wtorek, 17 października 2023

Pik Karola Marksa (6727 m npm) - relacja z wejścia na szczyt w Tadżykistanie cz 2. Aklimatyzacja na Vrang Pass

25 lipca 

Rozpoczynamy akcję górską z dużym wyprzedzeniem od solidnej aklimatyzacji. Długo myślimy, co zrobić najpierw aby systematycznie zdobywać wysokość i decydujemy się na trekking w kierunku przełęczy Vrang. Miejscowość położona jest na wysokości około 2700 m npm, a następne noclegi planujemy na wysokości około 3200 m npm, 3700 m npm i 4200 m npm. aklimatyzacja ma przebiegać wolno, ale to z kolei powinno zaprocentować na właściwej akcji górskiej. 

Wstajemy o 5:00 rano, zbieramy się powoli i po godzinie wychodzimy w kierunku północnym. Pomimo wczesnej pory nie jest zimno i maszeruje się bardzo przyjemnie. Plecaki zostały przy tym solidnie wybebeszone, a zabrane jedynie najpotrzebniejsze rzeczy, wobec czego ciężar również nam nie doskwiera. Ścieżka w kierunku przełęczy Vrang jest stosunkowo wyraźna i wiedzie wzdłuż górskiego potoku. Początkowo prowadzi nieopodal ruin buddyjskiej świątyni i ruin fortecy Vrang, by po osiągnięciu 3000 m npm opaść sto metrów długim trawersem do właściwej doliny potoku, która od strony miejscowości nie była w ogóle widoczna. 



Ścieżka wiedzie po kamienistych zboczach i piargach. Poruszanie się tutaj w sandałach nie należy do przyjemności, jednak nie mamy większego wyboru i noga za nogą posuwamy się do przodu. Idzie się bardzo przyjemne. Plecaki są relatywne lekkie, słońce które zaczęło świecić na podejściu zupełnie nie dokucza nam w zacienionej dolinie, a ścieżka jest dobrze widoczna. Nawet brak klamry od pasa biodrowego, którą omyłkowo zostawiłem w domu nie przeszkadza mi zbytnio. 




Wysokość zdobywamy powoli i sukcesywnie, zaś po osiągnięciu ok 3200 m npm i wdrapaniu się na jeden z progów doliny rozważamy opcje noclegu. Przeszliśmy bardzo niewiele, godzina to około 8:30, ale nasz plan aklimatyzacji zakłada nocleg na około 3200-3300 m npm, co ma duże znaczenie dla dobrego samopoczucia wyżej. Początkowo na skalnym progu znajdujemy ułożone z kamieni pasterskie schronienia, przy których postanawiamy zabiwakować, jednak okazuje się, że do potoku jest relatywnie daleko, co zapowiada problemy z dostępnością wody.  Postanawiamy na lekko zrobić rekonesans i przejść jeszcze kawałek wzdłuż ścieżki. Początkowo okolica nie rokuje na wygodne miejsca pod namioty, ale po około pół godziny marszu dochodzimy do kolejnego płaskiego terenu ze schronieniami pasterskimi, które położone jest zdecydowanie bliżej źródła wody. Postanawiamy tutaj zostać.



 Przygotowujemy miejsca pod namioty, organizujemy przestrzeń do siedzenia i gotowania. Aranżujemy również zadaszenia z plandeki pod namiot, którą rozwieszamy nad przygotowanymi murkami z kamieni. Gdy jest dużo czasu wolnego,  można wykonać szereg czynności, alby wokoło funkcjonowało się wygodniej. Około południa przechodzi obok naszego obozowiska syn gospodarza z Vrang, u którego mieszkamy, a który wychodzi z osłem na górskie pastwisko. Im później tym zaczyna robić się goręcej.  Słońce operuje bezlitośnie, a w miejscach niezacienowych trudno jest wytrzymać. Chociaż teren jest odludny to obok naszego obozowiska przechodzi grupa turystów, a za nimi przewodnicy z bagażami na osłach. To nasze jedyne towarzystwo dzisiaj. 



Dalsza część dnia upływa nam na gotowaniu wody z potoku, drzemkach i przygotowywaniu posiłków.  Od rana dokucza mi ból gardła, który po południu przerodził się również w ból zatok i zatkany nos. Biorę środki zaradcze jednak na ile znam siebie to pewnie niewiele one pomogą. Około 17:00 zapewniamy sobie atrakcję, poprzez przygotowanie ogniska oraz opiekanie na kamieniu kiełbasy krakowskiej i salami. To ostatnie smażone smakują rewelacyjnie. Aklimatyzacja przebiega poprawnie u wszystkich. Jedynie Marcin skarży się na ból głowy i mówi, że dopiero wieczorem czuje się lepiej. Zmrok w dolinie potoku zapada wcześniej niż we Vrang, tak że około 20:30 kładziemy się spać. 






26 lipca 

Obserwując temperaturę w dniu poprzednim wiemy, że musimy znowu wstać wcześniej, aby zdążyć dotrzeć do kolejnego obozu zanim słońce zaleje dolinę. Tym samym po raz kolejny etap organizowania śniadania rozpoczynamy już o 5:00 rano. Rano jest ciągle relatywnie ciepło. Może bez przesady, ale tak akurat aby komfortowo funkcjonować w obozie. Zbieramy się szybko i już o 6:10 wychodzimy w dalszą drogę do góry. Ścieżka wiedzie standardowo wzdłuż potoku i kolejnych dolin. 



Po około godzinie musimy przejść pierwsza rzekę i dochodzimy do obozu pasterskiego, gdzie pasą się osły. Następnie czeka nas kolejne przekraczanie strumienia, tym razem już wartkiego i szerokiego. Zbieramy się do tego dłuższą chwilę, chodząc wzdłuż jego brzegów i oceniając gdzie będzie najlepiej go przekroczyć. Nie wygląda zachęcająco, a woda sprawia wrażenia naprawdę wartkiej. Po dłuższej chwili wybieramy najlepsze w naszej ocenie miejsce, chociaż mamy wrażenie, że żadne nie jest wybitnie bezpieczne. Przejście nie należy do najprzyjemniejszych, a woda lodowata, tak że po kilku metrach nie czujemy już palców u stóp. Wszyscy przechodzimy strumień bez problemów,  mając zarazem świadomość,  że przejście po południu mogłoby być operacją dużo bardziej problematyczną i być może niewykonalną w bezpieczny sposób. 



Za strumieniem idziemy zachodnim zboczem doliny, by przed 10:00 dotrzeć do obozu na wysokości około 3850 m npm. Pomimo wczesnej pory zostajemy tu na noc aby konsekwentnie realizować proces aklimatyzacji. Jako, że do wieczora pozostało nam jeszcze trochę czasu, postanawiamy pospacerować po okolicy i eksplorować dalszą drogę na dzień jutrzejszy. Nie wiemy do końca na jakiej wysokości powinniśmy przekroczyć rzekę i to prawdopodobnie będzie najtrudniejszy element jutrzejszego dnia. Po krótkiej wycieczce wracamy do obozu, rozbijamy namioty i gotujemy. Koczujemy aż do momentu gdy słońce zachodzi za góry i spiekota daje nam trochę wytchnienia i pozwala wyjść poza pasterski szałas, gdzie zorganizowaliśmy kuchnię oraz w którym panuje naturalna klimatyzacja. Pomimo, iż w słońcu jest gorąco, to na zewnątrz wieje zimny wiatr i po dłuższej chwili spędzonej w cieniu, robi się chłodno.





Wieczorem obmyślamy plany na kolejne dni i okazuje się, że wejście z obozu drugiego (4250 m npm) na przełęcz i zejście tego samego dnia do Vrang, ktore zaplanowaliśmy na czwarty dzień, mogą nie być wykonalne gdyż  po południu właściwie nie ma możliwości przejścia strumieni. Odległości są również spore. Co więcej, nie mamy również jedzenia na czwarty biwak i jeśli nie zejdziemy czwartego dnia wieczorem, to będziemy musieli trochę głodować. Postanawiamy, że zmodyfikujemy plan na kolejny dzień i zamiast prostego wejścia do obozu na 4250 m npm spróbujemy po jego osiągnięciu na lekko wejść na przełęcz i wrócić tam na nocleg. Budziki ustawiamy na 4:30 i kładziemy się spać jeszcze zanim słońce na dobre zajdzie - około 19:00. 




27 lipca 

Wstajemy o 4:30, na zewnątrz jeszcze jest szarówka. Jesteśmy trochę odwodnieni, więc poza śniadaniem przyjmujemy jeszcze nadprogramowe ilości wody. Powoduje to, że namioty opuszczamy dopiero po 6:00 rano. Ścieżka wiedzie początkowo na morenę, a następnie schodzi do postoju, który musimy przekroczyć.  Woda jest lodowata. Po wejściu do strumienia momentalnie tracę czucie w palcach u stóp i następne pół godziny muszę walczyć, aby przywołać je do porządku. Za obozem pierwszym droga jest bardzo komfortowa jak na okoliczności, w których się znajdujemy - nie ma problemu ze znalezieniem ścieżki, która wiedzie terenem twardym, dającym dobre oparcie dla butów.




Droga do obozu drugiego położonego na wysokości 4250 m npm mija nam błyskawicznie. Po około dwóch i pół godzinach naszym oczom ukazuje się rozległa dolina, a na jej końcu polana i pasterskie szałasy z kamieni przypominające skalne miasteczko. Jeszcze tylko kolejne przekroczenie potoku i już siedzimy przy kamiennych murkach wygrzewając się na słońcu. Zgodnie z planem nie tracimy tutaj czasu, tylko przepakowujemy plecaki na dalszą drogę. Zostawiamy w obozie cały sprzęt biwakowy, resztkę jedzenia, która nam została i zbieramy się do wyjścia. Około 9:00 wyruszamy. Z obozem drugim ścieżka staje się zdecydowanie mniej przyjemna. Na dzień dobry musimy kilkukrotnie przekraczać potoki, by po jakimś czasie zorientować się, że jej przebieg względem mapy widocznie zmienił się przez ostatnie lata. Najbardziej problematyczne jest pokonanie piarżystego progu, który wyprowadza na wysokość około 4500 m npm, a na którym po omacku szukamy drogi, wypatrując śladów ludzi i zwierząt. Za tą formacją rozpościera się kolejna dolina polodowcowa poprzecinaną licznymi potokami, które po kolei musimy przekraczać. W tym kontekście nieocenione są sandały, które mamy na nogach, a którym żadna woda nie jest straszna. Z doliny widzimy już również nasz cel - przełęcz Vrang, jednakże z oddali nie widać aby prowadziła na nią jakakolwiek ścieżka. 




Dolinę przechodzimy szybko i sprawnie, a dalej kierujemy się lekko na zachód, aby wzdłuż potoka, szerokim łukiem kierować się w stronę przełęczy. Mamy już około 4700 m npm i oddechy stają się krótsze, a wysokość daje się we znaki. Najbardziej wysokość odczuwa Marcin, który mówi, że niezbyt dobrze się zaaklimatyzował. Gdy kończy się potok, który jest naszym drogowskazem na tej trasie, postanawiamy improwizować i z braku widoczej ścieżki obierany azymut na interesującą nas przełęcz. Po dłuższej chwili natrafiamy na wyraźnie ślady i już za nimi wędrujemy mozolnie do góry. Wyprowadzają nas one do przełęczy Vrang na 5000 m npm. Pierwszy wchodzę ja, za mną Janusz, następnie Janek i Marcin. Ten ostatni ma widocznie gorsze tempo. Jako, że czuję się dobrze, oznajmiam chłopakom, że idę jeszcze na pobliski szczyt który widoczny jest z przełęczy. Towarzyszy mi Janek, któremu pomysł zdobycia jakiegoś wierzchołka ewidentnie się spodobał. Na wspomniany szczyt mierzący około 5140 m npm docieramy szybko, a wisienką na torcie jest skalista kopuła szczytowa, gdzie pojawiają się nawet elementy wspinaczkowe. Okazuje się, że do wejścia na tą wysokość wystarczyły nam sandały, a buty wysokogórskie przenosiliśmy przez całe wyjście w plecakach. Z wierzchołka widać  masyw Piku Karola Marksa, który niestety w tej chwili spowity jest mgłą. 






Przy zejściu z wierzchołka dostrzegamy, że pogoda od strony Hindukuszu i naszego obozu zaczyna się psuć co nie wróży nic dobrego. Bez zwłoki zbieramy się w drogę powrotną, podczas której musimy uważać bardziej niż przy wejściu. Ja idę pierwszy, za mną Januszek i Janek, a na końcu Marcin, któremu wysokość dziś mocno dała się we znaki. Szybko sukcesywnie schodzimy, chociaż dla mnie wyszukiwanie niewyraźnych śladów ścieżki wśród łupków,  pyłu i luźnych kamieni jest bardzo męczące. Zważywszy, że jest już po 15:00, potoki które przekraczamy pokazują swoje prawdziwe oblicze. Wody płynie więcej, a nurt robi się coraz bardziej rwący. Trzeba bardzo uważać aby nie zrobić sobie żadnej krzywdy. Piarżyste zbocze, zlokalizowane poniżej 4500 m npm, które pokonywaliśmy rano, znowu jest dla nas problematyczne, głównie z powodu niemożności znalezienia właściwej ścieżki i konieczności wytyczania własnej. Przejście przez rzekę około 300 m od obozu z pozoru nie powinno być problemem, jednak w praktyce to już nie żarty. Wartki nurt i woda po uda przypominają nam, że do końca należy zachować ostrożność. Około 17:00 docieramy zmęczeni do obozu, gdzie szybko dzielimy się czynnościami do wykonania. Ja gotuję, Janek z Januszkiem rozbijamy namioty, Marcin odpoczywa, jako że dzisiejsze wyjście najbardziej dało mu się we znaki. Zmęczenie czuć u każdego, tak samo wychłodzenie. Jemy co jeszcze nam zostało, pijemy i około 19:30 zbieramy się do namiotów. Plan na dziś wykonany 




28 lipca 

Budzimy się o 5:00 rano i niespiesznie rozpoczynamy zwijanie obozu. Budzą nas chmury i chłód, co jest dla nas swego rodzaju nowością w tym kraju. Gotujemy wodę na śniadanie, kawę i herbatę, zbieramy się dopiero po 6:00 rano. Jest chłodno. Jeszcze nie wychodzimy, gdy już mamy zmarznięte stopy, natomiast za 50 m czeka nas pierwsze przechodzenie rzeki w tym dniu. Lodowata woda o poranku wybudza nas lepiej niż kawa. Ze szczękającymi zębami idziemy w dalszą drogę w dół doliny. Mijamy po drodze znajome miejsca, które jednak od drugiej strony wyglądają zupełnie inaczej. Odmiennie też wygląda ścieżka, gubimy ją wielokrotnie. 


Pogoda zaczyna powoli się poprawiać, temperatura podnosić, a nam upływają kolejne kilometry marszu. Jeszcze dwukrotnie przychodzi nam przekraczać główny nurt rzeki, ale z racji wczesnej pory nie stanowi to dla nas problemu. Gdy mijamy nasze pierwsze obozowisko na wysokości 3350 m npm słońce operuje już mocno. Zbieramy śmieci, które zostawiliśmy trzy dni temu i idziemy dalej. Za skalistym progiem czeka nas ostatnie strome zejście w dół po sypkich piargach i lekkie podejście do bramy doliny nieopodal ruin fortecy Vrang. Po osiągnięciu tego ostatniego  punktu spędzamy trochę czasu na odwiedzeniu ruin dawnej twierdzy i niespiesznie schodzimy do miejscowości. Do miejsca, gdzie zatrzymujemy się na nocleg docieramy około 13:00. Wita nas przyjacielski gospodarz, który od razu proponuje nam herbatę. Nie odmawiamy, w międzyczasie myjemy się i robimy pranie.





Następnie idziemy do sklepu aby zakupić aprowizację na wieczór, której głównymi składnikami są olej i 4 kg ziemniaków,  których robimy frytki. Cały wieczór spędzamy na rozmowach z sobą i gospodarzem, około 21:30 kładziemy się spać. 



29 lipca 

Wstajemy około 7:00 gdyż na dziś przewidzieliśmy dzień restowy. Jemy śniadanie, które miejscowi przygotowali z jajek kupionych przez nas w sklepie dzień wcześniej. Po śniadaniu niespiesznie rozpoczynamy pakowanie jedzenia na jutrzejsze wyjście. O 11:00 przyjeżdża kierowca, z którym wybieramy się na gorące źródła Bibi Fatima do miejscowości Yamchun. Przejazd nie jest tani, gdyż kierowca zgodził się na przejazd za 400 somoni. Jedziemy starszym samochodem terenowym, w którym po kilku minutach robi się nieznośnie gorąco. W miejscowości Yamchun skręcamy w szutrową drogę, która pnie się stromo do góry. Jedziemy nią kilka kilometrów serpentynami, mijając po drodze ruiny fortecy Yamchun. Same gorące źródła Bibi Fatima składają się z kilku budynków usytuowanych nad rwący potokiem. Wejście kosztuje 20 somoni od osoby, basen ma kilka metrów kwadratowych, a woda jest obiektywnie gorąca. Wewnątrz panuje duszna atmosfera i w basenie spędzamy około pół godziny w czterech sesjach, z przerwami na ochłonięcie. Spędzenie w środku godziny byłoby nie tylko niezdrowe, ale i nieprzyjemne. 



W drodze powrotnej zwiedzamy fortecę Yamchun, która położona jest na wysuniętym cyplu, górującym nad Korytarzem Wachańskim. Przed 14:00 wracamy do Vrang, idziemy do sklepu i kupujemy produkty na obiad. Gotujemy makaron z sosem pomidorowym i mięsem wołowym z puszki. Wieczorem pakujemy się, przygotowujemy worki z bagażem dla osła i załatwiamy ostatnie kwestie z naszym gospodarzem, który ma 6 sierpnia wyruszyć na wyjazd z turystami z Iranu, więc najprawdopodobniej po powrocie z akcji górskiej już się nie spotkamy. Z jego pomocą sprawdzamy pogodę na Piku Karola Marxa, następnie do późna rozmawiamy. Nie możemy nadziwić się, jak bardzo nasz gospodarz i przewodnik ma otwartą głowę i wszechstronną wiedzę, jak na człowieka wychowanego w Azji Centralnej przy granicy z Afganistanem. Można z nim porozmawiać dosłownie na każdy temat. 





Ciąg dalszy nastąpi :)




środa, 11 października 2023

Pik Karola Marksa (6727 m npm) - relacja z wejścia na szczyt w Tadżykistanie cz 1. Podróż do Vrang

Na blogu nie było mnie już rok, a ostatnio publikowałem relację z wyjazdu do Peru. Teraz wracam z dziennikiem z kolejnej wakacyjnej wyprawy. Tym razem wyruszyliśmy do Tadżykistanu - kraju, do którego zmierzaliśmy już co najmniej dekadę, ale dopiero teraz udało się nam do niego dotrzeć. Pierwotnie w planach był Pik Korzeniewskiej, ale ostatecznie postanowiliśmy zaatakować Pik Karola Marksa - najwyższy szczyt w pamirskim pasmie Shakdhara, leżący tuż przy granicy z Afganistanem, tj. z naszej perspektywy dokładnie na końcu świata. 

Poniżej na wasze ręce składam relację, czy bardziej dziennik z wyjazdu, pisany na bieżąco podczas trzech tygodni wyjazdu do Tadżykiastanu. 

Zaczynamy....


... sobota, 15 lipca 2023 roku, godz. 8:30. Odblokowuję telefon i widzę SMS o treści "your flight has been changed". Ta wiadomość rozpoczyna serię problemów, które kończą się odwołaniem pierwotnego lotu z Pragi do Duszanbe i owocują kupnem nowego z Warszawy do stolicy Tadżykistanu z przesiadką w Dubaju. Długo by można opowiadać o powyższym niemiłym zdarzeniu, ale wyjazd zaczął się od poważnych problemów, które trochę osłabiły naszą motywację do wyjazdu. 


Czwartek 20 lipca 2023 roku 

Spotykam się z chłopakami na lotnisku na Okęciu około godziny 19:00. Jest nas czterech, a skład ten sam, co dziewięć lat temu podczas wyprawy na Khan Tengri. Mnie i Janusza przywozi Konrad, a po chwili z Lublina przyjeżdża Marcin, a za nim Janek. Możemy zacząć przepakowywanie i tradycyjne foliowanie plecaków przed lotem. Ja odkrywam, że przy pasie biodrowym plecaka brakuje mi klamry, co oznacza utrudnienie w noszeniu bagażu podczas całego wyjazdu. 



Przepak zajmuje nam dłuższą chwilę, tak że pospiesznie kierujemy się do Check in, aby zdążyć na lot. Niestety trafiamy na chłopaka, który przyucza się do pracy i który obsługuje nas bardzo długo, podczas gdy minuty do odlotu biegną w bardzo szybkim tempie. Po chwili dochodzą problemy z bagażem nadwymiarowym, a nam jeszcze bardziej zaczyna się spieszyć. Tym samym z ulgą przechodzimy kilka chwil później przez kontrolę bezpieczeństwa i po kilkunastu minutach meldujemy się pod bramkami naszego lotu,  które znajdują się dokładnie na samym końcu lotniska Chopina. Około 21:30 wylatujemy do Dubaju. 



21 lipca 

Po 5 godzinach lotu, około 5:00 ra no dolatujemy do Dubaju. Tuż po wyjściu z samolotu uderza w nas niesamowity podmuch gorąca. Pomimo wczesnej godziny, na zewnątrz jest ponad 35 stopni, co dla nas jest odczuciem niesamowicie nienaturalnym. Po wejściu na miejscowe lotnisko trafiany w objęcia klimatyzacji, bez której tutaj nie dałoby się żyć. Dalszy lot mamy o 22:50 więc 17 godzin, jakie tutaj musmy spędzieć, planujemy konstruktywnie poświęcić na zwiedzanie miasta. Lądujemy na Terminalu 3, skąd kursuje metro do miasta. Po szybkim rozważeniu opcji do wyboru, idziemy na metro i kupujemy bilety jednorazowe. W pierwszej kolejności planujemy wyjazd do Dubai Mall i zobaczenie najwyższego budynku na świcie - Burgh Khalifa. Metro jest zautomatyzowane i ściśle współpracuje z klimatyzacją. Stacje metra są klimatyzowane,  pociągi również. 



 Z metra na Dubai Mall wychodzimy klimatyzowanymj korytarzami, którymi idziemy kilkaset metrów do centrum handlowego. Wyjście na zewnątrz przyprawia o mdłości. Pomimo godziny 9:00 rano, na otwartym powietrzu da się komfortowo wytrzymać jedynie bez ruchu w jednym miejscu i to co najwyżej kilka minut. Wychodzimy tylko na chwilę, po czym znowu kryjemy się w centrum handlowym. Po nieprzespanej nocy siadamy przy kawie i zasypiamy na fotelach. 



Do wykorzystania mamy jeszcze co najmniej kilka godzin, więc po zastanowieniu postanawiamy maksymalnie wykorzystać czas wolny w tym mieście i kupujemy jeszcze bilet całodziennemu na metro. Próbujemy dostać się nad morze i sprawdzić temperaturę wody. Znalezienie dostępu do wody okazuje się niełatwe. Wszystkie plaże wydają się zamknięte. Po odwiedzeniu kilku miejsc, gdzie do morza dostać się nie udało, w końcu około 13:00 docieramy do Dhamara Beach i idziemy 200 metrów nad morze. Na plaży odpoczywa jedynie kilka osób i nic w tym dziwnego. Przejście tego odcinka wyciska z nas pot z każdym krokiem, a wejście do morza pokazuje, że woda ma temperaturę zupy. Po raz pierwszy w życiu doświadczam takiej temperatury wody w warunkach naturalnych. 




W południe na zewnątrz jest nie do wytrzymania, a piekarnik to określenie bez żadnej przesady. Poza klimatyzowanymi pomieszczeniami po prostu nie można funkcjonować. Po pół godziny na zewnątrz mokrzy od potu lejącego się po całym ciele uciekamy do metra, którym jedziemy na drugą stronę miasta około 1,5 h. W ostatnim akcie desperacji postanawiamy podjąć jeszcze ostatnią próbę odwiedzenia starszej części miasta przy stacji Sharam i starego fortu. To ostatnie na co nas stać, a historyczne budynki nie robią na nas żadnego wrażenia. 


Następnie jedziemy dalej i po przesiadką do autobusu docieramy do Terminala nr 2 na lotnisku w Dubaju, skąd spodziewamy się złapać kolejny samolot do Duszambe. W budynku panuje nieludzki tłok i znalezienie miejsca nie przychodzi nam łatwo. Udaje nam się przespać kilka godzin przed kolejną nieprzespaną nocą.  



22 lipca 

Około 3 rano docieramy do Dushanbe. Przy odprawie miejscowi się nie spieszą - widać już azjatycki luz wokoło. Lotnisko jest bardzo male i folklorystyczne, mniejszego chyba do tej pory nie widziałem. Z racji, że wokoło jeszcze noc, znajdujemy ustronne miejsce na lotnisku, rozkładamy karimaty i zasypiamy. Bez problemów i niepokojeni przez miejscowych przesypiamy relatywnie wygodnie do 7:00 rano. 


Po przebudzeniu od razu szukamy transportu do centrum. Przejazd kosztuje 50 somoni, tj. ok 20 zł. W mieście rozmawiamy z miejscowymi i znajdujemy zabookowany wcześniej Alihostel, gdzie pomimo godizny 8:00 rano możemy się zakwaterować.  Pokój robi na nas bardzo dobre wrażenie - czysto, działająca klimatyzacja i przyjemna łazienka. Miejscowi są bardzo mili - pokazują nam sklep i knajpę.  Ponadto właściciel hostelu zapytany o ewentualny transport na południe, dzwoni do kierowcy, który oferuje nam przejazd do Vrang za 600 dolarów. Jako, że posiadamy informację,  że cena przejazdu mieści się w granicach średniej stawki, akceptujemy ofertę i umawiamy się na spotkanie kolejnego dnia  o 4:00 rano. 


W międzyczasie musimy załatwić formalności czyli rejestrację i przepustkę do Górskiego Badachsza . Po wizycie w miejscowym urzędzie OWIR okazuje się, że możemy bez problemów otrzymać wizę na 14 dni i przepustkę na ten czas, ale do jej przedłużenia na okres 30 dni trzeba nam zaświadczenia o pobycie z hostelu. Musimy więc wracać do gospodarza, który akurat gdzieś się ewakuował i następnie z zaświadczeniem wracać do urzędu, który otwarty jest do godziny 14:00. 


Gdy wracamy do urzędu okazuje się, że przepustki i rejestracji dziś nie otrzymamy, a dopiero w poniedziałek. Kurs somoni do złotówki to około 0,40 SOM/PLN. Rejestracja pobytu na 30 dni kosztuje 200 somoni, przepustka 50 somoni od osoby.  Dopiero po usilnych prośbach okazuje się, że cudowanie możemy uzyskać te dokumenty w dniu dzisiejszym. Jako, że mamy do załatwienia jeszcze kilka rzeczy, postanawiamy, że Marcin z Jankiem zostaną w urzędzie w oczekiwaniu na dokumenty, zaś ja z Januszem pójdziemy na miasto w poszukiwaniu gazu do palników. Po dłuższym spacerze ulicami rozgrzanego słońcem miasta wreszcie udaje się nam znaleźć gaz w kartuszach, ale sprzedawca rzuca cenę 150 somoni za 230 g. Jest to zbyt wysoka kwota, ale po negocjacji udaje się zejść do poziomu 115 somoni . Jako, że znalezienie innego źródła pozyskania gazu okazje się bezowocne, kupujemy 6 kartuszy, po wynegocjowanej cenie. Do hostelu wracamy, gdy upał jest największy, a na zewnątrz panuje temaperatura ponad 40 stopni. Pomimo, że w porównaniu do wczorajszego upału w Dubaju tym razem jest nawet znośnie, postanawiamy przeczekać największy skwar. W hostelu jemy jajko z patelni, przygotowane przez gospodarzy, które ma być subtytutem śniadania, którego jutro nie zjemy.



Po krótkim odpoczynku wychodzimy do centrum jeszcze raz, aby odwiedzić lokalne atrakcje. Ku naszemu zdziwieniu miasto się nam bardzo podoba. Jak na poradziecki ośrodek urbanistyczny jest bardzo dobrze i schludnie urządzone. Wszędzie dominuje przeskalowana, ale przyjemna dla oka architektura, nie brakuje zieleni, w tym parków i skwerów. W porównaniu do np. Bishkeku, to otoczenie jest zupełnie inne, z dużą korzyścią dla tadżyckiej stolicy. Wieczorem upał lekko odpuszcza, a wokoło włączane są fontanny. Robi się bardzo klimatycznie. Jako, iż jesteśmy umówieni z kierowcą o 4:00 rano na wyjazd, relatywnie wcześnie wracamy się do hostelu. Nie ma jednak mowy o odpoczynku, gdyż wieczór spędzamy na rozmowach we własnym gronie z właścicielem hostelu, który jest bardzo rozmowny i opowiada na o historii swojej i swojego kraju. 









23 lipca 


Budzimy się o 3:30 w klimatyzowanym pokoju i dziękujemy w duchu za takie wygody, gdyż na zewnątrz jest ciągle upał. Po pół godziny przyjeżdża kierowca i możemy pakować się do Toyoty Land Cruiser. Wyjeżdżamy jeszcze w nocy przez uśpione Dushanbe i po tankowaniu szybko opuszczamy miasto kierując się prosto na południe. Pomimo niedzieli i porannej godziny na drodze panuje ruch. 


Na pierwszym odcinku jezdnia jest w dobrym stanie i podróż odbywa się szybko. Z racji, że nie mieliśmy okazji się wyspać,  przez to teraz drzemiemy w dziwnych pozycjach na siedzeniach samochodu. Ja budzę się dopiero w mieście Kolusz,  które jest drugim co wielkości miastem w Tadżykistanie. Prawdę jednak mówiąc, nie robi ono na mnie żadnego wrażenia. Otoczenie nie jest specyficzne, a raczej charakterystyczne dla postsowieckiego kraju - skromne domy, typowe miasta i okolica, której świetność przeminęła kilkadziesiąt lat temu. Co kilka kilometrów widujemy plakaty prezydenta Tadżykistanu, który jest najczęściej fotografowaną tutaj osobą. Jego sylwetka zdobi  każdy posterunek policji i budynek rządowy.



Dopiero, gdy zaczynamy kierować się na wschód otoczenie staje się ciekawsze. Wjeżdżamy w góry i przekraczamy wysokość 1800 m npm, gdzie znajduje się pierwszy wojskowy checkpoint, w którym zostawiamy kopie naszego permitu i pozwolenia na pobyt tymczasowy. Przygotowanie 10 kserokopii tych dokumentów zlecił nam kierowca jeszcze dnia poprzedniego, a to rozwiązanie doskonale usprawnia cały proceder. W tym miejscu dowiadujemy ale również o korupcji w Tadżykistanie i widzimy że kierowca na dalszych etapach podróży przekazuje w różnych miejscach małe kwoty pieniężne policjantom. Wygląda to trochę z bioku jak jałmużna wypłacana w monetach. Kwituje to krótkim "coruption", tak jakby było to stałym elementem krajobrazu. Po zjeździe z górskiej przeleczy tracimy znowu wysokość,  kierując się do granicy z Afganistanem i doliny rzeki Panj. Ta rzeka i granica będą towarzyszyły nam już do wieczora.  Miasto Qualaikhum oznacza koniec drogi asfaltowej. Pozostałe 200 km do miasta Khorog przemierzamy po resztkach asfaltu, żwirze i szutrze, których jakość stawia na próbę zawieszenie naszej Toyoty. Ma słabej jakości drodze czas płynie zdecydowanie szybciej. 




Do Khorogu docieramy około 17:00, a kierowca mówi, że dalej już nie pojedziemy, gdyż i dla niego i dla nas byłoby to zbyt niebezpieczne.  Znajduje nam przy tym nocleg w hostelu za 80 somoni od osoby, a po zostawieniu tam bagażu wiezie nas do centrum miasta. Jako, iż od początku wyjazdu postanawiamy,  że nie jemy lokalnych potraw aż do zakończenia akcji górskiej, próbujmy zjeść coś mało inwazyjnego. Pada na pizze, która okazuje się odgrzewanym plackiem z piekarnika. Idealnie! Następnie idziemy do miejskiego parku, gdzie trafiamy na lokalny festyn, na którym udaje nam się posłuchać miejscowej muzyki. Po tych wszystkich atrakcjach wracamy do hostelu. Po północy idziemy spać. 





24 lipca 

Budzimy się o 5:30 rano, gdy jest już jasno. Pomimo, iż Khorog położony jest na wysokości około 2000 m npm, w nocy temperatura nie spada poniżej 19 stopni, przez co w budynkach jest gorąco. Pakowanie i o 6:00 przyjeżdża nasz kierowca. Po tankowaniu możemy ruszyć w dalszą podróż na południe. Za miastem Khorog, w dolinie rzeki Amu Darii droga jest w zdecydowanie  lepszej kondycji niż na ostatnich 200 km wczorajszej podróży. Gdy nawierzchnia jest asfaltowa, jedziemy szybko, gdy droga zamienia się w szuter, tempo jazdy spada. Początkowo dolina rzeki Amu Daria jest wązka, a droga wiedzie stromymi jej zboczami, nieopodal brzegu. Dopiero przed miasteczkiem Ishkoshim perspektywa staje się szersza, a my wjeżdżamy do właściwego Korytarza Wachańskiego. Automatycznie zmienia się również krajobraz wokół nas z księżycowego na zielone pola rozpościerające się po horyzont w szerokiej dolinie. Rzeka na tym odcinku nie płynie już wąskim korytem, ale rozlewa się po dolinie, tworząc idylliczny i sielski krajobraz terenu sprawiającego wrażenie jako naprawdę  przyjaznego do życia. Z każdym kilometrem widać, że otoczenie jest coraz bardziej dzikie - osady ludzkie są niewielkie i dzieli je co najmniej kilka kilometrów,  dolinę zamykają wysokie góry- po lewej Parmir, a po prawej Hindukusz, który już położony jest za granicą z Afganistanem.  


Na postój zatrzymujemy się w miasteczku Ishkhoshim, gdzie kierowca je śniadanie, a my z sukcesem próbujemy połączyć się ze światem, za pomocą telefonu satelitarnego. Dalszą część drogi wiedzie stricte korytarzem wahańskim - zatrzymujemy się jeszcze w przy ruinach fortecy Quahgaha, z których roztacza się rewelacyjny widok na okolicę. 



Kierowca dowozi nas około 13:00 do miejscowości Vrang i pomaga znaleźć nocleg u miejscowego gospodarza. Chociaż warunki nie są pierwszej kategorii w skali europejskiej, a toaleta woła o pomstę do nieba, nie mamy miejsca na wybrzydzanie. Niebawem spotykamy się z synem gospodarza, który mówi po rosyjsku i po angielsku, a z rozmowy wynika, że oprowadza turystów po okolicy. Facet jest bardzo pomocny, rozmawia z nami długo, opowiada i chce słuchać naszych opowieści. Rodzina, u której nocujemy przygotowuje nam herbatę, ciasta i jajka na twardo, które pochłaniamy z apetytem. Następnie miejscowy pomaga nam zarejestrować nasz pobyt we Vrang w komisariacie policji. Wizyta w podziemiach komisariatu jest trochę nietypowa, zaś policjant groźnym głosem przestrzega nas przed przekraczaniem górskich rzek po południu, gdyż jest to niebezpieczne, a gdy nam się coś stanie to on będzie miał kłopoty. 




Po złożeniu obietnicy, że rzek po południu przekraczać nie będziemy, ruszamy w dalszą drogę. Aby skorzystać z reszty dnia, jaka nam została postanawiamy przejść się na spacer do ruin buddyjskiej świątyni, która znajduje się na wzgórzu dominującym nad miejscowością. Do samej świątyni prowadzi nas miejscowy chłopiec liczący na kilka monet , jako zapłaty za przewodnictwo.  




Przed wieczorem robimy jeszcze zakupy w lokalnym sklepie, po czym zbieramy się na kwaterę.  Nieopodal naszego lokum robimy krótkie posiedzenie przy tradycyjnym tadżyckim stole, a gdy zaczyna się robić chłodniej wchodzimy do pomieszczenia. Wieczorem miejscowi robią się bardziej rozmowni i zaczynają się opowieści o lokalnym terenie, zwyczajach i historii. Okazuje się, że będziemy spać w tradycyjnym pamirskim domu, gdzie większość z elementów wystroju ma swoje znaczenie i symbolikę.  Kolejnego dnia decydujemy się na wyjście aklimatyzacyjne do przełęczy Vrang, które również rekomenduje nam syn gospodarza. 




Ciąg dalszy niebawem :)