Rok 2025 – w końcu Boliwia
Rok 2025 należał w moim górskim CV do Boliwii. Myślami zmierzałem w stronę tego kraju już od 8 lat, kiedy podczas wyjazdu do Peru po raz pierwszy usłyszałem o paśmie Cordillera Real. Oferuje ono całą paletę sześciotysięczników, dostępnych niemal na wyciągnięcie ręki — w promieniu kilkunastu, kilkudziesięciu kilometrów od La Paz, stolicy regionu. Już wtedy wiedziałem, że prędzej czy później tam trafię. To była tylko kwestia czasu… i ceny.
Bilety do Boliwii to jednak zupełnie inna „para kaloszy” niż te do Peru. Ceny zazwyczaj odstraszały z roku na rok. Początkiem 2025 roku pojawiła się jednak okazja: lot z Pragi za 4500 zł. W mojej historii wyjazdów w góry wysokie była to najwyższa kwota, jaką kiedykolwiek zapłaciłem za bilet lotniczy, ale obiektywnie — był to uczciwy deal. Stało się. Bilety kupione, decyzja zapadła. Lecimy!
26 maja – Start
Początek wyprawy do Boliwii rozpoczyna się… w Warszawie, gdzie na co dzień mieszkam, a jednocześnie najczęściej mnie nie ma. O 20:00 wyruszamy pociągiem do Pragi. Bilet w jedną stronę kosztuje 110 zł i szybko okazuje się świetnym wyborem — pociąg jest wygodny, prawie pusty.
Podróżujemy w czwórkę: Marcin W., Marcin K., Janusz i ja. Zbliża się północ, próbujemy jakoś ułożyć się do snu na siedzeniach, ale idzie to słabo. Mam wrażenie, że konstruktor tych foteli zaprojektował je tak, aby absolutnie nie dało się na nich spać. Podłokietniki są oczywiście nieruchome — jakby celowo wymyślone po to, by uniemożliwić położenie się na dwóch miejscach. Przetrwaliśmy noc, choć trudno nazwać to spaniem.
27 maja – Praga i pierwszy lot
7:30 — pobudka na obrzeżach Pragi. Pociąg stoi tu 20 minut, zanim wjedzie na główny dworzec. O 7:50 jesteśmy na miejscu, obładowani wielkimi plecakami. Do wylotu zostało nam kilka godzin, więc postanawiamy zobaczyć czeską stolicę.
Po dotarciu w okolice starego miasta zajmujemy miejsce w parku i tam zostawiamy bagaże, dzieląc się na dwójki. W pierwszej parze idę ja i Janusz. Spacerujemy w okolicy katedry, o 9:00 oglądamy słynny zegar astronomiczny na ratuszu — o pełnej godzinie figurki odgrywają krótkie przedstawienie, które jak zawsze przyciąga tłum turystów.
Kierujemy się na Most Karola i w stronę Hradczan. Tłum gęstnieje z każdą minutą. Nie dochodzimy jednak na wzgórze zamkowe — pora wracać, aby druga para mogła ruszyć na swoją rundę. Z czasem plac centralny wypełnia się po brzegi turystami z całego świata. Praga jest piękna, ale na trzy tygodnie musimy się z nią pożegnać.
O 11:30 wracamy na dworzec i szukamy autobusu na lotnisko. Bez problemu — odjeżdża spod samego budynku. Przejazd kosztuje 100 koron (ok. 17 zł) i trwa około 35 minut.
Na lotnisku spokojnie rozdzielamy bagaże, owijamy plecaki folią i odprawiamy się. Kontrola przebiega szybko. Lot do Madrytu startuje z lekkim opóźnieniem, około 15:40. Mimo to lądujemy planowo i mamy ponad 2 godziny na przesiadkę.
Przed nami ponad 10 godzin lotu do Cochabamby. Miejsca niewiele — jak na maszynę międzykontynentalną zaskakująco mało. Szału nie ma, ale wytrzymamy.
28 maja – Cochabamba i pierwszy dzień w La Paz
W Cochabambie lądujemy o 2:00 w nocy czasu lokalnego (8:00 w Polsce). Czeka nas 3-godzinna przesiadka. Lotnisko leży na wysokości 2500 m n.p.m., a na zewnątrz jest zimno — około 5°C. Przechodzimy kontrolę, wypełniamy formularze, odbieramy bagaże i ponownie je nadajemy. Biurokratyczna gimnastyka.
O 5:50 wsiadamy do ostatniego samolotu — małego, kameralnego. Do La Paz docieramy o świcie. Jest około zera stopni, a my znajdujemy się już na wysokości… 4000 m n.p.m. Wychodzimy z lotniska i od razu łapiemy busa za 5 BOB (1,25 zł), który zawozi nas na Plaza San Francisco.
Hostel mamy niedaleko. Na szczęście możemy zostawić bagaże, więc ruszamy na miasto w poszukiwaniu śniadania. Nie jest łatwo — większość lokali jest jeszcze zamknięta. Ostatecznie lądujemy w piekarni.
Tego dnia mamy kilka spraw do załatwienia, ale główny cel to spacer po mieście i powolna aklimatyzacja.
Zwiedzamy katedrę San Francisco, potem Plaza Murillo — polityczne centrum Boliwii. Budynki kolonialne tworzą piękny klimat, choć niestety psują go wyrastające za nimi nowoczesne wieżowce. Na placu trafiamy na manifestację, ale mieszkańców nijak to nie rusza — widać, że to dla nich codzienność.
Odwiedzamy muzeum etnograficzne, gdzie największe wrażenie robią na mnie maski festiwalowe. Niestety większość opisów jest tylko po hiszpańsku.
Wymieniamy dolary i tu spotyka nas szok: w Boliwii brakuje USD, kurs oficjalny wynosi około 7 BOB, ale rynkowy… 1600 BOB za 100 USD. To oznacza, że realne ceny są o połowę niższe niż zakładaliśmy. Trudno uwierzyć.
Idziemy na obiad w lokalnej knajpie, takiej, gdzie Europejczycy raczej nie zaglądają, ale miejscowych jest pełno. Bierzemy zestaw obiadowy dla czterech osób. Płacimy 52 BOB — około 13 zł. Za wszystkich.
Kupujemy gaz, zaglądamy do kilku biur turystycznych, rezerwujemy jednodniową wycieczkę nad jezioro Titicaca, a później wsiadamy w kolejkę linową Teleférico i jedziemy na El Alto. Widok na La Paz i Cordillera Real — bajka. Illimani dominuje nad panoramą miasta.
Spacerujemy jeszcze kilka kilometrów po płaskowyżu, żeby zrobić rozeznanie dojazdu pod Huayna Potosí. El Alto jest znacznie biedniejsze niż centrum — im dalej idziemy, tym bardziej pustawo i mniej przyjaźnie. O zachodzie słońca wracamy kolejką.
Kolację jemy w małym barze — tacos. Wieczorem pijemy herbatę z liści koki kupionych na bazarze i idziemy spać. Hostel ma swoje minusy (brak kuchni, brak czajnika), ale cena… 420 BOB za dwie noce dla czterech osób. Około 12 zł za osobę.
29 maja – Titicaca
Wstajemy o 6:00. O 7:00 przed hostelem odbiera nas przewodnik. Najpierw jedziemy na dworzec, potem przesiadamy się w autobus do Copacabany.
Wyjazd z La Paz to chaos. Korki, klaksony, busiki parkują gdzie chcą. Po ponad godzinie docieramy na El Alto, ale tam ruch staje zupełnie — drogę blokują kamienie i płonące opony. Protesty. Braki paliwa. Kolejki do stacji mają czasem kilkaset metrów.
Po jakimś czasie pasażerowie jednego z autobusów sami odsuwają kamienie i ruszamy dalej.
Sama droga jest długa — szerokie płaskowyże, dopiero po paru godzinach pojawia się w dole błękit jeziora. Przeprawiamy się promem — pasażerowie płyną motorówką, autobus jedzie barką.
Poznajemy dwójkę Polaków podróżujących po Ameryce Południowej już drugi miesiąc. Po dotarciu do Copacabany odwiedzamy bazylikę, ważne miejsce dla Boliwijczyków. Miasteczko żyje turystyką: knajpy, sklepy, napisy po angielsku.
Po obiedzie schodzimy do portu — stamtąd za pół godziny odpływa łódź na Isla del Sol. Stojąc na brzegu, obserwujemy spokojną taflę jeziora Titicaca — największego wysokogórskiego jeziora świata. W powietrzu unosi się chłód, ale jednocześnie słońce pali tak mocno, że trudno znaleźć balans między przegrzaniem a przemarznięciem. Typowy urok andyjskiego klimatu.
W końcu przypływa niewielka barka pasażerska, do której wsiadamy razem z innymi turystami. Rejs trwa blisko półtorej godziny i pozwala nam zobaczyć jezioro z zupełnie innej perspektywy. W oddali majaczą sylwetki gór Cordillery Real. Na wodzie panuje cisza — tylko terkoczący silnik łodzi przerywa ją rytmicznie. Na Isla del Sol docieramy późnym popołudniem. Wita nas niewielka przystań i widok stromych, kamiennych ścieżek pnących się w górę.
Wyspa jest niewielka, ale niezwykle malownicza. Domy lokalnych mieszkańców są rozsiane po zboczach jak kolorowe piegi. Miejscowi z uśmiechem witają nowo przybyłych, a mimo turystycznego charakteru wyspy da się wyczuć jej naturalny rytm — spokojny, nieśpieszny, niemal odcięty od świata.
Po zejściu na ląd idziemy za przewodnikiem w górę kamiennymi schodami, które zdają się nie kończyć. Wysokość daje o sobie znać — krok staje się ciężki, oddech przyspieszony. Mimo to tempo marszu jest umiarkowane, dostosowane do możliwości grupy. Po około półgodzinnym podejściu docieramy na punkt widokowy, z którego rozpościera się panorama jeziora. Kolory są wręcz surrealistyczne: granatowe lustro wody, jasne brzegi, zielonkawe tarasy uprawne i ciemnoniebieskie niebo o krystalicznej przejrzystości.
Przewodnik opowiada o historii wyspy, o legendach związanych z Inkami, o Świętej Skałe, z której według wierzeń narodziło się Słońce. Słuchamy tego w milczeniu, bo sceneria broni się sama — czuje się tu pewien rodzaj spokoju, którego trudno szukać w zagonionym świecie.
Po zachodzie słońca schodzimy w dół i czekamy na łódź powrotną. Podróż powrotna mija spokojnie, choć wszyscy jesteśmy już zmęczeni całodniowym zwiedzaniem. Do Copacabany docieramy tuż przed zmierzchem, a tam czeka już na nas autobus powrotny do La Paz. Nim wsiądziemy, kupujemy na szybko lokalne przekąski — smażone placuszki, słodkie bułeczki, trochę owoców.
W drogę powrotną ruszamy późnym wieczorem. W autobusie panuje półmrok, ludzie drzemią, a za oknem migoczą światła miasteczek rozsianych na płaskowyżu Altiplano. O północy wjeżdżamy znów na El Alto, skąd widać całą dolinę La Paz rozświetloną niczym wielką misę pełną złotych, pulsujących świateł.
Do hostelu wracamy zmęczeni, ale pełni pierwszych wrażeń z tej podróży. Jutro zaczynamy prawdziwe przygotowania do działań wysokogórskich — to, po co tak naprawdę tu przyjechaliśmy.
30 maja - Condoriri
Pierwszy raz wychodzimy dziś w góry Cordillery Real – kierunek Park Narodowy Condoriri. Po śniadaniu, punktualnie o 9:00, spotykamy się z kierowcą, który ma zawieźć nas w okolice tutejszego base campu. Transport w dwie strony kosztuje 1100 BOB. Początkowo jedziemy z La Paz dobrze znaną już drogą w kierunku Cochabamby, aż za miejscowością Patamanta skręcamy na północ, w szutrową drogę prowadzącą prosto pod poszarpane szczyty widoczne w oddali. Choć wyglądają groźnie, to jadąc na wysokości około 4000 m n.p.m., ich skala wydaje się jeszcze nieco złagodzona.
Po szutrówce jedziemy sprawnie, mijając po drodze stada lam, alpak i owiec. Na miejsce docieramy około południa. Umawiamy powrotny kurs na jutro na godzinę 17:00. Przy wlocie do doliny płacimy po 20 BOB od osoby za wejście do parku narodowego. Z równoległego busa wysiada grupa Meksykanów – mają podobne plany, ale o dzień dłuższe.
Z ciężkimi plecakami ruszamy z wysokości 4450 m n.p.m. do Base Campu nad jeziorem Chiar Khota. Ścieżka jest wyraźna, a marsz – mimo wysokości – całkiem przyjemny. Po niespełna godzinie docieramy nad jezioro położone na 4650 m n.p.m. Znajdują się tu dwa obozy: jeden przy wlocie doliny, drugi – nasz docelowy – bliżej podejścia na Pequeño Alpamayo. Szybko rozbijamy namioty.
W pobliżu stoi murowany budynek z pomieszczeniami gospodarczymi oraz schron, w którym można się przespać. Jest też skromna infrastruktura: toaleta i bieżąca woda z ogrodowego węża. Po rozstawieniu namiotów przepakowujemy się i ruszamy na lekko, by zdobyć nasz pierwszy pięciotysięcznik w tej wyprawie – Pico Austria (5027 m n.p.m.). Szczyt ma charakter trekkingowy, podejście prowadzi suchym, kamienistym terenem, więc idziemy w butach podejściowych.
Wychodzimy o 13:30. Droga jest ewidentna – początkowo trawersuje zbocze doliny, by następnie wznosić się ku przełęczy oddzielającej Pico Austria od masywu Condoriri. Wysokość 5000 m osiągamy po około godzinie. Zwalniamy – wysokość daje się we znaki. Z przełęczy odbijamy na południe i trawersujemy kopułę szczytową, aż do grani. Stamtąd widok zapiera dech: ogromny płaskowyż El Alto i migoczące w oddali jezioro Titicaca.
Kilka minut później stoimy na szczycie. Spotykamy parę Szkotów, zamieniamy kilka zdań. Robi się zimno, więc schodzimy żwawo. Do namiotów docieramy w ostatnich promieniach słońca. Gdy tylko słońce znika za horyzontem, temperatura spada błyskawicznie. Szybko ogarniamy obozowe obowiązki i chowamy się do namiotów. Aklimatyzacja przebiega poprawnie, choć głowy lekko pulsują. Ustawiamy budziki na 2:00 i idziemy spać.
31 maja - Pequeño Alpamayo
Budzimy się jeszcze przed północą – w obozie trwa już krzątanina, pierwsze zespoły szykują się do wyjść. My śpimy dalej, to nie nasza godzina. O 2:00 budziki nie dają już wyboru. Jest zimno, woda w naczyniach zamarzła. Gotujemy, ubieramy się i o 3:15 wychodzimy.
Światła czołówek zespołów, które wyszły wcześniej, migoczą już wysoko na lodowcu. Do wysokości 4900 m n.p.m. prowadzi nas niezbyt stroma ścieżka. W miejscach nieoczywistych pomaga nawigacja. Pod lodowcem zakładamy sprzęt – i tu pojawia się problem. Podczas zapinania raków Marcinowi K. pęka plastikowy koszyk. Szybka prowizorka działa tylko kilkadziesiąt metrów.
Po wejściu na lodowiec musimy zawrócić, odprowadzić Marcina K. i ruszyć ponownie – już w trójkę. Tracimy sporo czasu, ale trudno. Analizujemy drogę: w dolnej części lodowca nie ma żadnych śladów. Idąc za trackiem z nawigacji, pokonujemy dwie szczeliny i kierujemy się na garb po zachodniej stronie lodowca – wyraźną formację wolną od rozwarć. Marcin W. prowadzi, ja idę za nim, na końcu Janusz. Tempo mamy dobre.
W końcu pojawiają się ślady. Trawers za trawersem nabieramy wysokości. Jest chłodniej, niż zakładaliśmy – idę od początku w puchówce i wcale nie jest mi za ciepło. Szczeliny są przysypane, większość mostów śnieżnych wygląda solidnie. W górnych partiach docieramy do Cerro Tarija (5340 m). Spotykamy tu grupę, która wyszła przed nami. Słońce właśnie wschodzi – światło robi niesamowite wrażenie.
Z Tarija widać całą grań Pequeño Alpamayo – wygląda znakomicie (jak mówią - najpiekniejsza góra w Bolwii). Grupa przy szczycie najwyraźniej czeka na „złotą godzinę”. My idziemy dalej.
Zejście z Cerro Tarija prowadzi łatwym terenem skalnym (0+), potem wchodzimy w odcinki mieszane: śnieg, skała, lodowe progi. W jednym miejscu trzeba zejść krótkim kominem I. Dalej teren staje się bardziej stromy – trawers po nachylonym stoku wymaga czujności. Gdybyśmy mieli szable śnieżne, można by założyć punkt, ale bez nich idziemy ostrożniej. Po kilku technicznych metrach wychodzimy na grań.
Na szczycie jesteśmy około 8:00. Wieje i jest zimno – robimy zdjęcia i zaczynamy ostrożne zejście. W jednym trudniejszym miejscu zakładamy punkt na przygotowanej plakietce. Dalej już płynnie. Na przełęczy robi się ciepło, zdejmujemy część ubrań i ponownie wchodzimy na Cerro Tarija.
Zejście lodowcem jest proste – ścieżka wydeptana, warunki dobre. Słońce grzeje, robi się wręcz gorąco. Po zdjęciu sprzętu doganiamy znajomą ekipę z Brazylii. Wymieniamy kilka zdań i lecimy dalej. Odcinek do obozu dłuży się niemiłosiernie.
Przed południem docieramy do Base Campu. Czujemy, że jest bardzo ciepło, więc szybko zdejmujemy warstwy. Mamy kilka godzin do transportu, więc gotujemy, odpoczywamy i suszymy sprzęt. Po południu nadciągają chmury, robi się zimno i wietrznie. Siedzimy w namiotach i czekamy.
Około 16:00 ruszamy w stronę miejsca odbioru. Jesteśmy tam przed 17:00. Wracamy do La Paz, mijając ciągnące się kilometrami kolejki do stacji benzynowych i fragment drogi zablokowany przez protestujących. Do hostelu docieramy przed zmrokiem. Jeszcze szybka kolacja w mieście i spać.
1 czerwca - regeneracja i Valle de la Luna
Dziś robimy dzień przerwy – zasłużonej. Regeneracja, ogarnięcie spraw organizacyjnych i załatwienie transportu pod Huayna Potosí (6088 m). Kierujemy się na ul. Sagarnaga – centrum lokalnego „turystycznego biznesu”.
W pierwszej agencji cena transportu zaskakuje – 560 BOB w dwie strony. Pierwotnie planowaliśmy kolektivo o 6:00 z El Alto, ale propozycja agencji jest na tyle atrakcyjna, że od razu rezerwujemy kurs na jutro na godz. 9:00. Marcin K. zostawia tam też swoje pęknięte raki i wypożycza inne do końca wyjazdu – uczciwa cena.
Po załatwieniu najważniejszych tematów jedziemy zobaczyć Valle de la Luna – Dolinę Księżycową. Teleferico z Calle México nie dowozi nas bezpośrednio, więc próbujemy łapać kolektivo. Niedzielny ruch jest niewielki, a busy przepełnione. Po około pół godzinie – zgodnie z radą miejscowych – przesiadamy się na inny kierunek, by ostatecznie złapać właściwy bus do Mellasa.
Valle de la Luna znajduje się po drodze. Wysiadamy przed charakterystycznymi formacjami. Wejście kosztuje 20 BOB. Są dwie trasy – 15 i 45 minut. Przechodzimy obie. Dolina leży na 3400 m n.p.m., więc jest tu cieplej niż w centrum La Paz. Formacje skalne, wyrzeźbione przez wodę, wyglądają jak z innej planety – miejsce zdecydowanie warte zobaczenia.
W drodze powrotnej łapiemy taksówkę do najbliższej stacji Teleferico w Calacoto, a potem kolejką przejeżdżamy z dwoma przesiadkami aż do Prado. Z góry La Paz wygląda jak gigantyczny amfiteatr wyrzeźbiony w skałach.
Po obiedzie chcemy jeszcze odwiedzić miejski cmentarz, który podobno robi duże wrażenie. Niestety – jest otwarty tylko do 16:00. Wracamy więc do hostelu, a wieczorem spacerujemy jeszcze po Targu Czarownic.
2 czerwca - Huayna Potosí
O 9:00 spotykamy się z kierowcą i ruszamy pod Huayna Potosí. Jest poniedziałek – miasto stoi w korkach. Plątaniną ulic wspinamy się w górę. Asfalt kończy się szybko, a dalej jedziemy już szutrem, który na mapach widnieje jako „droga wysokiej klasy”, choć w praktyce to zwykły pyłowy trakt.
Kierujemy się w stronę miejscowości Zongo, mijając jeziora, ogromne puste przestrzenie i dawne tereny górnicze. Kierowca pokazuje nam nawet cmentarz górników. Mimo pięknej pogody wieje lodowaty wiatr, a temperatura odczuwalna jest bardzo niska.
Przed południem docieramy nad Laguna Zongo – miejsce startu szlaku. Przy szlabanie płacimy 50 BOB za wjazd do parku. Jest 11:00, więc cała droga z La Paz zajęła około dwóch godzin. Szybko zakładamy kurtki, żegnamy kierowcę i ruszamy ścieżką w stronę górnego obozu… Tym razem bez namiotów, co w naszym przypadku wydaje się wręcz nienaturalne.
Nie ma czasu na rozpływanie się w słońcu — wiatr to uniemożliwia. Zakładamy kurtki, żegnamy kierowcę i od razu ruszamy w górę. Dziwnie się czujemy bez namiotów — tak jakbyśmy wyszli w góry nie w pełni ubrani. Rozważaliśmy zabranie ich długo, ale gość z agencji przekonał nas, że w schronach miejsca nie zabraknie. Schronów jest tu wystarczająco dużo, zapewniał.
Ścieżka od drogi (4750 m) do obozu na 5160 m zajmuje około dwóch godzin. Wyraźna, uczęszczana, pełna ludzi — natężenie ruchu na Huayna Potosí zaskakuje. Najpierw przekraczamy dawną dolinę lodowca, który przez ostatnie lata wycofał się o smutne setki metrów. Dalej szlak biegnie koroną moreny bocznej, potem przechodzi w skalne trawersy i w końcu wyprowadza na grzędę.
Pierwsze schrony spotykamy przy 5100 metrach — solidne, masywne konstrukcje z kamienia i cegły, z dachami z blachy albo falistej plexi. Mijamy dwa, patrzymy na trzeci. Wygląda dobrze, ale próbujemy jeszcze wyżej. Najwyższy schron, przy wejściu na lodowiec, przyjmuje tylko grupy z rezerwacją — wracamy więc do tego „środkowego”, który od razu nam się spodobał.
Nocleg kosztuje 50 BS, jeśli korzystasz z materaca i dachu, ale gotujesz sam. 100 BS — jeśli chcesz używać ich kuchni. Bierzemy opcję tańszą. W środku: stół, ławki, dwa rzędy piętrowych łóżek. Dostajemy cztery górne prycze — i od razu czujemy piekarnik pod plexi. Dolne łóżka są chłodniejsze, ale co zrobić. Poza nami śpi tu dwójka Francuzów, Niemka i czteroosobowa grupa z przewodnikami. Jesteśmy jedyni bez przewodnika.
Po południu tylko jemy, pijemy, odpoczywamy i szykujemy rzeczy na nocny atak. O dwudziestej cały schron śpi — jakby ktoś wyłączył światło nie tylko w pomieszczeniu, ale w całej okolicy.
3 czerwca - Huayna Potosí 2
Około północy schron budzi się jak jeden organizm — szelest, rozmowy, zapalane czołówki. Leżymy jeszcze. Udaje nam się przysnąć mimo całego zamieszania.
O 1:30 wstajemy. Schron pusty i cichy. Szybko jemy śniadanie, zakładamy uprzęże. O 2:30 wychodzimy.
Docieramy do lodowca, wiążemy się i ruszamy jako ostatni zespół. Pozostali są już wysoko. Idziemy jednak świetnym tempem: prowadzi Janusz, za nim ja, potem Marcin W. i Marcin K. Trasa początkowo trawersuje wschodni stok lodowca, potem zakosami omija zasypane szczeliny i pnie się ku wschodniemu żebru masywu. Szybko doganiamy pierwsze zespoły.
Na przełączce czeka na nas kilkanaście osób — jedni siedzą, inni stoją, część ledwo się trzyma na nogach. Tutaj zaczyna się najgorsze: mijanie powolnych zespołów. Nikt nie chce zejść z drogi. Skracamy linę i przepychamy się naprzód. W końcu nie ma już nikogo przed nami.
Na wysokości ok. 5900 m podejście wciąż idzie nam znakomicie. Wchodzimy pod kopułę szczytową, obchodzimy ją, a ostatnie metry prowadzą wzdłuż grani.
Szczyt Huayna Potosí (6088 m) osiągamy o 5:45 — po 3 godzinach i 15 minutach. Jako pierwsi tego dnia, mimo że wystartowaliśmy półtorej godziny później. Czujemy czystą satysfakcję. To było wejście, które układa się idealnie.
Jedyny minus? Jest jeszcze ciemno. Panorama, o której marzyliśmy, pozostaje tylko zarysem. Ale to tylko detal — akcja górska była świetna.
Szybkie zdjęcia, bo na szczycie przenikliwie zimno, i ruszamy w dół. Teraz mijamy znów tych, których wyprzedziliśmy w nocy. Gdy wstaje dzień, zatrzymujemy się na zdjęcia. Na 5800 m spotykamy psa — nie wiadomo skąd, nie wiadomo czyj. Idzie z nami aż do obozu.
Do schronu docieramy przed ósmą. Przepakowujemy rzeczy, gotujemy, suszymy sprzęt. Niemka, którą mijaliśmy, wróciła — musiała zawrócić z podejścia.
Transport mamy dopiero na trzynastą — sześćset metrów niżej — więc nie spieszymy się z zejściem. Wychodzimy jednak przed jedenastą, licząc, że kierowca pojawi się wcześniej. Nie pojawia się. O trzynastej, co do minuty, zjawia się przy szlabanie. Po godzinie jesteśmy w La Paz.
Wieczorem regeneracja i... planowanie. Nie zwalniamy tempa. Umawiamy transport pod Illimani — 1050 BS w dwie strony, zaliczka 500 BS.
4 czerwca - Pinaya, Illimani Base Camp
O dziewiątej znów czeka na nas kierowca — tym razem wcześniej niż umówiliśmy. Jedziemy Toyotą Corollą combi. Cztery osoby, pełen sprzęt — ale dajemy radę spakować się bez większych kombinacji.
Z południa La Paz Illimani wygląda na wyciągnięcie ręki. To złudzenie znika po godzinie, razem z końcem asfaltu. Zaczyna się droga tak zła, że słowo „fatalna” wydaje się eufemizmem. Jedziemy 10–15 km/h w tumanach pyłu, który wdziera się wszędzie. Okna nie można otworzyć. W środku robi się jak w blaszanej puszce na słońcu.
Góry oddzielają nas od Illimani głębokimi dolinami, które trzeba mozolnie objechać. Czasami wysiadamy, żeby auto dało radę przetoczyć się przez wertepy.
Po niemal trzech godzinach męki docieramy do Pinaya (3870 m n.p.m.). W drewnianej budce płacimy po 50 BS za wejście do parku. Szukamy transportu do Base Campu, ale nikt nie jest w stanie nam pomóc — nawet miejscowi.
Zostaje więc jedna opcja: plecaki na plecy i w górę. Ścieżka jest słabo widoczna — ewidentnie większość ludzi przyjeżdża tu końmi lub samochodami. Nawigujemy więc telefonem.
Po dwóch godzinach marszu jesteśmy w Base Campie (4400 m). Stoi już kilka namiotów — Niemcy z przewodnikiem, kuchnia polowa, tragarze. Nieopodal rozbija się Izraelczyk z pełnym wsparciem.
Tylko my przyszliśmy tu o własnych siłach i bez agencji.
Wieczorem robi się chłodno. Siedzimy chwilę razem w jednym namiocie, ale przed 22:00 wszyscy już śpią.
5 czerwca - Nido del Condor
Budzik pokazuje siódmą, ale wstawanie to luksus — czekamy, aż słońce wstanie nad górami i rozproszy poranne mrozy Base Campu. Słońce w końcu przebija się przez ostre szczyty i rozjaśnia obozowisko — dopiero wtedy ruszamy. Pakowanie namiotów wciąż w cieniu i mrozie to walka ze śniegiem, lodem i własnym oddechem parującym w zimnym powietrzu.
Wyjście z Base Campu — jako ostatni, zaraz po ekipie niemieckiej i Izraelczyku — nie jest łatwe. Droga do obozu wysokiego mierzy ok. 4 km, ale każda minuta na ciężkich plecakach daje się we znaki. Początkowo płasko, aż pod skaliste ramię masywu, potem trasa pnie się w górę trawersami, wijąc wśród skał i połamanych łupków.
Mijamy innych wspinaczy: przewodników z tragarzami, Niemców i Izraelczyka. Ale największe zdziwienie budzi boliwijska kobieta w tradycyjnym stroju, dzielnie niosąca ciężki tobołek. Widok jej spokojnego tempa i równych kroków sprawia, że nasze własne zmęczenie wydaje się nieco mniejsze — choć nie łatwiejsze.
Około godziny trzynastej docieramy z Marcinem W. do Nido del Condor (5450 m). Miejsce jest jeszcze zaśnieżone, a nocleg w śniegu nigdy nie należy do komfortowych. Rozbijamy namioty w możliwie najlepszych miejscach, wygrzebując każdy kamień, który pomoże je ustabilizować.
Nie mija wiele czasu, a w obozie wyrasta prawdziwa wioska — kolejne grupy, namioty, sprzęt, szelest poruszających się ludzi. Wokół panuje napięta cisza i skupienie — w powietrzu wyczuwalny jest zapach adrenaliny. Widok Illimani z tego miejsca zapiera dech — monumentalna sylwetka góry, a u jej stóp rozciąga się głęboka dolina.
Marcin K. dołącza, a my przystępujemy do gotowania i topienia wody ze śniegu — obowiązkowe rytuały przed nocnym atakiem szczytowym. Wieczorem jeszcze krótka wymiana informacji z innymi ekipami: jedna planuje start o 1:00, druga o 2:00. My ustalamy, że ruszymy najwcześniej o 3:00. Gdy zapada zmrok, cały obóz cichnie. Noc jest długa, a ja czuję każdą nierówność materaca — trudno zasnąć.
6 czerwca - Illimani summit
Od północy obóz żyje w rytmie przygotowań. Słyszę rozmowy Niemców — tylko jedna osoba z dwójki wyruszy na szczyt. Ostatecznie rusza dopiero po drugiej. My tymczasem powoli przygotowujemy się do wyjścia, topimy wodę, pakujemy sprzęt.
Startujemy o 3:35. Nad nami czołówki poprzedniego zespołu migają w ciemności jak gwiazdy. Droga jest dobrze widoczna, choć stroma. Początkowo ścieżka prowadzi skalnym ramieniem Nido del Condor, potem wchodzi w pola śnieżne lodowca, gdzie kluczymy między szczelinami. Niektóre mosty śnieżne wyglądają niepewnie, ale wydają się stabilne.
Z każdym metrem podejście staje się coraz bardziej wymagające. Wiatr rośnie w siłę — początkowo tylko chłodny podmuch, teraz prawdziwy gniew natury. Na grani szczytowej oddychanie pod wiatr staje się wyzwaniem. Szukamy rytmu, systematycznie przesuwając nogę za nogą, krok po kroku.
Po chwili doganiamy Niemca z boliwijskim przewodnikiem — wyszli ponad godzinę po nas, a teraz podążamy razem w ostatniej prostej. Szczyt jest tuż przed nami, oddalony jakieś sto metrów.
O 7:45 stoimy na szczycie Illimani. Widoki są nie z tego świata — panoramiczne pasma, doliny i wierzchołki tonące w chmurach. Robimy zdjęcia i wideo, choć wiejący wiatr wyziębia do szpiku kości. Czasu na długie kontemplacje nie ma — musimy wracać.
Schodzimy w dół tą samą trasą, wiatr wciąż mocno w nas targa, zmuszając do napięcia mięśni przy każdym kroku. Dopiero na zachodnim stoku Illimani powietrze staje się spokojniejsze, a marsz wygodniejszy. Im niżej, tym cieplej. Postój na batona jest krótki — nie ma czasu na dłuższe przerwy.
O 10:00 docieramy z powrotem do Nido del Condor. W obozie szybkie pakowanie, przepakowywanie i przygotowania do zejścia. Wiatr i zimno nie pozwalają po prostu wystawić rzeczy na zewnątrz — musimy działać w namiotach.
Przed 12:00 startujemy w dół. Z każdą minutą powietrze staje się coraz cieplejsze, ostrożnie schodzimy po łupkach i nierównościach. W Pinaya meldujemy się o 14:00. Kierowca czeka. Płacimy pozostałe 550 BS i wsiadamy do samochodu.
Droga powrotna do La Paz to kolejne cztery godziny pyłu, wstrząsów i kurzu, ale świadomość, że za chwilę będzie cywilizacja, daje nam motywację. Pod wieczór, gdy zapada zmrok, dojeżdżamy wreszcie do miasta.
















































































Brak komentarzy:
Prześlij komentarz