który dotarł do nas w międzyczasie również zostaje obdarzony ładunkiem. Chyba nie zdaje sobie sprawy, że było „o włos”.
 W pełnym słońcu i prawie dwudziestoma kilograma mami na plecach marsz zamienia się w katorgę. Teoretycznie obóz II już widać, jednak w praktyce do przejścia zostało jeszcze kilkaset metrów równego trawersu.
Idziemy krok za krokiem i metr za metrem. Plecak koszmarnie wciska w ziemię, a głowa ciąży na ramionach. Cały, niby łatwy odcinek zajmuje nam około godziny. Zostawiamy plecaki  na ścieżce, w okolicach „dolnego” obozu II i na lekko maszerujemy poszukać miejsca na górze.


W „górnej dwójce”, na wysokości 5400 metrów,  stłoczenia namiotów sięga granic. Od brzegów szczelin, Az do skał, na każdym częściowo płaskim skrawku śniegu stoi namiot. Jakiś Rosjanin wskazuje nam dwa „znakomite” miejsca, w których gromadzi się około 10 cm stojącej wody. Bez namysłu wracamy w dół i za takie wygody dziękujemy.


„Dolna dwójka” , o powierzchni kilku arów, choć w większym stopniu narażona na lawiny, jest o niebo przestronniejsza.  Jeśli do wyboru mamy relatywnie czysty śnieg i dużo miejsca,  albo codzienne taplanie się w wodzie, to zdecydowanie  wolimy  zaryzykować.
Chwilę później wybieramy miejsce nieopodal ścieżki i kopiemy dwie platformy. Zmęczeni jesteśmy solidnie, a wysokość daje się we znaki, toteż praca posuwa się na zasadach „slow motion”.
Późnym popołudniem stają dwa namioty, zakotwiczone na workach foliowych i czekanach, a my zabieramy się za gotowanie jedzenia i wody.  Pogoda piękna, jednak gdy słońce zachodzi za grań temperatura spada automatycznie o kilkanaście stopni i musimy cieplej się ubrać. Cały wieczór zajmuje nam nawadnianie się  i jedzenie liofili.  Janka męczy ból głowy, ja z Januszem zachowujemy poprawną formę.


27 lipca


Dziś znowu odpoczywamy. Wstajemy późno, po 9:30 i zabieramy się za podstawowe czynności.  Właściwie cały dzień skupia się wokół gotowania wody i jedzenia.  W przerwach przepakowujemy się, spacerujemy  po obozie i obserwujemy lokalne udogodnienia typu kibel (a właściwie kilkudziesięciu centymetrowy murek na planie kwadratu).
Utrzymuje się znakomita pogoda. Gdy słońce wschodzi wysoko, śnieg wkoło zaczyna się topić, a ukrop jest nieznośny.


Jak już nas ostrzegano na dole, przebywanie w obozie II jest mocno specyficzne i męczące. Gdy słońce grzeje i nie ma wiatru (tak jest najczęściej), temperatura wyciska pot z człowieka odzianego  w same gacie. Natomiast gdy zachmurzy się, ciepło gdzieś ucieka i z ukropu zostaje kilka stopni powyżej zera. Wtedy trzeba się ubrać. Cały zaś dzień, jest najczęściej pasmem takiego mixu.
Tym samym odpoczynek w Camp II jest odprężający tylko z nazwy i pełni jedynie dobrą funkcję aklimatyzacyjną. Z przyjemnością ma niewiele wspólnego.
Wkoło nas cały czas odbywa się duża rotacja ludźmi. Cześć ekip wchodzi, część schodzi, większość jednak zmierza do góry.


Po obiedzie, jesteśmy już znudzeni siedzeniem w namiocie. Ja i Janusz czujemy się dobrze, więc postanawiamy wyjść kawałek w kierunki jutrzejszej trasy. Janek nie wychodzi z nami, gromadząc energię na kolejny dzień.
Na lekko, bez żadnego balastu, dochodzimy do grzbietu na wysokości 5700 metrów i zawracamy do obozu.
Cała wycieczka zajmuje niewiele ponad godzinę.
Wieczorem segregujemy i ewidencjonujemy jedzenie. Decydujemy wynieść większą część do ostatniego obozu, a zostawić tylko, co niezbędne.


28 lipca


Budzimy się jeszcze przed wschodem słońca, o 5:00. Jemy śniadanie, robimy herbatę i pakujemy mój namiot, który zamierzamy rozstawić w Camp III. Drugi namiot zostaje w obozie II.
Choć pogoda dopisuje, to jednak dzień nie zaczyna się dla mnie zbyt dobrze. W skutek zapominalstwa najpierw zostawiam w namiocie całą wodę z bukłakiem  i muszę się  wracać, a podczas drugiego podejścia zauważam, że od kilku minut idę bez raka, który dziwnym trafem odpiął się. Zawracam więc ponownie, klnąc przy tym solidnie na siebie.
W sumie nadrabiam ponad 100 metrów podejścia i tracę cenny czas. Janusz czeka  na mnie na ścieżce, a Janek który szedł najwolniej, jest już niedaleko grzbietu.
Moje trzecie podejście wiedzie już bezpośrednio na górę. Pomimo wczesnej godziny, na osłoniętym od wiatru stoku słońce dogrzewa straszliwie i potęguje zmęczenie. Z racji wysokości podchodzimy bardzo wolno, ale po kilkudziesięciu minutach doganiamy Janka i dalej idziemy jednym tempem, blisko siebie.  Często stajemy, aby odpocząć.
Ścieżka początkowo biegnie stromym podejściem, aby wyjść na grzbiet i wypłaszczeniem dojść do głównej trudności.


To podejście na Pik Razdielnaja (6200 metrów). Pod stromy stok docieramy w samo południe i od razu robimy postój, aby wypoczęci zmierzyć się z podejściem.
W przerwie obserwujemy, że na wypłaszczeniu rozstawione jest kilka namiotów. Koniec końców, mógłby to być ciekawy obóz pośredni, choć narażony na lawiny z Razdielnej.
Po chwilowym odpoczynku, ruszamy powoli do góry. Ścieżka przechodzi tu w zygzak który biegnie aż do Camp III.
Kroki stają się coraz krótsze, pomaga zachowanie jednego schematu. Dziesięć tupnięć, postój, nawrót i w drugą stronę.


Droga, poza wyciskaniem z nas resztek energii, jest bardzo monotonna.  Co kilkadziesiąt metrów w pionie, robimy dłuższe, kilkuminutowe przerwy.
Mimo, iż za plecami mamy otwartą przestrzeń, niebo jest bezchmurne, a wiatru, jak na złość, brakuje. Słońce ma pełne pole do popisu i męczy nas okrutnie. W innych warunkach pewnie przeklinaliśmy wiatr, ale teraz jego podmuchów z nadzija oczekujemy.
Około 300 metrów przewyższenia kosztuje nas 2 godziny marszu.  Wreszcie teren się wypłaszcza, a naszym oczom ukazują się namioty.


Docieramy do Camp III. W pierwszym momencie jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni i szczęśliwi z wejścia na 6100 metrów.  Radości nie ma granic i póki co nic innego się nie liczy.
W oddali możemy podziwiać grań Lenina w całej okazałości, aż do szczytu. Z tej perspektywy robi  niesamowite wrażenie, lecz  duże odległości również wywołują niepokój.
Po chwilowej radości, pora zejść na ziemię.  Jesteśmy solidnie wypompowani, a przed nami jeszcze praca na dziś.


Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Janek nie zabawia tu długo. Topi tylko śnieg do termosu, po czym zaczyna schodzić. Rano uznaliśmy, że jeśli dziś czuje się niepewnie, to lepiej dla niego, aby spędził noc w obozie II.
Ja z Januszem zostajemy w Camp III i postanawiamy od razu rozprawić się z namiotem. Nie przychodzi nam to łatwo. Pomijając już ogólne zmęczenie i opór organizmu przed pracą na tej wysokości, to nasze samopoczucie pozostawia wiele do życzenia.  Czujemy się słabo, a w skroniach pulsuje.
Powoli i na zmianę kopiemy w  miękkim śniegu platformę głęboką na pół metra i w niej, na workach foliowych i czekanach montujemy namiot.
Po wypakowaniu wszystkich rzeczy, wskakujemy do środka.  Walacząc ze zmęczeniem gotujemy wodę. Koszmarnie chce się spać, ale mamy świadomość, że dziś mało piliśmy i możemy się odwodnić.
Gotowanie wody oscyluje na komedię. Ja trzymam garnek na gazie, Janusz palnik, a obaj przysypiamy co kilka chwil. Raz po raz, kuksańcami budzimy się wzajemnie, aby nie wylać wszystkiego na siebie.
Zmagania z palnikiem zajmują kilka godzin, ale udaje się nam porządnie napić,  wcisnąć w siebie liofila i ugotować nawet wodę na rano.


Czujemy się nietęgo, ale poza bólem głowy  nic nam nie dolega. Wieczorem jest zimno. Z namiotu nie chce się wychodzić, choć w pewnym momencie, jedyna zapalniczka odmawia posłuszeństwa i jesteśmy zmuszeni poszwendać się  wkoło, w celu pożyczenia takowej.
Rozmawiamy również z kilkoma zespołami, które ostatnio były na szczycie – w tej pogodzie wejście było stosunkowo łatwe.


Wieczorem, ostatkiem chęci wychodzę jeszcze na piękny zachód słońca, który na tej wysokości jest nie lada widowiskiem i tym samym kończę swoją aktywność na dziś.
Uporawszy się z jedzeniem, zawijamy się w śpiwory. Noc przesypiamy  znośnie, chociaż nie jest przyjemnie i dłuży się niemiłosiernie. Gdy pierwsi alpiniści wychodzący w kierunku szczytu budzą nas po 3:00, nie możemy porządnie zasnąć i niecierpliwie czekamy na słóńce


29 lipca


Nowy dzień, od rana przynosi nawrót bólu głowy. Blask promieni słonecznych w namiocie jest sygnałem do pakowania. Chcąc jak najszybciej znaleźć się na dole jemy tylko po batonie i pakujemy się. Na zewnątrz solidnie wieje, ale bezchmurna aura ciągle się utrzymuje.  Mój namiot wraz z jedzeniem zostawiamy w Camp III i liczymy, że nic z niego nie zniknie.
Zaczynamy zejście. Droga w dół, w porównaniu do mozolnego wdrapywania się, upływa błyskawicznie.  Solidnie wieje, ale zakapturzeni, przy szybkim marszu natychmiastowo się rozgrzewamy.  Z każdym metrem w dół czujemy się lepiej, a pod ścianą Razdielnej obaj jesteśmy jak nowo narodzeni. W Camp II meldujemy się po godzinie marszu – o 10:10. W stosunku do podchodzenia to szybkość wprost niesamowita.
Po chwili odpoczynku w obozie zaczynamy odczuwać głód.  Jako, iż mamy czas fatygujemy się na przygotowanie ciepłego musli. W tym czasie Janek zaczyna się pakować i opowiadać o mozolnym wczorajszym zejściu do Camp II.
Po jedzeniu suszymy jeszcze śpiwory i powoli zbieramy do wyjścia.


Wiążemy się w trójkę i nieprędko kierujemy w dół. Słońce mocno grzeje, a na tej wysokości złośliwy wiatr znowu wieje gdzie indziej. Jest piekielnie gorąco i choć schodzimy w dół w samych koszulkach pocimy się solidnie.
Ogólne wyczerpanie aklimatyzacją najbardziej  widać po Janku. Powoli stawia kroki i często chce się zatrzymywać.
Lodowiec w południe jest już grzązki i nieprzyjemny do marszu. Dostrzegamy również, że z dnia na dzień traci na stabilności.


W czasie gdy siedzieliśmy na górze, pootwierało się wiele nowych szczelin, a stare poszerzyły. W tych warunkach uważnie miarkujemy każdy krok i zwracamy uwagę na zachowanie śniegu pod butami.
Niektóre szczeliny trzeba przeskakiwać, kruche mosty śnieżne pozostawiają wiele do życzenia po swojej stabilności.


Stałe zachowywanie uwagi, trzymanie napiętego sznurka i asekuracja kosztują nas wiele nerwów .  Parę razy, na mocowaniu poręczówek udaje się założyć jakiś przelot, ale należą one do rzadkości.
Na szczęście do szczeliny nikt nie wpada, a dochodząc do płaskiej części lodowca wiemy, że właściwe trudności mamy już za sobą.  Rozwiązujemy się i czym prędzej kierujemy do Camp I. W oddali widać już znajome, żółte namioty, które przywołują w naszych głowach najlepsze skojarzenia od kilku dni.

Ciąg dalszy niebawem

Pozdrawiam


Tomasz Duda