czwartek, 14 listopada 2024

Muztagh Ata 2024 - relacja z wejścia na szczyt w Chinach 7546 m npm, część 3

Chociaż szczyt został już zdobyty, to droga z Bas Camp do Kaszgaru oraz przejazd do Kirgistanu jeszcze przed nami. Poniżej przedstawiam ostatnią część relacji z wejścia na szczyt Muztagh Ata. 


23 lipca


Śpimy długo, gdyż cez został zrealizowany i tak nie mamy dziś nic lepszego w planach. Marcin K. wczoraj nocował w C3, więc czekamy na wiadomość od niego i jego zejście do obozu. Suszymy ubiory przepocone podczas wyjścia szczytowego, uzupełniamy kalorie. Pogoda w ciągu dnia jest bardzo zmienna. Rano jest słonecznie, a następnie trochę się pogarsza. Po południu z góry przychodzi Marcin K., który po noclegu w C3, ze względem na niską saturację krwi nie wychodził na szczyt, ale zdecydował o zejściu do bazy. Dowiadujemy się, że na szczyt w tym czasie wychodzą za to Jacek, Marta, Piotrek i Jola. 

Cały dzień odpoczywamy, nie mamy na dziś żadnych konkretnych czynności do zrobienia. Wieczorem do bazy przyjeżdża kolejna grupa rosyjsko - rumuńska. Po rozmowie okazuje się, że poza tymi narodowościami są wśród nich jeszcze Czech i Szwajcar, z którymi rozmawia się nam bardzo przyjemnie. Dowiadujemy się, że kolejnego dnia po obiedzie mamy wyjechać do Kaszgaru, ale kiedy dokładnie, to się jeszcze okaże. Jak zwykle jest mało konkretów i obiektywnych informacji. Wieczorem siedzimy w jurcie bazowej i przyswajamy nowe informacje. Między innymi, że chińczyk, który pozostaje w obozie trzecim od dwóch dnia ma zostać sprowadzony w dół za 60.000 juanów. Chińska część naszej agencyjnej ekipy schodzi ze szczytu nierównomiernie, pojedynczo, ale prawie wszyscy docierają tego dnia do bazy. Jeden jest bardziej wyczerpany od drugiego, niektórzy płaczą. Dla nas najdziwniejsze jest to, że wydają się oni zupełnie nie być sobą wzajemnie zainteresowani. Teoretycznie tworzą grupę i razem wychodzą na szczyt, a każdy z nich kończy dzień w innym obozie, wraca o różnych porach dnia i nie rozmawia z innymi. Da się odczuć, że jest to zbieranina przypadkowych ludzi. Zupełnie inaczej niż w przypadku naszej grupy.







24 lipca

Rano wstajemy jak zwykle późno. Dowiadujemy się, że chińczyk, który ostatnie dwie doby kiblował w obozie trzecim został już sprowadzony w nocy i jest bezpieczny, a tym samym cała chińska ekipa jest już w komplecie. W bazie panuje tłok. Po przybyciu Rosjan ludzi jest pełno dosłownie na każdym kroku. Śniadanie jemy wraz z Czechem i Szwajcarem, opowiadamy im nasze doświadczenia z wyprawy i ataku szczytowego. Chłopaki słuchają z zaciekawieniem, gdyż na akcję górską mają zaplanowane mało czasu i zależy im na optymalizacji wyjścia.

Po śniadaniu długo pakujemy się i zbieramy wszystkie swoje rzeczy w jednym punkcie, w oczekiwaniu na transport. Każdy już w pewnym stopniu zżył się z tym miejscem i trochę żal je opuszczać. Po obiedzie pomagamy jeszcze w nagraniu ostatniego wideo Nurowi, żegnamy się z obsługą bazy i zamierzamy ruszać w drogę. Liczymy, że ktoś nas zwiezie w dół do Subashi, ale dowiadujemy się, że za transport możemy zapłacić. Nie zamierzamy generować kosztów na tym etapie, więc  postanawiamy się przejść ostatnie 12 km w dół. Zostawiamy bagaże, które mają dojechać niżej, zaczynamy schodzić  około 15:00. Spacer dobrze nam robi, a pogoda dopisuje. Muztagh Ata w oddali majaczy za naszymi plecami. Podziwiamy górę w całej okazałości po raz ostatni. Bardzo majestatycznie wygląda ta masa lodu i skał, spowita chmurami. Na lodowcu dostrzegamy również karawany chińczyków niczym mrówki idące do góry. Wiemy, że to już za nami. Z pewnym sentymentem będziemy wspominać ten widok. Około 17:00 docieramy do Subashi i restauracji w jurcie. Czekamy tam na dalszy transport około 3 h na chińczyków, którzy mają pojawić się w BC. Samochody podjeżdżają, gdy już zaczynamy wątpić czy dzisiaj wyjedziemy. Z nimi pojawiają się również Jacek, Marta, Piotrek i Jola, którzy załapali się na transport, po powrocie że szczytu. Przy zachodzącym słońcu zaczynamy podróż w kierunku Kaszgaru. 









Początkowo droga przebiega sprawnie, aż do pierwszego checkpointu. Tam zaczyna się kontrola, która warta jest opisania i której nie powstydziłaby się grupa Monty Pythona. Najpierw policjant prosi aby wszyscy "biali" wysiedli i wyciągnęli bagaże. W sumie to nieważne jakie. Te bagaże mają zostać ustawione w linii na betonie przy drodze. Podchodzi kolejny policjant z psem, który obwąchuje bagaże. Raz, drugi, trzeci, czwarty. Przychodzi drugi policjant z psem i robią to samo. Ich zainteresowanie budzi torba z lekami w jednej z toreb. Policjant nie wie, co z nią zrobić, dzwoni do przełożonego, a ten po kolejnego. Policjant, który wygląda na myślącego i decyzyjnego pojawia się dopiero bodajże jako czwarty z kolei. Leki są oglądane około godziny. W międzyczasie jesteśmy proszeni o przemieszczenie się w inne miejsce, by po kilkunastu minutach bez żadnego powodu sprawdzono nam paszporty zupełnie w innym miejscu. W końcu trafiamy z powrotem do busa, by dowiedzieć się, że to jeszcze nie koniec zabawy, a dwie osoby mają jeszcze  przejść test moczu na obecność narkotyków we krwi. Cała procedura wyglądająca jak kompletny bałagan i improwizacja zajmuje nam około 2 godzin, a w naszych oczach jest oznaką braku jakiegokolwiek profesjonalizmu po stronie policji chińskiej i uwłacza jakimkolwiek standardom. W międzyczasie widać, że "nasi" Chińczycy próbują dyskutować, czy negocjować z policją, aby było to dla nas jak najmniej problematyczne, ale niewiele mogą tutaj zdziałać. To powoduje również, że przez kolejne godziny zastanawiamy się, jakie przygody czekają nas jeszcze po drodze. Ku naszemu zdziwieniu dalsza podróż przebiega bez komplikacji.


25 lipca

Do Kaszgaru docieramy około 2:00 rano. Nie bardzo chce się nam teraz chodzić po mieście, ale dowiadujemy się, że czeka na nas kolacja kilkaset metrów od naszego hotelu, w którym zostawiamy bagaże. W restauracji zajmujemy miejsca przy okrągłym stole, tak samo jak pierwszej nocy, podczas której trafiliśmy do tego miasta. Stół jest zastawiony do pełna świetnym jedzeniem, które w ciągu godziny znika niemal do czysta. Waheed gratuluje nam zdobycia szczytu, wznosimy toasty z tej okazji. Dowiadujemy się również, że mamy opłacone kolejne dwa noclegi w hotelu, a w piątek rano jedziemy na granicę. Oznacza to dla nas rozwiązanie dylematu, gdzie zatrzymamy się aż do wyjazdu.



Po imprezie kładziemy się spać przed 5:00 rano. Śpimy krótko, aby załapać się jeszcze na hotelowe śniadanie. Po 10:00 wychodzimy na dłuższy spacer po mieście, który przeciąga się do 14:00. Stare Miasto Kashagaru w dzień wygląda zupełnie inaczej niż, gdy oglądaliśmy go późno w nocy blisko trzy tygodnie temu. W dzień jest jeszcze bardziej gwarno. Nie brakuje ludzi, ale w tłumie nie widać  zupełnie Europejczyków. Odnoszę wrażenie, że większość miejscowych to ciągle ujgurzy, a Chińczycy w większości reprezentują turystów. Miasto jest bardzo ciekawe, kolorowe. Gęsta zabudowa i wąskie uliczki przenoszą nas w niepowtarzalny orientalny klimat miasta jedwabnego szlaku. Miejscowymi atrakcjami są wielbłądy. Kolorowe uliczki i domy udekorowane drewnianymi kołami budzą zaciekawienia i zachęcają do spacerów. Wokoło spotkać można ludzi prezentujących miejscowe tańce, przygotowujących jedzenie, wyrabiających ceramikę. Spacer przenosi w czasie, a 700 tysięczne miasto na chińskim dzikim zachodzie ma naprawdę dużo do zaoferowania i ewidentnie jest atrakcją samą w sobie. Do tego trzeba dodać, że miasto wygląda na relatywnie czyste i bezpieczne, a przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie. Temperatura ewidentnie nas oszczędza - dziś jest tylko 33 stopnie i piszę to zupełnie bez sarkazmu. Zazwyczaj termometr o tej porze roku pokazuje w Kaszgarze powyżej 35 stopni Celsjusza. 











O 14:00 wracamy do hotelu, gdzie czeka na nas Waheed. Zostajemy zabrani tym razem do starej ujgurskiej pijalni herbaty, gdzie jemy obiad i wypijamy całe litry gorącego napoju. Po jedzeniu żegnamy się, z Waheedem, którego widzimy po raz ostatni. Dzisiaj wraca on do Base Camp pod Muztagh Ata zajmować się kolejnymi grupami, które działają pod szczytem. Wraz z Jackiem, Martą, Piotrkiem i Jolą wieczorem robimy przegrupowanie w hotelu, po czym około 20:00 wychodzimy po raz drugi na miasto, by podziwiać je w czasie złotej godziny i przy zachodzącym słońcu. O tej porze dnia wygląda ono znowu inaczej, chyba najlepiej że wszystkich dotychczasowych odsłon. Do hotelu wracamy późno po północy, tym razem znowu nie pośpimy. Trzeba będzie odespać noc w autobusie - mamy na to cały następny dzień. 


















26 lipca

Dzień wyjazdu z Chin. Mając na uwadze dotychczasowe przygody oraz wszelkie kontrole, jakoś z niepewnością podchodzę do tego etapu podróży. Obawiając się, że przejazd przez granicę zajmie nam dużo czasu, Wstajemy wcześnie rano i wyjeżdżamy o 9:00 w kierunku północnym. Do granicy mamy około 170 km. Po drodze zatrzymujemy się na następujących punktach kontroli:
1 . Policyjny punkt kontroli po 2 h jazdy od Kashgaru - okazujemy tam tylko paszporty;
2. Odprawa celna kilka kilometrów dalej, po 2h jazdy od Kashgaru - okazujemy tam wszystkie bagaże do skanowania oraz paszporty;
3. Kolejny punk kontroli policji po 3 h jazdy od Kashgaru - okazujemy tam jedynie paszporty;
4. Centrum imigracyjne, położone 4 km od granicy CHN/KGZ, przechodzimy tam odprawę migracyjną; 
5. Punkt kontroli policyjnej na granicy CHN/KGZ - okazujemy tam paszporty. 

Ostatecznie przejazd począwszy od Kaszgaru, aż do do przejścia bramy granicznej do Kirgistanu zajmuje nam 7 godzin, w tym 100 km jazdy placem budowy, którego właściwe nie można nazwać drogą. Nie da się ukryć, że wyjazd z Chin jest dużo sprawniejszy niż droga w pierwszą stronę trzy tygodnie temu.

Teraz jesteśmy już spokojniejsi, a po przejęciu nas przez kirgiskiego kierowcę, dalszą droga przebiega błyskawicznie. Kirgistan pogranicznicy nie robią żadnego problemu na przejściu, w ogóle nie sprawdzają nam bagaży. Czujemy się tutaj już dosłownie, jak u siebie. Dwa razy okazujemy paszporty i po 3 h jazdy lądujemy w Naryniu, w tym samym hostelu, gdzie nocowaliśmy poprzednio. Wieczór jest bardzo ciepły i przyjemny. Ostatkiem jakichkolwiek chęci podejmujemy konieczny wysiłek i decydujemy się jeszcze na spacer w okolice miejscowego dworca autobusowego. Wstępnie umawiamy kierowcę na kolejny dzień wieczorem, który zawiezie nas do Biszkeku. Ustalanie ceny przejazdu wychodzi nam nadzwyczaj dobrze, gdyż ku naszemu zdziwieniu udaje się utargować cenę za przejazd na lotnisko na 5000 som. Jest to niższa cena, niż zapłaciliśmy w pierwszą stronę i sporo poniżej naszego limitu, który ustawiliśmy na ok. 7000 som. 







27 lipca 

Ostatni dzień w Kirgistanie należy do kategorii tych straconych. Czekamy do wieczora na transport i próbujemy jakoś konstruktywnie wypełnić treścią kolejne godziny, które płyną bardzo wolno.
Leniwie jemy śniadanie, pakujemy się i wychodzimy na miasto. Postanawiamy, że razem z Jackiem i Martą pokusimy się jeszcze o dłuższy spacer i odwiedzenie ciekawie wyglądających formacji skalnych i wąwozu, położonych na północ od miasta, nad rzeką Naryn. 
Klimat w Naryniu zmienił się przez ostatnie trzy tygodnie, gdyż o ile początkiem lipca panowała tutaj temperatura przyjemnych 20 stopni, to pod koniec miesiąca termometr pokazuje ponad 30 stopni Celsjusza i jest trochę mniej komfortowo. 
Spacer okazuje się dłuższy niż oczekiwaliśmy, gdyż od wąwozu dzieli nas około sześciu kilometrów w jedną stronę. W sporym upale przechadzka zamienia się w wyprawę trwającą pół dnia. Wracając jemy jeszcze obiad na mieście i czekamy, aż ustanie największy upał. 




Około 16:00 wracamy do naszego hostelu, gdzie rano zapłaciliśmy za nocleg oraz zostawiliśmy bagaże. Właścicielka na wejściu wita nas z nieprzyjemną miną i mówi, że za nocleg powinniśmy dopłacić, gdyż kosztuje on nie 1000 som od osoby, ale 1400 som. Bez znaczenia jest dla niej, że jadąc do Chin płaciliśmy właśnie tą cenę, jak również to, że bez słowa sprzeciwu przyjęła od nas taką kwotę rano. Kobieta nie reaguje na tłumaczenie i zaczyna się robić coraz mniej miło. My nastomiast denerwując się na całą sytuację postanawiamy nie odpuszczać i nie zapłacić ani soma więcej niż ustaliliśmy. Ostatecznie nasze bagaże musimy wyrywać kobiecie dosłownie siłą i bardziej jesteśmy jesteśmy z hostelu wyrzucani niż go opuszczamy. Jednakże stanęło na naszym i żadnych pieniędzy nie dopłaciliśmy.
Kolejne półtorej godziny czekamy na ostatni transport przy najbliższym skrzyżowaniu.

Tym razem znowu zamiast dużego kombi przyjeżdża kierowca w podstarzałym sedanie, którego stan techniczny nie napawa optymizmem. Po raz kolejny oceniamy rozmiar samochodu i wydaje się nam, że nasze bagaże nie mają szans się do niego zmieścić. Po raz kolejny nie doceniamy umiejętności pakowania, które lokalsi opanowali do perfekcji. 
Około 18:15 wyjeżdżamy w ostatnią lądową podróż na tej wyprawie - do Biszkeku. Kierowca jedzie szybko i prowadzi bardzo dobrze, tak, że przed północą docieramy na lotnisko Manasa. Jak na Kirgiza przystało targuje się z nami jeszcze co do ustalonej wcześniej ceny, ale widząc, że niewiele z nami wskóra - macha na nas ręką i odjeżdża. 






Na tym etepie wyprawa praktycznie się kończy. 28 lipca spędzamy na lotnisku Manasa, by wczesnym rankiem wsiąść do samolotu i odlecieć na zachód. W Stambule czeka nas jeszcze dłuższy, kilkugodzinny postój na przesiadkę pomiędzy lotami, który dłuży się w nieskończoność. Wieczorem, usatysfakcjonowani z wyjazdu wracamy do Warszawy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz