Pik Lenina 2013 - relacja
Część I – Z Warszawy na Polanę Ługową
Część I – Z Warszawy na Polanę Ługową
Wyprawa na Pik Lenina za nami. Mimo iż nie udało się wejść na szczyt, chyba każdy z czterech uczestników uważa ja za udaną. Mniej lub bardziej. Niespełna miesiąc wyjazdu, z perspektywy minął „jak z bicza strzelił”, zostawiając w naszych głowach swoje wspaniałe znamię – wspomnienia największego i najbardziej śmiałego przedsięwzięcia, w jakim do tej pory, którykolwiek z nas brał udział.
Wyjazd do Kirgistanu stanowił ukoronowanie paru miesięcy przygotowań, zakupów i pozyskiwania środków finansowych.
Już ostatnie dni przed wyjazdem były dla każdego z nas ukierunkowane tylko w jedną stronę. Załatwienia, konsultacje i „pakowanie” w siebie dużych ilości jedzenia „na zapas” towarzyszyły nam aż do ostatniej chwili.
Wieczór i noc z 16 na 17 lipca poświęciliśmy na pakowanie. Podział sprzętu, upychanie jedzenia i ubrań w każde wolne miejsce w plecaku i ostatnie redukcje „zbędnych” rzeczy trwały jeszcze długo po północy. I zdenerwowanie – to towarzyszyło chyba każdemu, a największe zmartwienie – nie zapomnieć o niczym, od zapalniczki po namiot…
Parę godzin niespokojnego snu oddzielało nas od wyjazdu…
I wreszcie wstał dzień, oczekiwany od miesięcy, 17.07.2013
17 lipca
Na lotnisku F. Chopina w Warszawie pojawiamy się rano. Ja, wraz z Januszem i Konradem docieramy tu Polskim Busem, który zarezerwowaliśmy już parę miesięcy temu, zaś Janek decyduje się na konwencjonalny środek transportu – rodzicielski samochód.
Niemniej jednak, wszyscy jesteśmy przed czasem i w komplecie, a kilka godzin jakie pozostało przed odlotem przeznaczany na ostatnie przepakowania.
W ciżbie ludzi znajdujemy wolne miejsca siedzące i zabieramy się za ważenie plecaków. Każdy z nas ma coś do przepakowania, wymiany, bądź zabrania na przechowanie towarzyszowi z cięższym balastem.
Pomimo zachowywania umiaru, cięć wagowych jedzenia i ekwipunku okazuje się, że nasze bagaże do lekkich nie należą. Co prawda mieszczą się w limitach lecz w niektórych przypadkach trzeba trochę pokombinować i powymieniać się sprzętem pomiędzy sobą.
Przepakowani, po chwili rozmowy, możemy się rozejść.
Janek i Konrad ruszają do odprawy pierwsi i około 11:00 odlatują w kierunku Kijowa.
Mnie i Januszowi na lotnisku przychodzi jeszcze poczekać. Ostatnie godziny przed odlotem ciągną się w nieskończoność, ale Chronos jest nieubłagany.
Dopiero o 13:00 wychodzimy w kierunku odprawy trwającej około dwóch godzin. Z obserwacji wynika, że nie my jedni lecimy w góry. W samolocie do Istambułu o 14:45 oprócz nas, siedzą jeszcze minimum dwie ekipy które planują szturmować góry Kirgistanu i Tadżykistanu.
Lot przebiega bez problemów, przy pięknej pogodzie. Na lotnisku Ataturka mamy przesiadkę i dwie godziny przerwy. Nie bardzo wiedząc co z nimi zrobić, kładziemy się spać i budzimy akurat w terminie odprawy, widząc na tablicy magiczne słowo – „Bishkek”
Wieczorem samolot odrywa się od płyty lotniska w Istambule. Pod nami zostaje piękne, oświetlone miasto wyznaczające niegdyś granicę kontynentu Europejskiego. Wyruszamy do serca Azji!
18 lipca
Trwający 5 godzin lot do Biszkeku okazuje się bardziej męczący od poprzedniego. W samolocie jest zdecydowanie zbyt gorąco i ciasno aby efektywnie się wyspać.
Na lotnisku Manasa kołujemy o 5 rano czasu lokalnego, niewyspani i nie w pełni wyłapujący wszystkie bodźce z otoczenia. Nierówna płyta lotniska, zaduch w budynku i ogromne czapy mundurowych wystarczają jednak aby nasza percepcja przekazała bodziec uświadamiający, że znajdujemy się w postsowieckim, azjatyckim kraju.
W budynku, od godziny, czeka na nas Janek i Konrad, teraz wychodząc nam naprzeciw. Im podróż również upłynęła bez zbędnych niespodzianek.
Zebrawszy się, dokonujemy kosmetycznych przepakowań, zmieniamy dwuczęściowe buty na sandały i jesteśmy gotowi do zmierzenia się z tłumem taksówkarzy przy wejściu.
Lokalni, samozwańczy kierowcy zgodnie z przewidywaniami zalewają nas ofertami przejazdu do stolicy. Ceny są kosmiczne, a my niewzruszeni przebijamy się przez tłum. Jeszcze za wejściem biegnie do nas paru miejscowych, ale spławieni odpuszczają.
Po przejściu kilkudziesięciu metrów znajdujemy postój marszrutek i za 60 som od osoby (teoretycznie 40 + bagaż) udaje nam się kupić transport do stolicy.
Pierwsze wrażenie, jakie robi na nas miasto jest zdecydowanie negatywne. Rudery, dziurawe drogi i brzydota większości tandetnych budynków nie zachęcają do bliższego poznania. My na szczęście, nie planujemy zatrzymywać się tu na długo.
Wysiadamy przy Osz Bazar, parę kilometrów od ścisłego centrum Biszkeku. Tak, jak na lotnisku, również i tu zostajemy otoczeni przez taksówkarzy proponujących transport do Osz. Początkowo cena jest wysoka, lecz nasza inwencja, jak i rywalizacja kierowców między sobą pozwalają zbić ją do przystępnej wysokości 1000 som od osoby.
Na to możemy się zgodzić. Samochód jest sześcioosobowy, więc potrzebujemy jeszcze kolejnych dwóch pasażerów. Dogadujemy się z dwójką Niemców, którzy również szukają transportu na południe i umawiamy z kierowcą wyjazd na 10:00 rano.
Prawie trzy godziny, jakie pozostają do odjazdu musimy jeszcze dobrze spożytkować. Janusz i Konrad zostają z bagażami na Osz Bazar i deklarują się zakupić prowiant na drogę. W tym czasie ja wraz z Jankiem wyruszamy do serca Biszkeku. Naszym zadaniem jest zakup prawie 4 litrów gazu do palników.
Adres i mapę miasta mamy, lecz odległość jest całkiem spora – około 7 kilometrów w jedną stronę. Obserwacja nowego otoczenia sprawia, że droga upływa nam bardzo szybko. Niestety pierwsze spostrzeżenia z miasta potwierdzają się.
Biszkek po prostu jest brzydki. Nierówne chodniki, obskurne bloki i zabudowa w najlepszym razie niczym w Polsce czasów minionego, „czerwonego” ustroju. Nowe budynki również nie powalają. Bryłowate, tandetne i pudełkowate, nie mają żadnych walorów wizualnych.
Gdy już trafiamy na sklep turystyczny, spotyka nas niemiłe rozczarowanie. Dobrej jakości gazu brakuje, jest go dwa razy mniej niż potrzebujemy. Z braku lepszego rozwiązania kupujemy co można i wracamy na Osz Bazar.
Mimo pośpiechu, do samochodu docieramy długo po wyznaczonej godzinie. Pakujemy gaz i plecaki do bagażnika, po czym wsiadamy do auta.
Już mamy wyjeżdżać, gdy nagle nasz kierowca wyparowuje, a przy samochodzie pojawia się dwójka typów legitymujących się jako policja poszukująca narkotyków i wymachujących laminowanymi świstkami. Dyskusji bardzo nie ma i chcąc nie chcąc zostajemy przetrząśnięci mniej lub bardziej z rzeczy osobistych.
Po kilkunastu minutach dwójka „policjantów” wreszcie daje za wygraną i odchodzi. Nasz kierowca cudownie wraca, a my nie spodziewając się niczego, jedziemy do Osz, zadowoleni z nagłego ożywienia akcji.
Droga do miasta zabiera niemal cały dzień z naszych życiorysów. Trasa wiedzie początkowo na wschód, przy znośnej i chmurnej pogodzie, by po kilkuset kilometrach jazdy przez doliny i przełęcze górskie skręcić na południe.
W miarę upływu kilometrów zza chmur wychodzi słońce, a my pierwszy raz stykamy się z kirgiskim upałem, który męczy nas pod blaszaną karoserią.
Widoki w niektórych momentach są naprawdę bajeczne. Góry, co prawda w większości suche i kamieniste przestawiają sobą pewien stopień monumentalizmu, którego do tej pory jeszcze nie znaliśmy. Za to sposób jazdy Kirgizów, doprowadza nas do obaw o swoje zdrowie. Wymijanie na „trzeciego” wśród górskich serpentyn to normalna proza życia, zaś przypadki „o włos”- szara codzienność, która zwykłemu europejczykowi jeży włosy na głowie.
Najlepiej chyba uznać, że lokalni wiedzą co robią i uciąć sobie drzemkę. Osobiście podążam tym pomysłem i przesypiam większość drogi.
Osz wita nas już późną nocą. Mimo zapewnień kierowcy, w mieście jesteśmy dopiero po 23:00, a ów ma problem ze znalezieniem podanego przez nas adresu.
Faktycznie nie jest łatwo, gdyż miejscowi nie są w stanie nam pomóc, a co więcej – sami nie znają numerów swoich domów.
Po godzinie zmagań , kombinowania i jeżdżenia, wreszcie udaje się znaleźć nocleg, który załatwialiśmy jeszcze w Polsce.
Grubo po północy otwiera nam starsza Kirgizka i wprowadza o małej salki katechetycznej. Bez klimatyzacji, wszystkich okien i kompletnej podłogi, ale za to wyposażonej w prąd i co najważniejsze – bieżącą wodę. Warunki, jakimi pogardziłby przeciętny europejski turysta, dla nas w tej chwili są nader satysfakcjonujące.
Entuzjazm związany ze znalezieniem noclegu przekreśla jednak przygnębiający fakt – jeszcze w czasie jazdy dwójka z naszego towarzystwa zauważa, że w portfelu brakuje im po 200 dolarów. Od razu powiązujemy ten fakt z milicjantami, zniknięciem kierowcy i układamy ciąg przyczynowo skutkowy – milicjanci po prostu nas okradli.
Noc upływa na przepakowaniu się i obliczaniu finansów na wyprawę. Każdy z nas miał do tej pory po 500 dolarów, więc brak 400 uszczupla nam budżet o całe 20%. Po rozważeniu wszystkich opcji dochodzimy do wniosku, że mimo wszystko powinniśmy zmieścić się z kosztami.
Te obliczenia, spotęgowane dostępem do bieżącej wody, trochę poprawiają nam humor i tak podbudowani, grubo po północy kładziemy się spać.
19 lipca
Wczesnym rankiem, w trójkę wychodzimy do miasta w poszukiwaniu prowiantu i transportu na Polanę Ługową. Konrad zostaje w salce, przy bagażach.
Chodząc po mieście wypatrujemy taksówkarzy i próbujemy namówić ich na podwózkę. Okazuje się, że wbrew obawom, dojazdu na Polanę Ługową podejmuje się większość kierowców lecz życzą sobie za to niebotyczne kwoty rzędu 20000 som. Mając świadomość, iż agencje turystyczne są o połowę tańsze, a samochody miejscowych niepewne, decydujemy się nie ryzykować.
Wracamy do salki i ustalamy nowy plan działania. Nie mamy póki co żadnych adresów wspomnianych agencji ani żadnego punktu zaczepienia. Z pomocą przychodzi nam miejscowa Kirgizka o polskich korzeniach, która wykonując dwa telefony, załatwia nam kontakt z jedną z agencji turystycznych w Osz.
Mając szczątkowy adres, urządzamy poszukiwawczą wycieczkę po mieście. Nie bardzo wiemy, gdzie się udać, jednak z pomocą miejscowych jakoś znajdujemy ulicę i budynek. Jak się okazuje, trafiamy do agencji Fortuna Tour, gdzie zostajemy przyjęci bardzo uprzejmie.
Na nasze szczęście, załatwiamy sobie transport od zaraz, po stałej cenie - 50 dolarów od osoby.
Już stamtąd wsiadamy terenowy samochód, po drodze robimy zakupy, po czym przyjeżdżamy na naszą salkę.
Pakujemy bagaże do Jeep’a, zostawiamy Kirgizce parę drobiazgów, a w zamian otrzymujemy dobre słowo i błogosławieństwo na drogę. Płacić musimy z góry, do rąk przedstawicielce agencji.
Gdy opuszczamy miasto jest już bardzo gorąco. Jeep, choć zaskakująco nowy i wyglądający na solidny, klimatyzacji jednak nie ma, a skwar dokucza nieznośnie.
Początkowo płaski i suchy krajobraz, z czasem nabiera górskiego charakteru. Choć słońce grzeje tak samo, robi się coraz chłodniej, a zamontowany naprzeciwko mnie altymetr powoli, ale bezlitośnie wskazuje coraz większą wysokość.
Z czasem góry zaczynają nas otaczać, a nadzwyczaj dobrej jakości droga serpentynami prowadzi nas na przełęcz. Małomówny do tej pory kierowca szczerzy zęby i pokazuje na altymetr. Na przełęczy strzałka zatrzymuje się na poziomie 3,5 tys metrów i na chwilę zamiera.
Przed nami rozpościera się niesamowity widok na rozległy płaskowyż i Pamir. Dalekie, ośnieżone góry, okryte parasolem chmur wydają się naprawdę niedostępne, a tereny po drugiej stronie przełęczy dzikie i zapomniane przez Boga i ludzi.
Po chwili zaczynamy zjeżdżać, a w moje głowie pojawia się świadomość, że od tego momentu zaczyna się przygoda, ryzyko i niebezpieczeństwo.
Za pól godziny mijamy Sary-Tash. Miejscowość, miasto, cokolwiek. Złożone z małych, niezbyt solidnych domków i otoczone jurtami na obrzeżach. Odmienne od jakichkolwiek większych osiedli, jakie widywałem do tej pory.
Z Sary-Tash skręcamy na zachód. Przemieszczamy się wzdłuż płaskowyżu, na wysokości 3 tys metrów, drogą płaską jak naleśnik i zbyt równą jak na kirgiską rzeczywistość. Z lewej towarzyszy nam zachmurzony Pamir, z prawej pomniejsze góry, wysokością dorównujące europejskim Alpom.
Z palcami na szybach szukamy charakterystycznego kształtu Piku Lenina. Wbrew pozorom nie łatwo jednoznacznie go określić. My mamy swoją wersję, kierowca swoją, a prawdy strzegą chmury, zalegające teraz na lodowcach Pamiru.
Po drodze mijamy kilka pomniejszych wiosek. W jednej z ostatnich – Sary Mogul – zatrzymujemy się, aby zakupić za słoną cenę ostatnie produkty żywnościowe typu Snickers.
Parę kilometrów dalej po starym, stalowym moście przekraczamy brunatną rzekę i wjeżdżamy na drogę gruntową.
Jak mówi kierowca, do Polany zostało jeszcze około 30 kilometrów. Widoczne w oddali góry zbliżają się powoli, ale nieubłagalnie, a wskazówka altymetru wspina się powyżej 3 tysięcy metrów.
Droga płaskowyżem ciągnie się i dłuży. Krajobraz pozostaje cały czas niemal niezmienny, a każdy z nas niecierpliwi się, ciekaw co zostanie na miejscu.
Bardziej stromy podjazd zaczyna się dopiero parę kilometrów przez Polaną Ługową i pokręconymi drogami wyprowadza w dolinę górską, którą brniemy ciągle naprzód. Kierowca złorzeczy co jakiś czas na nierówności, i powtarza formułkę, o rzekomej i wątpliwej nowości jego samochodu.
Jadąc przez dolinę, mijamy liczne namioty bazowe. Pola niektórych agencji turystycznych przypominają małej wielkości miasteczka, płóciennych domków na stelażu.
Wszystkie te dobrodziejstwa zostawiamy za sobą. Na szczęście dla nas teren agencji Fortuna Tour znajduje się na końcu Polany Ługowej.
Po kilkunastu minutach samochód zatrzymuje się naprzeciw dwóch jutr i większego namiotu jadalni. W porównaniu do tych mijanych po drodze, robią skromne wrażenie. Mimo wszystko, u stóp wielkiej góry, jakoś tego nie dostrzegamy. Każdy jest zadowolony i z ciekawością spogląda wokoło.
Choć przygoda już trwa, to prawdziwa wyprawa zaczyna się właśnie w tym momencie. Na Polanie Ługowej, w Base Camp.
Ciąg dalszy niebawem
Pozdrawiam
Tomasz Duda
Więcej informacji - http://piklenin2013.blogspot.com/
Jak mi się marzy taka wyprawa... Czekam na ciąg dalszy relacji :)
OdpowiedzUsuńPięknie chłopaki! Czekałam na ten wpis, i na kolejne !
OdpowiedzUsuń