Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Peru. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Peru. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 2 stycznia 2023

Peru 2022 - część 3 . Relacja i opis wejścia na wulkan Coropuna - 6425 m npm i przejazd do Huaraz

29 sierpnia

Pobudka o 4:15, herbata na śniadanie i po pół godziny jedziemy już taksówką zamówioną przez właściciela naszego hostelu na dworzec w Arequipie. Pomimo pustek na mieście, przed dworcem jest duża kolejka taksówek - istny road rage. Nic dziwnego, gdyż okazuje się że każda nich zostawia klientów na środku drogi i nic nie robi sobie z kolejnych samochodów oczekujących na próbę przejazdu. 

Po 5:00 jesteśmy już na dworcu i siedzimy w autobusie do Chucquibamby, który odjeżdża za pół godziny. Podróż do celu trwa do ponad pięć godzin, w czasie których autobus najpierw zjeżdża do wysokości ok 800 m npm, a następnie podjeżdża do miasteczka położonego na wysokości 3000 m npm. Po dotarciu na miejsce okazuje się, że trafiamy na prawdziwe pustkowie komunikacyjne. Pomimo, iż z Arequipy przyjeżdża tutaj co najmniej osiem autobusów dziennie, to z powrotem wraca tylko jeden. Jest to dla mnie ciągle niezrozumiałe. Co więcej, tylko jeden autobus dziennie, w dodatku o godz. 23:30 wyjeżdża do Cotohuasi - miejscowości, przed którą należy wysiąść, aby dotrzeć pod kolejny nasz cel górski - Nevado Coropuna - 6422 m npm.  Ze względu na to zaczynamy pytać taksówkarzy o cenę kursu tam i z powrotem. Te oscylują w przedziale - 300 - 500 soli – jak na lokalne ceny jest drogo. Co prawda do celu pozostaje 50 km w jedną stronę, jednak wiedzie tam normalna droga asfaltowa, która chociaż rzadko uczęszczana, to jest przejezdna.










 Postanawiamy póki co nie spieszyć się i poczekać, jak sytuacja się rozwinie. Jemy obiad w lokalnej restauracji, gdzie stan sanitarny kuchni nie napawa optymizmem, kupujemy wodę - zważywszy, że pod wulkanem nie ma jej w ogóle, na szczyt planujemy zabrać 19 l. W międzyczasie okazuje się, że stan zdrowia Janusza się mocno pogorszył. O ile poprzedniego dnia twierdził, że lekki kaszel i katar, jakiego nabawił się pod Chachani powoli mu przechodzi, to po podróży do Chucquibamby twierdzi już wprost, że jest przeziębiony. Podczas obiadu postanawiamy, że lepiej mieć zapewniony transport w tą i z powrotem i decydujemy się zapłacić taksówkarzowi 300 soli, z tym że 150 soli za kurs w jedną stronę. Umawiamy się przy tym na odbiór z powrotem na za dwa dni o 16:00.  

Z Chucquibamby wyjeżdżamy około 15:00. Droga początkowo wije się krętą linią wspinając się po stromym zboczu, by osiągnąć płaskowyż położony na wysokości około 4000 m npm. Następnie wiedzie przez bezludną, górska dolinę. Około 50 km dzielące nas od celu pokonujemy w około półtorej godziny. Droga jest asfaltowa, wąska i kręta, nie brakuje również dziur, które z uwagą omija kierowca Toyoty Yaris w sedanie, czy ewenementu którego nie spotkamy w Europie, ale w Peru jest bardzo popularny. Masyw górski do którego zmierzamy dominuje nad płaskowyżem i wyróżnia się od niego bielą lodowców. Z tej perspektywy robi piorunujące wrażenie i budzi respekt.

Po niespełna dwóch godzinach dojeżdżamy na miejsce - do początku ścieżki nad jeziorem Pallarocha, wiodącej bezpośrednio pod masyw Coropuny. Osiągamy wysokość 4830 m npm i przed nami rozpościera się widok na nasz jutrzejszy cel. Poza nami są tutaj jedynie dziko żyjące alpaki, przechadzające się nieopodal. Pożegnawszy kierowcę postanawiamy rozbić namiot nieopodal drogi i szybko zakończyć dzień, podziwiając jeszcze niesamowity zachód słońca. W szczególności, że na tej wysokości przy wiejącym wietrze w mig każdemu robi się bardzo zimno. Rozstawiamy więc nasze schronienie, obkładamy fartuchy śnieżne kamieniami, gotujemy wodę na liofile i idziemy spać. Z ciekawością nasłuchujemy ruchu na drodze - jeździ tedy jedynie kilka samochodów na godzinę - nic więcej.







30 sierpnia 

Mając niewiele do zrobienia budzimy się o 7:00. Noc była bardzo zimna, ale dzięki puchowym śpiworom przespaliśmy ją komfortowo. Dodać trzeba, że nawierzchnia składająca się głównie z pyłu i luźnych kamieni ma również swoje dobre strony - podłoże jest bardzo miękkie i tym samym wygodne do spania. Obudzeni przez słońce niespiesznie jemy śniadanie i pakujemy się w dalszą drogę. Na miejscu biwaku przezornie zostawiamy depozyt pod kamieniami - t-shirty i około 4 l wody. Godzinę później idziemy już kamienistą drogą w kierunku widocznego jak na dłoni masywu Coropuny. Nie spieszymy się - Janusza ewidentnie złapało jakieś przeziębienie i funkcjonuje na ibuprofenie, zapowiadając, że jego wyjście na atak szczytowy stoi pod znakiem zapytania. Wyjeżdżona przez pojazdy 4x4 ścieżka wiedzie przez rozległy płaskowyż, by po około trzech kilometrach wjechać na początek szerokiego grzbietu. Po drodze mija nas samochód terenowy z grupą turystów i przewodnikiem - bardzo nas to cieszy. Przewodnicy znają drogę na górę, zaś obecność innych osób w tym kompletnym pustkowiu dodaje nam otuchy i wzmaga poczucie bezpieczeństwa. Szutrówką idziemy do wysokości ok. 5250 m npm, po czym wchodzimy na wąską ścieżkę, która prowadzi nas na kamienisty grzbiet, na którym powinny znajdować się miejsca obozowe. Powyżej 5300 m npm wysokość daje się we znaki Jankowi, Januszek również idzie wolniej że względu na przeziębienie. 






Na wysokości 5400 m npm docieramy do niższego obozu bazowego, który jest pusty. Jemy tam tylko skromny posiłek, po czym idziemy w dalszą drogę. Wyższy obóz zlokalizowany 200 metrów wyżej osiągamy około godziny 15:00. Zastajemy tam dwóch przewodników peruwiańskich z dwoma klientami. Z rozmowy dowiadujemy się, że turyści pochodzą z Kostaryki, zaś przewodnik po wskazaniu nam drogi mówi, że planuje atak szczytowy o północy. Jesteśmy zaskoczeni tą wczesną godziną - po tym jak zmarzliśmy na Chachani, rozważałem atak o 4:00, jednak ze względu na deklarację przewodnika zmieniłem plany na godzinę wcześniej. W obozie czekamy na zachód słońca, który jak zwykle zapowiada zimno. Gotujemy i idziemy spać. 



31 sierpnia

W nocy temperatura zaskakuje. Pomimo, iż spodziewaliśmy się dużego mrozu, to nie jest chłodniej niż na ostatnim noclegu. Budzę się z bólem głowy, tak samo jak Janek. Januszek nie wygląda na zdrowego, ale deklaruje, że idzie do góry, a najwyżej zawróci. Na ból głowy bierzemy po tabletce Diuramidu, a Januszek łyka Ibuprofen. W oddali widzimy światełka czołówek - nas sąsiedzi faktycznie wyszli o północy i są już wysoko. Gdy gotujemy wodę na śniadanie jeden z przewodników wraz z klientem wraca i podchodząc do naszego namiotu mówi, że to przez chorobę wysokościową klientka musiała zawrócić. Jako, iż nie mamy czasu do stracenia pakujemy się bardzo szybko - na szczyt wychodzimy o 3:03. Początkowy etap drogi jest dla nas problematyczny. Pomimo, iż mam prowizoryczny jej przebieg wgrany na GPS, to nie zgadza się on w terenie, a rozbieżności rzędu 20 m na mapie oznaczają nieraz 50 m w pionie. W praktyce chodzimy po omacku, błądzimy i nadrabiamy niepotrzebnie wysokości i odległości. Teoretycznie, w terenie poustawiane są kamienne kopce oznaczające właściwą drogę, jednakże nie ma ich wszędzie, a często jest nawet zbyt dużo, tak że wprowadzają w błąd co do przebiegu właściwej ścieżki. W zasadzie cała droga do góry to chodzenie na tzw. "czuja", i wspinanie lub marsz w miejscach gdzie teren wydaje się odpowiedni. 



Sytuacja staje się trochę lepsza po wejściu na tzw. zachodnią grzędę, na wysokości około 5800 m npm - skalisty filar, tórym wiedzie nasza droga na szczyt Coropuny. Tą formacją zmierzamy aż do wysokości 6150 m npm, gdzie kończy się ona lodowcem. Teren początkowo łagodnie się wznosi, a po kilkuset metrach "staje dęba" i przed końcem formacji skalnej trzeba się już posiłkować elementami wspinaczki w sypkim i kruchym terenie. Na wysokości obozu panowała ujemna temperatura, ale relatywnie przyjemna. Im wyżej, tym robi się zimnej. Początkowo idę w powerstretchu i primalofcie, by następnie narzucić ma siebie sweter puchowy. Punktem krytycznym było zakończenie skalnej grzędy, gdzie założyliśmy raki i związaliśmy się liną - tam dorzuciłem na siebie jeszcze kurtkę gore-tex - byłem więc ubrany we wszystkie ubrania jakie miałem dostępne, świeciło słońce, ale odczuwalna temperatura wcale nie była komfortowa. Poczucie chłodu potęgował wiatr wiejący nam w twarz. Chłopaki na tym postoju deklarowali, że czują się fatalnie i tak też wyglądali - Janek przez zmęczenie a Januszek na skutek przeziębienia. U mnie za to sytuacja wyglądała wprost odmiennie - szło się bardzo dobrze i przyjemnie, no może poza przejmującym zimnem. 


Droga lodowcem idzie nam powoli ale sprawnie. Janek zmierza przodem, za nim Janusz, ja z tyłu. Nawet występujące w dolnym jej przebiegu penitenty nam nie przeszkadzają, ani nie zmienia tego fakt, że Janek w pewnym momencie wpada po pas do dziury/szczeliny w śniegu. Zdobywamy kolejne metry powoli, wchodząc relatywnie stromym terenem pokrytym śniegiem. Idąc na szczyt początkowo należy wejść na tzw. fałszywy wierzchołek, który sprawia wrażenie, że koniec wędrówki już jest bliski. Niestety, po dojściu do wysokości ok. 6300 m npm teren staje się bardziej płaski, za to wznosi aż po horyzont. Po jakimś czasie dostrzegamy wracającą ze szczytu dziewczynę z przewodnikiem. Patrzę na zegarek i widzę, że do szczytu zostało nam jeszcze trzysta metrów. Odległość tą pokonujemy bardzo wolno, dłuży się w nieskończoność. 




Dopiero o 9:00 stajemy na szczycie, który niczym nie odróżnia się od otoczenia, poza tym, że wokoło nie ma już wyższych punktów. Stwierdzamy jednogłośnie, że zostajemy tutaj tylko na kilka chwil, robimy zdjęcia i uciekamy. Jest potwornie zimno, nawet mimo pełnego słońca. Droga lodowcem w dół jest wcale nie szybsza jak do góry. Chłopaki są bardzo zmęczeni i idą powoli. Po zejściu z fałszywego wierzchołka okazuje się, że problemy z penitentami rozpoczynają się nie przy wejściu, ale na zejściu. Brak możliwości stabilnego postawienia buta powoduje, że droga w dół jest mozolna i bardzo niewygodna. Dopiero po zejściu na grzędę możemy trochę odpocząć. Tutaj jednak przygoda się nie kończy - okazuje się, że łatwiej było trafić po skałach pod górę niż schodząc. Teraz przy zmęczeniu jest trochę szukania i kluczenia w stromym i kruchym terenie. Pomimo utraty wysokości mamy wrażenie, że wcale nie jest cieplej, zaś zejście bardzo się dłuży. Chłopaki idą powoli i zatrzymują się często. Co jakiś czas patrzę też na przebieg drogi na GPS, aby nie przeoczyć jej przebiegu. 









Do obozu dochodzimy o 14:00. Odpoczywamy chwilę, zaczynamy pakowanie i ustalamy, że ja pójdę przodem, aby spotkać się z kierowcą, z którym się umówiliśmy, zaś chłopaki przyjdą później. Tak też robimy - schodzę przodem i po ponad dwóch godzinach marszu docieram do drogi. Jest 17:25, niestety taksówkarza nie widać. Co prawda umawialiśmy się z nim na godz. 16:00 jednakże dziwne byłoby, gdyby przejechał 50 km z miasta i na nas nie poczekał. Nie mogąc nic zrobić z zaistniałą sytuacją i nie mając do kierowcy żalu, ubieram na siebie ciepłe ubranie i czekam na chłopaków, którzy przychodzą już po zmroku. Mając przez ostatnią godzinę okazję obserwowania lokalnego ruchu ulicznego stwierdzam że jest on znikomy, wobec czego postanawiamy tutaj zabiwakować i poczekać do rana. Po raz kolejny rozbijamy namiot, gotujemy wodę, którą na szczęście zostawiliśmy w depozycie i idziemy spać. 



1 września

Budzimy się przed budzikiem i wschodem słońca, tj. o 6:30. Gotujemy, suszymy śpiwory na słońcu i pakujemy się. Około 9:00 stoimy na drodze łapiemy autostopa do Chucquibamby. Ruch jest niestety znikomy, jeden samochód przejeżdża co około 20 minut. Mija nas samochód pancerny wiozący pieniądze, dwa SUVy oraz jeden sedan zapakowany po dach, który ledwie się toczy. Około 10:00 nadjeżdża ciężarówka z trzema pasażerami w kabinie, zatrzymuje się. Część załadunkowa zostaje otwarta - wsiadamy na rozklekotaną "pakę" wypchaną zgrzewkami pustych butelek po napojach. Pierwszy raz w życiu trafia mi się podróż w takich okolicznościach. Góry w Peru, piękna pogoda i półtorej godziny jazdy na ciężarówce. 





Do Chucquibamby docieramy około 11:30, a ze względu na głód, od razu idziemy do najbliższej knajpy na obiad. Po wyjściu udajemy się na znajomy dworzec autobusowy. Stoi tam autobus do Arequipy, który odjeżdża o 14:30. Już jesteśmy zadowoleni, ale w drodze po bilet zagaduje nas kierowca busa, który mówi, że właśnie wyjeżdża do tego miasta i przejazd kosztuje 20 soli od osoby. Wsiadamy i ruszamy w drogę, która upływa znacznie szybciej niż w dużym autobusie, ze względu na dynamikę jazdy kierowcy. Janusz jeszcze kaszle, ale jego stan względem poprzedniego dnia jest już zdecydowanie lepszy. Aż trudno uwierzyć, jak niesamowicie korzystnie utrata wysokości wpływa na stan jego zdrowia. 





Do Arequipy docieramy przed 17:00.  Korzystając z okazji kupujemy bilety do Limy na kolejny dzień za 85 soli/osoba, po czym wracamy do hostelu, a następnie idziemy na kolację na mieście. Wieczorem pakujemy plecaki, aby w kolejnym dniu mieć więcej wolnego czasu. 


2 września

Budzimy się o 6:30 - jeszcze przed budzikiem. Pomimo wygodnego łóżka noc upłynęła raczej średnio. Jeszcze przed śniadaniem korzystamy z dobrodziejstwa wi-fi i kontaktujemy się z rodzinami. Komunikujemy przy tym nasze dalsze plany wyprawowe związane z zamiarem kompletnej zmiany otoczenia. Dziś bowiem wsiadamy w autobus, aby po półtorej dnia dotrzeć do Huaraz w północnym Peru, oddalonego o 1400 kilometrów. 

Po śniadaniu wybieramy się po raz ostatni do centrum Arequipy, aby zrobić ostatnie zakupy i jeszcze kilka zdjęć. W hostelu żegnamy się z miłymi właścicielami i o 11:30 ruszamy na autobus, który wiezie nas na dworzec. Tam  oddajemy bagaże do przewoźnika i pomimo, że ich waga przekracza dopuszczalny limit 20 kg na osobę, to nie musimy nic dopłacać (w Limie limity wagowe były ściśle przestrzegane). O 12:45 powoli pakujemy się do autobusu i wyruszamy zgodnie z planem kwadrans później. Droga do Limy upływa leniwie. Aż do wybrzeża przejazd przebiega przez pustynne i słoneczne pustkowia, które w ostatnich dniach mijaliśmy już kilkukrotnie. Następnie droga prowadzi nad wybrzeżem Oceanu, gdzie z kolei mgła stanowi typowy element krajobrazu. Pomimo, iż droga do Limy to wąska jednopasmowa nitka ciągnąca się przez pół kraju i ruch jest tutaj bardzo duży, tym razem udaje się przejechać bez większych opóźnień. 




3 września

Do granic stolicy Peru docieramy o 6:00 rano, jednak sam przejazd przez miasto do dworca Plaza Norte zajmuje kolejne półtorej godziny. Na miejscu szybko kupujemy bilety do Huaraz (tym razem po 50 soli za osobę) i o 8:00 jedziemy już na północ. Autobus jest w średnim stanie, ale z racji, że na biletach zdublowano nam już zajęte miejsca, w nagrodę dostajemy w bonusie miejsca w klasie premium;)

Przejazd do Huaraz to kolejne godziny w ponurym krajobrazie wybrzeża Pacyfiku, które nie oferuje nic poza mgłą. Dopiero, gdy kierowca skręca na wschód, a droga zaczyna wspinać się górskimi dolinami, wokoło pojawia się słońce i piękne krajobrazy. W porównaniu z pustynną okolicą Arequipy, cieszymy się z obecności kwiatów, drzew, trawy czy pół uprawnych. Dwa tygodnie w suchym klimacie nie służą ludziom przyzwyczajonym do zieleni. Przejazd przez górskie serpentyny to powrót do szutru i pyłu. Nie pamiętałem aby pięć lat temu tak to wyglądało. Trasa wznosi się na 4100 m npm, po czym łagodnie opada doliną aż do Huaraz. 



W mieście lądujemy o 17:00 i od razu na myśl przychodza nam Kontrasy w porównaniu do Arequipy. Poza zielenią okolicy, która zdecydowanie odróżnia się od pustynnego krajobrazu południowego Peru, możemy zestawić architekturę Huaraz i Arequipy. Na tym polu właściwie nie ma czego porównywać - miasto na południu zachwycało architekturą kolonialną i starymi budynkami, a na północy to miasto w budowie z wystającymi drutami i niedokończonymi elewacjami. Przez ostatnie pięć lat nic się w tym względzie nie zmieniło. Po opuszczeniu autobusu dostajemy się na Plaza de Armas i stamtąd już pamiętamy jak dotrzeć do hostelu Caroline Lodging. Po zameldowaniu się i rozmowie z właścicielem, który jak przez mgłę, ale kojarzył nas sprzed pięciu lat, podziwiamy fantastyczną panoramę gór z dachu budynku i idziemy na miasto. W planach mamy zakupy na jajecznicę, która po głowie chodziła nam ostatnie dwa dni. Odwiedzamy sklep, następnie tradycyjny miejscowy bazar i lądujemy w hostelu. Wieczór upływa leniwie, pakujemy się, spać idziemy około 22:00. 









Zapraszam do oglądania zdjęć z wyjazdu:

https://photos.app.goo.gl/ffmKiQ41P43zogrHA

niedziela, 18 grudnia 2022

Peru 2022 - część 1 . Relacja z podróży i opis wejścia na wulkan Misti - 5822 m npm

Witajcie!

Tym wpisem rozpocznę serię opowiadająca o mojej tegorocznej wyprawie do Peru w trakcie której udało się zdobyć trzy wulkany i trzykrotnie przekroczyć wysokość 6000 m npm na trzech szczytach w Andach.

Zapraszam!


Podróż do Peru rozpoczynamy w piątek 19 sierpnia 2022 roku. W tym roku wyjeżdżamy we trójkę, tj. Tomek, Janusz i Jan. Pierwszy etap podróży to autobus Flixbus o 20:25 z Warszawy. Jest gorąco, termometr pokazuje ponad 30 stopni powyżej zera. Na przystanku pożegnanie z najbliższymi i powolny wyjazd z Warszawy. Na trasie do Poznania witają nas burze i ulewy. W Poznaniu zmieniamy autobus i ku naszemu niezadowoleniu otrzymujemy miejsca z tyłu pojazdu. Jest gorąco i niekomfortowo. Po drodze doświadczamy rzadkiej,  jak na tej granicy kontroli paszportowej. Mijamy kolejne niemieckie miasta, postoje w większości przesypiamy. 


20 sierpnia

Większa pobudka czeka nas dopiero nad ranem w Hanowerze, gdzie korzystamy z postoju, aby rozprostować kości. Za dwie godziny ponowny postój w Osnabruck, a dalej trasa wiedzie już prosto do Amsterdamu.  W mieście zatrzymujemy się na dworcu Sloterdijk około 14:30, po czym szukamy transportu na lotnisko. Na miejscu okazuje się, że Janek zapomniał z pierwszego autobusu folii stretch do pakowania bagaży. Jest to o tyle istotne, że nasze plecaki podczas lotu będą obwieszone sprzętem i konieczne trzeba je zafoliować na lotnisku. Zaczynamy improwizację - Januszek zostaje z plecakami ważącymi ponad 30 kg na osobę, pozostali wyruszają do marketu budowlanego znalezionego na mapie Google, w poszukiwaniu folii. W drodze do sklepu wraz z Jankiem postanawiamy odwiedzić Lidl, który znajduje się po drodze. To już koniec naszej wędrówki, gdyż w sklepie decydujemy się zakupić 6 sztuk folii spożywczej po 1€ i  miejscowe piwo dla każdego. Po powrocie na dworzec kupujemy bilety na pociąg podmiejski za 10,5 € / 3 osoby i jedziemy na lotnisko. 


Na miejscu okazuje się, że nasze obawy o to, czy zostaniemy wpuszczeni do budynku okazują się bezpodstawne. Limit przybycia na lotnisko nie wcześniej niż 4 h przed lotem, o którym czytaliśmy przed wyjazdem obowiązuje, ale tylko przed wejściem bezpośrednio na check-in. Po analizie okolicy, okazuje się, że mamy więc kilkanaście godzin do wylotu. Czas ten spędzamy na degustacji holenderskiego piwa nad zbiornikiem wodnym położonym vis a vis lotniska. Dopiero, gdy zaczyna się robić zimno (w Amsterdamie temperatura 20 stopni Celsjusza w cieniu przy 30 stopniach Celsjusza w Warszawie jest sporą różnicą), wracamy do budynku. Na lotnisku znajdujemy przytulny zakątek i rozkładany karimaty. Miejsce okazuje się bardzo dobre, toteż spokojnie przesypiamy do rana. Jest trochę chłodno i twardo, ale relatywnie komfortowo. 



21 sierpnia

Rano budzimy się około 5:30 gdy na lotnisku słychać już zgiełk pochodzący od setek ludzi, którzy jak my chcieli chwilowo bądź na stale zmienić miejsce pobytu. Trochę zaspani, leniwie zabezpieczamy bagaże folią i udajemy się do kolejki oczekujących na odprawę bagażową. Stała procedura przebiega sprawnie. 




O nadaniu naszego dobytku obsłudze lotniska, oczekujemy na samolot do Frankfurtu około 2 h. Wylot i przylot jest opóźniony około 10 minut i choć to teoretycznie niewiele czasu, dla nas ma to duże znaczenie, gdyż przy kolejnym locie mamy bardzo niewiele „zapasu” na przesiadkę. W praktyce, po przylocie na miejsce okazuje się, że na znalezienie odpowiedniej bramki mamy nieco ponad 20 minut. Niestety odlot do Panamy ma miejsce z drugiego końca lotniska, zaś po drodze musimy ponownie przejść kontrolę bezpieczeństwa. Pomimo szaleńczego tempa pod bramkę docieramy około godziny odlotu - 11:50. Okazuje się, że zbyt późno. Materializuje się czarny scenariusz, którego nikt z nas się nie spodziewał. Pomimo, iż opóźnienie nie miało miejsce z naszej winy, samolot na nas nie zaczekał, a na lotnisku nikt nawet nie przejawiał woli pomocy w takiej sytuacji. Nie bardzo wierząc co się stało i kompletnie nie wiedząc co z tym zrobić postanawiamy udać się do service desku przewoźnika - Lufthansy. To również nie jest łatwe, gdyż większość z tych miejsc jest nieczynna. W międzyczasie Janusz otrzymuje e-mail ze zmianą lotu - 14:20 do Bogoty. Udajemy się więc znów w kompletnie inną część lotniska. Tam udaje się znaleźć pierwszego kompetentnego pracownika Lufthansy, który tłumaczy sytuację, drukuje karty pokładowe oraz zmienia przyporządkowanie bagażu do nowych biletów. Sytuacja wydaje się opanowana, ale cała sytuacja bardzo źle świadczy o przewoźniku. Po pierwsze, pół godziny na przesiadkę to zdecydowanie zbyt mało jeżeli bramki lotów były oddalone od siebie około 2 kilometry. Po drugie, brak jakichkolwiek empatii ze strony pracowników lotniska czy brak nawet chwili oczekiwania na brakujących pasażerów. Po trzecie, brak kontaktu ze strony przewoźnika, a jedynie email z nowym numerem lotu bez jakiegokolwiek instrukcji. Wątpię żeby pasażer w podeszłym wieku poradził sobie z taką procedurą. 

Po jakimś czasie wsiadamy do samolotu, który po raz kolejny jest opóźniony. Tym razem prawie godzinę, gdyż ruszamy już po 15:00. Po raz kolejny zaczynamy się obawiać o nasz następny lot - z Bogoty do Limy. Sama podróż upływa przyjemnie, w samolocie chłodno ale komfortowo. Przedłużamy dzień o 7 h lecąc w stronę zachodu słońca, zaś Bogotę witamy około 19:50 czasu lokalnego. Tam czekamy około 2 h i lecimy dalej - do Limy. 



22 sierpnia

W stolicy Peru meldujemy się o 1:00 w nocy, czasu lokalnego. Po przejściu piątej już kontroli bezpieczeństwa logujemy się do wi-fi lotniska i informujemy bliskich o dotarciu na miejsce - w Polsce jest akurat 8:00 rano. Na lotnisku wielu ludzi nocuje czekając na swój samolot. Nas czeka to samo - wybieramy w tym celu ustronne miejsce, odgrodzone od reszty lotniska plakatami lokalnej policji, które okazuje się strzałem w dziesiątkę -  spokojnie przesypiamy tam do rana. To już nasza trzecia noc nieprzespana w łóżku.

Budzimy się niespiesznie około 7:00 rano i rozglądamy za transportem do dworca północnego Plaza Norte Gran Terminal Terrestre. Pogoda jest mglista i depresyjna - z tego co mówią to standard zimy w Limie. Udaje się wynegocjować taksówkę za 40 soli do centrum. Ostatecznie tej waluty nie mamy i płacimy 12 dolarów. W stolicy Peru, a jak się niebawem okaże – w całym kraju, możemy dostrzec, że covid, nie tylko się tutaj nie zakończył, ale obostrzenia trwają w pełnym zakresie. O ile w Europie obowiązek noszenia maseczek towarzyszy nam tylko w samolocie i taka sama sytuacja obowiązuje w Bogocie, tak w Peru maseczki towarzyszą nam na każdym kroku - na lotnisku, dworcach, w supermarkecie. Do tego ciągle sprawdzanie certyfikatu covidowego. Czuję się jak na wakacjach we Włoszech w 2021. 



W drodze z lotniska trafiamy na ogromne korki i dosłowną walkę na drodze – trochę czasu musi upłynąć zanim przyzwyczaimy się do peruwiańskiego sposobu jazdy. Na dworcu wykonujemy szereg czynności - wymiana dolarów na sole (kurs sprzedaży 3,85), przekazanie bagaży do przechowalni (6 soli/sztuka) i zakup biletów do Arequipy na godz 14:00 (100 soli od osoby, +20 soli za kg powyżej 20 kg bagażu na osobę). W międzyczasie jaki pozostał do odjazdu postanawiamy obejrzeć historyczne centrum Limy, co nie udało się nam w 2017 roku. Taksówka wiezie nas do centrum za 20 soli.  Pierwotnie miało być 15, ale taksówkarz zapiera się, że chodziło mu o dolary (sic!). Dostaje 20 soli, a my wychodzimy nie chcąc słuchać jego narzekania. Spacerujemy do historycznego centrum Limy, pilnując uważnie wszystkich wartościowych rzeczy, jakie posiadamy. Na ulicach nie ma jednak wielkiego tłumu, co pozwala czuć się bardziej bezpiecznie. 



Plaza de Armas na pierwszy rzut oka wygląda schludnie i robi dobre wrażenie. Jak na centrum tak wielkiego miasta to mówiąc szczerze - cudów nie ma. Majestatycznie wygląda katedra oraz pobliskie budynki rządowe. Przechadzamy się zwracając uwagę na wszechobecne remonty oraz patrole policji. Z centrum postanawiamy wrócić pieszo, jednak po dotarciu do głównej ulicy miasta wsiadamy do jednego z charakterystycznych małych busików, który za 2 sole, w folklorystycznym otoczeniu miejscowego zgiełku wiezie nas do centrum. 



Na Plaza Norte odbieramy i deponujemy bagaż, pobieramy kupę świstków papieru, pieczątek i ruszamy do poczekalni autobusowej (za którą skądinąd trzeba zapłacić 5 soli od osoby). Autobus do Arequipy opóźnia się prawie godzinę, więc wyjeżdżamy po 15:00. Kolejna godzinę jedzie przez miasto do następnego przystanku. Niebawem, tj. ok. 18:00 robi się ciemno, więc zmęczeni zasypiamy na wygodnych siedzeniach, przygotowanych do podróży na dalekich trasach. Przy okazji trzeba tutaj wspomnieć, że podróże w autobusach peruwiańskich są o niebo bardziej komfortowe niż w Europie. Autobusy mają różny standard, ale nawet w tych starych zawsze znajdujemy podnóżki, mocno obniżany do pionu fotel i dużo miejsca na nogi. 



23 sierpnia

Budzimy się, gdy autobus stoi w ciemności w tunelu. Z niewiadomych przyczyn (zapewne roboty drogowe) czekamy tutaj dwie godziny zanim ruszymy w dalszą drogę. Planowo (na 9:00) na pewno do miasta nie dotrzemy. Przynajmniej widoki pozwalają zapomnieć, że podróżujemy już piąty dzień z rzędu, nie śpiąc z jakimkolwiek łóżku od czterech nocy. Jedziemy wzdłuż wybrzeża Pacyfiku, a brzeg oceanu jest tutaj wyniosły i niedostępny. Słona woda obija się o strome skały, za którymi z kolei rozpościera się pustynny krajobraz. Zieleni nie ma tutaj wcale, a przynajmniej jest ona rzadkością.



Już przed wjazdem do Arequipy rozpoczynają się korki trwające do samego miasta. Mamy wrażenie, że chyba już nie dotrzemy na miejsce i utkniemy na pustyni do nocy. Przejazd jednakże kończy się w mieście o 12:15 po ponad 3 h opóźnienia względem planowego rozkładu jazdy. 


Na dworcu szybko planujemy schemat działania - taksówka za 15 soli pod hostel znaleziony w internecie - Misti B&B. Szybko kwaterujemy się na miejscu, zostawiamy bagaże i wychodzimy na miasto. Jest co oglądać - w porównaniu do Arequipy, to centrum stolicy Peru wygląda blado i ponuro. W Arequipie nie dość że Plaża de Armas robi piorunujące wrażenie, to jest to nie jedyna atrakcja - warte odwiedzenia są również pobliskie uliczki w kolonialnym stylu i zaułki, które urzekają kolorami i smaczkami architektonicznymi. Ponadto klimatu dodaje przemierzająca pobliskie ulice "wesoła śmieciarka", czyli samochód miejscowych służb porządkowych grający wesołą muzykę, jak samochód z lodami. Na mieście spędzany popołudnie i wieczór. Po jedzeniu i sesji plenerowej Plazy de Armas na tle wulkanów wracamy do hostelu. Nocleg w pokoju zbiorowym kosztuje nas 25 soli od osoby ze śniadaniem, które standardowo w tym kraju wliczone jest w cenę. Prewencyjnie, w celu uniknięcia problemów jelitowych i poprawienia nastrojów, spożywamy miejscowy alkohol - Pisco. Przepakowujemy się również na dzień jutrzejszy - w planach jest wejście na wulkan Misti, które na zająć nam dwa dni w sprzyjających okolicznościach. 







24 sierpnia

Budzimy się o 7:00, tj. o świcie i po śniadaniu zaczynamy szybkie pakowanie. Naszym pierwszym celem jest wulkan Misti (5822 m npm). Mamy świadomość, że po noclegu na wysokości 2000 m npm, zdobycie prawie 4000 m przewyższenia w dwa dni może nas nieźle sponiewierać, ale licząc się z konsekwencjami stawiamy na szybka adaptację do wysokości. Po szybkim pakowaniu i zostawieniu dużego depozytu w hotelu udajemy się 3 km pieszo na róg ulic, gdzie odjeżdża busik, który zabierze nas do podnóża wulkanu. Nie czekamy na niego długo, gdyż już po kilku chwilach pakujemy się do środka. Za symboliczną cenę 2,5 sola wyjeżdżamy z miasta. Trasa autobusu wiedzie serpentynami przez różne dzielnice, tak, że mamy wycieczkę po mieście. Miejscowi z zaciekawieniem zagadują.


Około godziny 11:00 wysiadamy i pieszo udajemy się w dalszą drogę. Wiemy, że trzeba znaleźć białą bramę, i przejść nią na otwarty teren jakiegoś zakładu przemysłowego, gdzie zaczyna się droga na górę. Po znalezieniu już tego specyficznego wejścia przy pomocy tubylców (dodam, że w porozumiewaniu się po hiszpańsku działa Janusz, Janek zna tylko podstawowe zwroty z tego języka, a ja ani słowa ;) ) wpisujemy się na listę wychodzących na szczyt, która podsyła nam jeden z lokalsów i ruszamy w marsz pyłowo-piaskową drogą w kierunku wulkanu, którego sylwetka dominuje nad otoczeniem. Z lokalnych zabudowań wychodzą za nami psy, które początkowo szczekają, by następnie iść za nami kolejnych kilka kilometrów. Nie bardzo cieszy nas to towarzystwo, gdyż nie jesteśmy pewni co do ich zamiarów. Pogoda dopisuje i pomimo wysokości około 3000 m npm jest ciepło ze „standardową” peruwiańską temperaturą 20 stopni Celsjusza, która utrzymuje się tutaj niemal przez okrągły rok. Przez całe 8 km marszu drogą szutrową towarzyszy nam również wszechobecny pył, którego ilość jest niespotykana. Pył jest wszędzie i wzbija się w tumany przy każdym kroku. Spowita jest w nim właściwie cała okolica, gdyż nad Arequipą i okolicznymi dolinami roznosi się żółtawa łuna. W okolicach Misti nie ma żadnej wody, toteż na plecach troszczymy łącznie 13 litrów. Na trzy osoby nie jest to dużo, ale musi wystarczyć na dwa dni akcji górskiej. Niebo jest bezchmurne i słońce bezlitośnie operuje, chociaż marsz ze względu na relatywnie niewysoką temperaturę przebiega komfortowo.  








Po południu docieramy do granic drogi szutrowej, gdzie zaczyna się już ścieżka wiodąca do góry kamienistym grzbietem. Maszerujemy nią kolejne kilka godzin, zastanawiając się, gdzie rozbić biwak. Nie mamy aklimatyzacji, toteż nocleg w tzw. obozie na wysokości 4600 m npm. nie wydaje się najlepszym pomysłem. To decyzja wymagająca podjęcia wyboru pomiędzy lepszym samopoczuciem, a dłuższym marszem na szczyt dnia kolejnego. Ostatecznie wybieramy opcję pośrednią i postanawiamy zostać na 4100 m npm, tam nieco poprawić istniejącą już platformę i w niej zainstalować namiot. Koło namiotu krząta się jeden ze psów, który towarzyszy nam od granic miejscowości i nie chce nas opuścić. Zapewne lokalni nie traktują go dobrze, że zdecydował się iść za nami, gdyż to ewidentnie nie miejsce dla niego. Po rozbiciu namiotu gotujemy wodę na liofile, zupę i herbatę z koki. Mimo, że taszczyliśmy po 4 l wody na głowę, to wcale dużo nam jej nie zostaje po rozplanowaniu spożycia na kolejny dzień. Słońce zachodzi szybko, bo około 18:00 i od razu robi się bardzo zimno. Podziwiamy bajkowy Zachód słońca, układamy się w namiocie i idziemy spać. 








25 sierpnia

Zgodnie z zaplanowanym budzikiem wstajemy o 2:00 w nocy, gotujemy śniadanie i pakujemy się na atak szczytowy. Na zewnątrz jak zwykle krystalicznie czyste niebo, a w dole migocze rozświetlone miasto - Arequipa. Wychodzimy około 3:00. Zmierzamy do góry wydeptaną ścieżką, która wiedzie skalistym grzbietem, po czym kilkaset metrów wyżej trawersuje pyłowo-kamieniste piargi i dociera do "żebra", które z kolei wyprowadza w kopułę szczytową Misti. To w skrócie opis całej drogi. W praktyce to podchodzenie piargami i pyłowymi ścieżkami po niezbyt stromych zboczach wulkanu. Generalnie dominują luźne kamienie, litej skały jest tutaj jak na lekarstwo. Na wysokości 4600 mijamy pierwsze miejsce noclegowe, które świeci pustkami. Platformy na namioty napotykamy jeszcze kilkakrotnie, aż do wysokości ponad 5000 m npm. Ta wysokość jest też granicą komfortu naszego marszu - powyżej braki aklimatyzacji dają już o sobie znać. 







Dużej stromizny nie ma, dlatego też droga dłuży się niemiłosiernie. Słońce po drugiej stronie góry budzi już na dobre, gdy coraz wolniej zdobywamy kolejne metry wysokości. Idzie się coraz trudniej i każdy krok wymaga to coraz większego wysiłku. Ostatecznie marsz sprowadza się do kilku kroków i odpoczynku jako mantry powtarzanej do znudzenia. Słońce jest już wysoko, gdy naszym oczom ukazuje się szczyt, do którego czeka nas jeszcze długa droga. Samopoczucie każdego z nas jest tragiczne, a zmęczenie ogromne – trudno oszukać aklimatyzację i rzadko się to udaje. Ostatnie metry do krzyża na wierzchołku w zachodniej części krateru pokonujemy przez kilka minut, z marzeniem nie tyle wejścia na szczyt, co jak najszybszego zejścia z niego. Na szczyt pierwszy wchodzi pies, który towarzyszy nam od wioski, za nim ja wraz z Januszem około 10:00 i Janek kilkanaście minut później. Zastanawiamy się ile razy ten czworonóg poprzednio tutaj bywał. Warto dodać, że poza nim od momentu, gdy na końcu drogi szutrowej ruszyliśmy na Misti, aż do szczytu nie spotkaliśmy żywego ducha. Nasza obecność na obłym wierzchołku trwa kilka minut - kilka zdjęć i w dół - im niżej tym lepiej. 







Na zejściu rozdzielamy się - ja schodzę pierwszy, a za mną Janek z Januszem. Im niżej, tym odległość pomiędzy nami staje się większą, tak że po jakimś czasie tracę chłopaków z oczu. Droga w dół dłuży się chyba nawet bardziej niż pod górę. Ostatecznie do namiotu trafiam o 14:00 i zabieram się za suszenie ubrań. Chłopaki przychodzą dopiero po 15:00, Janusz schodził bardzo wolno i narzekał na ból głowy. Że względu na to, że pozostało nam tylko ok 2 l wody, chcąc, nie chcą, nie mamy innego wyboru niż zejście. Szybko pakujemy więc sprzęt, składamy namiot i ruszamy w dalszą drogę. Ten etap wędrówki poza wszechobecnym pyłem wspominam bardzo dobrze. Słońce powoli zbliża się ku zachodowi, zaś okolica w jego promieniach wygląda zdecydowanie lepiej niż dotychczas. Do tego towarzyszą nam zdecydowanie dobre nastroje spowodowane zdobyciem szczytu.





Do punktu, gdzie kończy się droga dla pojazdów, a rozpoczynał szlak docieramy o 17:20. Pozostaje  jeszcze 8 km marszu przez piaskowo-pyłowe pustkowie w kurzu po kostki, które pokonujemy już po zmroku. Przy zabudowaniach wita nas znowu znajomy pies, który wrócił do domu niedługo przed nami. Jako, iż po drodze kończy się nam woda, kupujemy 2,5 l od strażnika, który otwiera „białą bramę”, od której zresztą zaczęła się nasza przygoda z tym szczytem. Zapytany o możliwość dojazdu do miasta mówi, że busy do Arequipy już nie kursują, a autostop pewnie nie wyjdzie. Dziękujemy za informację, by wyjść na drogę prowadzącą do miasta i robić swoje. Jak to po zmroku, nagle robi się bardzo zimno i każdy zakłada na siebie całe dostępne ubranie, przypuszczając że na najbliższy autostop możemy trochę poczekać. Pomimo iż rozpoczynamy łapanie „stopa” z lekka niepewnością, kończy się ono sukcesem już po kilku minutach. Zatrzymuje się małżeństwo w starej furgonetce typu pick up, które zawiozła nas do centrum miasta. Kierowca nie chce pieniędzy za transport, tylko pozdrawia nas życzliwie na do widzenia. Po wizycie w jednej z miejscowych knajp dzień szczęśliwie kończymy w hostelu Misti. 




Zapraszam do oglądania zdjęć z wyjazdu:

https://photos.app.goo.gl/ffmKiQ41P43zogrHA