sobota, 31 października 2015

Kaukaz 2015 - wyprawa na Tetnuldi i Leila - relacja

GRUZJA – KAUKAZ  2015

O Tetnuldi dowiedziałem się podczas pierwszego wyjazdu autostopem do Gruzji. Było to w 2012 roku, kiedy wszystko co gruzińskie wydawało się piękne i zachwycające. Pewnego wieczoru siedząc w hotelu w Tbilisi mój wzrok przyciągnęła książka z atrakcjami kraju argonautów, gdzie jednym z celów wycieczek była właśnie ta góra. I choć podczas wskazanego wyjazdu na Tetnuldi wejść się nie dało, bo chęci, możliwości oraz pieniądze wyczerpały się, to od tamtego czasu skrupulatnie zbierałem informacje o górze. Przy tym głośno czy w myślach nieraz powtórzyłem, iż z pewnością kiedyś i na nią przyjdzie pora.
Okazja pojawiła się w roku 2015. Roku zmian i przede wszystkim ograniczeń spowodowanych przez dwójkę terrorystów – czas i pieniądze. Pieniędzy nie było, a i urlopu więcej niż dwa tygodnie z rękawa wykrzesać nie sposób. Po ambitnych dwóch „kirgiskich” latach trzeba było trochę przystopować. Mój wzrok zwrócił się automatycznie w kierunku Gruzji.



Z zebraniem ekipy nie było większego problemu. Zamiar spotkał się z dobrym przyjęciem i ostatecznie wykrystalizował się pięcioosobowy skład. Poza mną, wiosenną porą bilety z Katowic do Kutaisi zakupili: Janusz, Marcin, Krzysiek i Konrad. Przygotowania w porównaniu do lat poprzednich zdawały się niewinną igraszką, rozgrywaną głównie za pośrednictwem internetu.  Poza Tetnuldi został wybrany ambitniejszy cel nr 2 – Gestola, leżąca w paśmie Bezengi.  Było to jednak pobożne marzenie, ze względu na nasz skład oraz luźną atmosferę całego wyjazdu.
Przed wylotem zebraliśmy się 17 lipca w Krakowie, czyli jak zwykle w moje urodziny, które chcąc – nie chcąc, od kilku lat spędzam wszędzie, tylko nie w domu. Po szybkim spakowaniu się, około 17:00 opuściliśmy powoli korkujące się miasto, jadąc autobusem do Katowic. Droga na lotnisko poszła relatywnie szybko, o ile szybkim jest jazda z trzema przesiadkami. Ostatecznie, przed zapadnięciem zmroku dotarliśmy do głównego budynku lotniska, rozpoczynając żmudną procedurę przepakowań. Chcąc oszczędzić pieniądze, w pierwszą stronę poza bagażem podręcznym (wielkości szkolnego plecaczka) mieliśmy wykupione trzy bagaże rejestrowe po 32 kg. Po przeliczeniu dawało to niewiele ponad 19 kg na osobę i dwie godziny przed odlotem poświęciliśmy na przepakowanie pięciu plecaków w trzy ładunki bagażowe. Wszystko poszło zgodnie z planem i po krótkim oczekiwaniu, przed północą wylecieliśmy z Polski.





18 lipca

Korzystając z korzyści i niedogodności zmiany czasu, na lotnisko docieramy przed świtem. Po przejściu procedury granicznej, rozpoczynamy na powrót składanie swoich rzeczy do kupy. Przy tym przegapiona zostaje kwestia gazu, który w tym miejscu miał zostać kupiony. Chyba nikt nie spodziewa się, jak sytuacja rozwinie się zaledwie w kilkanaście minut. Z gwarnego lotniska, po niedługim czasie zostaje pusty budynek, a nasze perspektywy diametralnie się ograniczają, gdyż bez gazu do palników nigdzie nie powinniśmy się ruszać. Kombinując skąd by tu wziąć gaz, zwracam uwagę na gruzińskiego taksówkarza, który na siłę chce zabrać nas do Mestii. Przyznam, iż początkowo zamierzam uniknąć takiego scenariusza, ale w braku gazu postanawiam, że taksiarza można wykorzystać do naszych celów. Gruzinowi stawiamy więc warunek, że owszem pojedziemy, ale kiedy znajdzie nam gaz. Facet początkowo wskazuje, że na pewno kupimy go w Mestii, ale widząc nasz upór zaczyna sam kombinować. Jak można się było spoedziwać, w kraju wielkich-małych biznesów, kontaktów i przyjaciół gaz przychodzi do nas jak z płatka. Wystarcza dobra wola i wykonanie kilku telefonów. Ostatecznie za 35 lari mamy pojechać do Kutaisi, wziąć gaz i ruszyć w drogę powrotną wraz z dwoma innymi Polakami. Tak też się dzieje. W Kutaisi transakcja odbywa się bez naszego udziału. Bladym świtem pojawia się człowiek, przywozi 4 butle gazu, inkasuje po 20 lari od sztuki i odjeżdża. My również odjeżdżamy, tym razem jednak na zachód.
W Zugdidi zostawiamy naszych dwóch niepoznanych bliżej krajanów, by skierować się na północ, ku swaneckim drogom różnej jakości. Już w czasie jazdy kierowca zaczyna wspominać, iż jedzie nawet dalej niż do Mestii i może podrzucić nas na przełęcz, z której bezpośrednio będziemy zmierzać w stronę Tetnuldi. Mając na względzie, iż facet okazuje się bardzo pomocny i miły oraz przedstawia konkurencyjną ofertę – przystajemy na nią, jednakże trochę zmodyfikowawszy zasady na swoją korzyść.



W Mestii udajemy się wprost do informacji turystycznej i zdobywamy dokładne mapy. Pracownica wskazuje nam również, iż będziemy przebywać w strefie nadgranicznej i należy się zarejestrować u staży granicznej. Jako, iż kierowca nie oponuje zbytnio, namawiamy go na zrobienie kilku kilometrów więcej i udajemy się do posterunku pograniczników nieopodal lotniska. Tam dopełniamy wszystkie procedury i z propuskiem w ręku jedziemy w dalszą drogę. Przy tym moją uwagę zwraca jeden z żołnierzy w posterunku, który wielokrotnie powtarza mi, iż chodzenie po paśmie granicznym i w kierunku Gestoli jest zabronione oraz żebyśmy w żadnym wypadku tam się nie zapuszczali.
Z opisów, jakie czytaliśmy wcześniej wynikało, iż droga z Mestii na wschód, w kierunku na Adishi jest w strasznym stanie. Nic bardziej mylnego, o czym przekonujemy się jadąc nowiutkimi serpentynami na przełęcz, jaka oddziela obie doliny. Z przełęczy kierowca jedzie z nami jeszcze kilka kilometrów w kierunku na wschód i wysadza nas na szutrowej drodze prowadzącej do nikąd.



Tam się rozstajemy i po założeniu ciężkiego balastu na wypoczęte ramiona zaczynamy powoli podchodzić. Ku naszemu zdziwieniu, na wysokości ponad 2 tys m. , po drodze prowadzącej tylko w góry, kursuje wiele samochodów zbijających gęste tumany kurzu. Po kilku kilometrach okazuje się, iż w okolicy powstaje wielki wyciąg narciarski, jaki ma przyciągnąć w te okolice rzesze turystów. Utwardzono więc drogę, a po okolicy krążą wyładowane samochody ciężarowe. Tym samym podejście, chociaż relatywnie płaskie i prowadzące po asfaltowej drodze, nastręcza wiele trudności. Przede wszystkim każdy z nas dźwiga ponad 25 kg dobytku, a kurz roznoszący się w około powoduje łzawienie oczu i osadza się na ubraniach. Drogą maszerujemy kilka kilometrów na północ, by po pewnym czasie przejść na polną ścieżkę, prowadzącą na trawers potężnego pasma górskiego, unoszącego się ponad nami. Tu już doświadczamy tego co większość nazwała by pięknem, a nieliczni górską rzeczywistością. Świeci słońce, wkoło roztaczają się kwieciste łąki poprzecinane strumieniami. Pozostaje jedynie podziwiać krajobraz, nie zaważając na ciężki plecak wżynający się w ramiona. Ścieżką podążamy niemal do wieczora. Uprzednio już oglądałem zdjęcia z wypraw na Tetnuldi i gdy teren wydaje mi się znajomy zaczynam szukać miejsca na rozłożenie obozu, polany w dolinie wyprowadzającej w głąb masywu.



Tą znajdujemy się około 19:00, będąc już solidnie zmęczeni i wypompowani nieprzespaną nocą i  ciężarem ładunku. Wiele energii i jeszcze więcej siły woli kosztuje nas podejście jeszcze kilkuset metrów na równy teren, z dostępem do wody. Gdy zatrzymujemy się, uświadamiamy sobie, że jest już naprawdę chłodno, a altymetr wskazuje ok. 2700 m. npm. Niedługo później na polanie wyrastają dwa namioty, a wszyscy zaczynają równo szczękać zębami. Wraz z Januszem kierowani ostatkami przyzwoitości wybieramy się do strumienia na szybkie mycie. Reszta nie ma tylu skrupułów.  Wkrótce słonce zachodzi, robi się jeszcze chłodniej i wszyscy chowamy się do namiotów. Świadomi ciężkiego kolejnego dnia zasypiamy kamiennym snem.






19 lipca

Budzik wrzeszczy o 6:00 rano. Wstajemy niespiesznie i leniwie. Wkoło jest zimno, pochmurno i wietrznie. Ostatnią rzeczą, którą chce się zrobić, to wyjść z namiotu. Niemniej jednak – trzeba. Na początku należy ogarnąć bagaż.



 Przy obozowisku zostawimy wszystko co niepotrzebne czyli ładne kilka kilogramów. Marcin wraz z Konradem niedługo wychodzą i składają w skałach nasz depozyt, licząc iż nikt się nim nie zainteresuje.  Następnie zwijamy obozowisko i dyskutujemy nad wyborem drogi. Z mapy wynika iż trzeba zrobić obejście dolinki od lewej, przekroczyć wielkie rumowisko, trafić w żleb i nim wspiąć się na górę. Plan realizujemy powoli i konsekwentnie. Początkowo góry spowija mgła i nawet nie widzimy upragnionego żlebu, powoli jednak aura się klaruje i odsłania cel. Widzimy przy tym, iż w żlebie zalega jeszcze płat śniegu, który pomoże albo utrudni podchodzenie. Na piarżysku uważamy na wielkie głazy, luźno leżące na sobie i kryjące nieraz kilkumetrowe zapadliny. Po wejściu na śnieg podejście staje dęba, a my krok za krokiem maszerujemy do góry. Na przełęcz docieramy około 11:00, po czym kierujemy się na kolejny żleb. 



Tutaj już wszystko się sypie i trzeba uważać, aby idący z tyłu nie oberwali przez przypadek kamieniem. Po około godzinie docieramy na kolejne wypłaszczenie, oznaczające przerwę i założenie kasków na głowy. Następnie kierujemy się na kolejny żleb, tym razem już bardzo stromy, z jednej strony zaśnieżony, z drugiej pokryty luźnymi kamieniami. Oglądamy go dokładnie, a im dłużej, tym mniej podoba nam się ta droga. Widać przy tym, iż co jakiś czas po śniegu przelatują kamienie, które po drodze nabierają znacznej prędkości.





Droga jest jednak jedna i trzeba pokonać ją szybko. Wbijamy się tym samym w żleb i powoli wychodzimy w górę, trzymając się skalnej ściany po lewej, dającej jakie takie wsparcie dla rąk i ochronę przez ewentualnymi kamieniami.  Żleb mierzy kilkaset metrów i stopniowo się wypłaszcza. Niedługo potem pogoda się klaruje, wychodzi słonce, a w oddali widać już szczyt, spowity pióropuszami chmur. Wszystko powoduje magiczne wrażenie. Pod drodze robimy większą przerwę, pijąc wodę cieknącą po skałach, by około 13:30 dotrzeć do obozu drugiego, położonego na piargach nieopodal plateau, na wysokości około 3700 m npm. Stąd okolica wygląda pięknie. Góra widoczna jest w całej okazałości. Jej regularna piramida robi niesamowite wrażenie. Niemal automatycznie spoglądam na ewentualną drogę, która prowadzi w  kierunku szczytu. Początkowo płaskim plateau, następnie stromą ścianką przy skałach, następnie trawers masywu na południowo-wschodnią grań i granią na szczyt. Przy tym automatycznie włącza mi się tzw. żółta lampka. Śniegu jest dramatycznie mało. Już z dołu widać liczne, otwarte szczeliny. Chodzenie po takim terenie nie będzie zapewne przyjemne.



Odrywając się od przebiegu drogi rozbijamy obozowisko. Jest dużo wygodnych platform na namioty oraz miejsce do nabrania wody, które na tej wysokości cieszy nas niesamowicie. Na miejscu spotykamy również Niemca i Gruzina, którzy już zaaklimatyzowani wychodzą jutro na szczyt.  Rozbijamy obozowisko. Zastanawiam się nad naszą strategią na najbliższe dni i proponuje chłopakom grę va bank. Nie mamy aklimatyzacji, ale czujemy się dobrze. Możemy spróbować w dniu kolejnym wyjścia na górę, a jeśli się nie uda zawrócimy i potraktujemy to jako aklimatyzację. Z takim zamiarem wyczekujemy końca dnia. W międzyczasie optymizm jednak spada, a samopoczucia się pogarszają i każdy na swój sposób odczuwa gwałtowny wzrost wysokości. Mając na względzie sprawdzony uprzednio sposób bierzemy Diuramid, który wspomaga aklimatyzację, a przynajmniej indywidualne placebo. Wykorzystując promienie słońca wychodzimy jeszcze na plateau by podziwiać majaczące w oddali sylwetki Ushby i Elbrusa. Wyglądają majestatycznie i wprost niesamowicie na tle niewiele niższego łańcucha górskiego.   Na miejsce przychodzi również wielka ekipa ukraińska prowadzona w rosyjskim stylu – 11 osób. Niedługo później słońce zachodzi i robi się chłodno, co powoduje, iż wszyscy szybko meldują się w namiotach. Przed nami ambitny plan do zrealizowania i trzeba przynajmniej w minimalnym stopniu wypocząć.




20 lipca

Budzimy się o 2:30. Przez cienkie ściany namiotu słyszymy, że wiatr hula na zewnątrz. Nie zapowiada to dobrej pogody, ale również i nie jest oznaką tragedii. Nie wychodząc ze śpiworów gotujemy wodę, ubieramy się i przygotowujemy na atak szczytowy. Komunikujemy również z namiotem obok. Gdy przygotowania mają się ku końcowi, wyskakujemy ze śpiworów. Jest stosunkowo ciepło, chyba że sam przyzwyczaiłem się do niższych temperatur. Poniżej zera, ale relatywnie ciepło.



Jak już uprzednio ustaliliśmy – idziemy w dwóch zespołach. Ja wraz z Januszem jako pierwsi i Marcin z Konradem i Krzyśkiem za nami. Idziemy niezależnie od siebie, komunikując się co 2 godziny za pomocą krótkofalówek. Tuż po spakowaniu się przechodzimy kilkadziesiąt metrów na lodowiec i tam wiążemy się oraz zakładamy raki. Gdy chłopaki jeszcze motają linę, ja wraz z Januszem już wychodzę. Około pół godziny przed nami wyszedł Niemiec wraz z Gruzinem i blade światełka ich czołówek migoczą na podejściu pod ścianę skalną, jakieś 500 metrów dalej.  Ruszamy za nimi. Początkowo idzie się bardzo dobrze i stan ten trwa aż do podejścia pod skały. Tam natrafiamy na pierwszą szczelinę, podziurawioną jak sito, za którą teren już się wznosi. Po przekroczeniu tej granicy wiem, że wrócić będzie już trudniej i przy miękkim śniegu będzie trzeba szukać innego wyjścia.




Asekurując się, przeskakujemy przez szczelinę, by po chwili wyjść na ściankę, na lewo od skalnej bariery wypiętrzającej się nad nami. Wspinamy się po zmrożonym stoku o nachyleniu rzędu 50 – 60 stopni i brniemy aż do wypłaszczenia terenu. Następnie podejście jest bardziej płaskie, ale mimo wszystko, poprzecinane szczelinami na wskroś. Co chwilę coś obchodzimy, skaczemy, idziemy po niepewnym ternie. Na tym podejściu doganiamy Gruzina i Niemca, po czym wymijamy ich. Następnie podchodzimy pod skraj stromego lodowego stoku, wyprowadzającego na grań południowo-wschodnią. Tymczasem dzień powoli wstaje.  Góra co prawda zasłania słońce, jednak za nami w spektakularnej grze świateł „płonie” Elbrus i Uszba. Kolejna chwila, dla której warto żyć i jeździć w góry.  Po przejściu lodowego stoku widzimy już namioty obozu trzeciego na 4300 m npm oraz ludzi, którzy wychodzą na grań i w kierunku szczytu. Wiatr hula wokoło, więc po cichu myślę, aby pod nieobecność turystów zrobić krótki postój i ogrzać się w ich namiotach. Niebawem mijamy kolejną wielką szczelinę przed wypłaszczeniem i zbliżamy się do obozowiska. Nie zdążamy jednak oblec żadnego z namiotów, gdy odzywa się do nas polski głos i zaprasza do środka. Gośka, która została w obozie i zrezygnowała z wejścia na szczyt opowiada nam pokrótce perypetie wyjazdu i problemy m.in. ze szczelinami. Przyznam, iż zejścia z ciężkimi plecakami w takim terenie im nie zazdrościmy.  Postój w namiocie, niemal w połowie drogi działa na nas bardzo regeneracyjnie. Pijemy herbatę, jemy  część batonów i po chwili ruszamy w dalszą drogę dziękując za gościnę.




Na grań wchodzimy po przekroczeniu kolejnej sporej szczeliny. Początkowo teren jest mieszany – skalno-lodowy. Chcąc ominąć skały zbaczamy nieco na lodowy stok. Nie wiem, czy jest to dobra decyzja, bo teren pod nami to najszczerszy lód, po którym łatwo można polecieć. Niemniej jednak ufni we własne umiejętności podejmujemy ryzyko i sprawnie pokonujemy lodowe pole, docierając do skalnej grani powyżej. Teren jest łatwy, ale miejscami co wrażliwsi mogliby się przestraszyć. Trzeba przejść przez kilka „ciekawych” skalnych miejsc, po czym docieramy do ostrej grani śnieżnej. Podejście jest stosunkowo strome i myślę, że ślizg zakończył by się u podstawy ściany, kilkaset metrów niżej. Niemniej jednak podejście idzie nam wprost błyskawicznie, sprawiając przy tym bardzo dużą przyjemność. Na różnorodność nie można narzekać. Raz dróżka wiedzie granią, innym razem głębokim trawersem, by co jakiś czas przekraczać szczeliny, z których ostatnia znajduje się kilkadziesiąt metrów od szczytu.  Na podejściu słońce zaczyna przygrzewać i rozświetlać całą okolicę. Piramida Tetnuldii daje przy tym wspaniały trójkątny cień na dolinę, wskazując kierunek wioski Adishi. Podejście sprawia nam masę radości i satysfakcji. Mniej więcej w połowie mijamy polską ekipę związaną liną we czwórkę. Poruszają się strasznie wolno, przylegając przy tym do ściany wprost nieadekwatnie do trudności terenu i delikatnie sondując każdy ruch buta. Szybko zostawiamy ich za sobą. Podczas wejścia czujemy się przy tym znakomicie, dopiero ostatnie 150 – 200 m przed szczytem zwalniamy tempa. Kroki stają się trochę rzadsze, a serce bije mocniej.







Na szczycie (4860 m npm) meldujemy się jako pierwsza ekipa tego dnia – o 8:11, po 4 h marszu i właściwie bez aklimatyzacji. Przyznam, iż odczuwamy przy tym niezłą satysfakcję, mając na względzie, iż wyminęliśmy wszystkich idących przed nami. Przez radio komunikujemy się przy tym z chłopakami z drugiego zespołu, którzy weszli właśnie na grań.  Delektujemy się okolicą. Wiatr przestał wiać, na niebie nie widać  ani jednej chmurki. Okolica wygląda wspaniale. Do grona szczytów widzianych z podejścia dołącza cała ściana Bezengi ze Skharą i Gestolą. To pasmo wygląda na wprost nietknięte ludzką stopą.



Na szczycie spędzamy około 20 minut, po czym szybko kierujemy się w drogę powrotną. Mam na względzie mocno uszczelniony teren i świadomość, iż im szybciej dotrzemy do namiotu, tym bezpieczniej. Zejście jest gorsze od samego podejścia. Stromizna jednak robi wrażenie, a stopy stawia się już uważnie. Teren przy tym bywa złudny, a szczególnie niepokojące są pola lodowe, ukryte pod cienką warstwą świeżego śniegu. Uważając na kroki, schodzimy stosunkowo powoli. Po drodze mijamy już kilka ekip, w tym Ukraińców i Marcina wraz z Konradem i Krzyśkiem, pnących się mozolnie do góry. Trudniejszy jest również odcinek skalny – kamienie sypią się spod raków, a lina plącze pomiędzy skałami. Zachowując uwagę schodzimy do końca grani i wypłaszczenia. W obozie trzecim jesteśmy o 10:00. Rozmawiamy po raz kolejny z Gośką, ale z racji coraz gorszych warunków śniegowych szybko kierujemy się na zejście, życząc jej powodzenia. Zejście, poza samym skwarem dnia przebiega jednak lepiej niż przewidujemy. Szybko pokonujemy strome stoki, końcową szczelinę brzeżną obchodzimy teraz szerokim łukiem od lewej, zachowując przy tym wzmożoną ostrożność. Pozostaje jeszcze kilkaset metrów lodowca plateau i już stoimy przed namiotem, szybko zrzucając z siebie zbędny balast.







Do obozu docieramy  o 11:30, po czym gotujemy jedzenie i wyglądamy zejścia kolegów. Przychodzą dopiero po 15:00 opowiadając nam o swoich przygodach. Nasza szybka i sprawna wycieczka wygląda przy ich opowieści bardzo niewinnie. Chłopaki zaliczyli niejeden lot oraz co najmniej kilka nerwowych sytuacji. Do tego z obozu trzeciego przyszli wraz z poznanym Gruzinem, którego towarzystwo pogorszyło jeszcze sprawę. Nie mniej jednak zaraz po przyjściu Konrad, Marcin i Krzysiek otrzymali po gorącym liofilu i to przynajmniej trochę umiliło im trudy marszu. Choć zmęczeni, wszyscy jesteśmy usatysfakcjonowani dokonaniem, a świadomość dalekiego szczytu, gdzie każdy zaznaczył swoją obecność oddziaływuje na umysł znakomicie.



Realizując w trzy dni niemal tygodniowy plan zaczynamy zastanawiać się, co zrobić z pozostałym czasem i co by tu jeszcze w okolicy zobaczyć. Nie przeczę, że liczę jeszcze na zdobycie jeszcze jakiegoś wierzchołka, choć w grę wchodzi również trekking po okolicy. Przedstawiwszy kilka rozwiązań, do końca dnia nie podejmujemy jednolitej decyzji. Po męczącym dniu lepiej przespać się z pewnymi wyborami.


21 lipca



Wstajemy o 6:30 i pakujemy się. Piękna pogoda nie odpuszcza i dziś daje kolejnym osobom szanse na zdobycie szczytu. Powoli zaczynamy pakować obozowisko i plecaki, szykując się do zejścia. Wraz z Januszem, jako iż mamy jeden mniejszy namiot, szybciej ogarniamy swój bagaż i po 8:00 już wychodzimy w dół. Sypki żleb nie zachęca do pośpiechu, a co jakiś czas „wyjeżdżające” buty i kamienie lecące swobodnie przypominają, że w dół jeszcze daleka droga. Powoli pokonujemy więc pierwszy żleb, za nim kolejny i docieramy na przełęcz, gdzie robimy chwilowy odpoczynek. W oddali widać już polską ekipę, która wczoraj zeszła do obozu drugiego, a dziś wczesnym rankiem skierowała się w dolinę. Doganiamy ich już u podnóża żlebu, na gruzowisku, które uprzednio obchodziliśmy. Teraz obserwując poprzedników zmierzamy na wprost w dół. To lepsze rozwiązanie, gdyż tędy wiedzie faktyczna droga, wyznaczana kamiennymi kopczykami.  Ścieżka ta jest wygodniejsza i bezkonfliktowo wiedzie do podnóża piarżyska. Na zejściu mijamy polską ekipę, po czym przed południem meldujemy się przy depozycie. 



Na szczęcie bagaż pozostał niezauważony i możemy rozdysponować pozostawiony balast. Czekamy na pozostałą trójkę ekipy, wolny czas wykorzystując na kąpiel w strumieniu i czytanie. Dopiero po jakimś czasie uświadamiamy sobie, że mimo chłodnego wiatru słońce nieźle praży i trzeba się wysmarować. Krzysiek, Marcin i Konrad wracają dopiero po 13:00, zaś wyjść w dalszą drogę możemy dopiero godzinę później. Decydujemy się ostatecznie na powrót do Mestii i wycieczkę w kierunku kolejnego szczytu – Leili (4009 npm), o którym opowiada Marcin.  Gestolę jednogłośnie odpuszczamy.



Powrót spod Tetnuldi jest doświadczeniem relatywnie nużącym. Początkowy trawers upływa szybko, jednak po wejściu na drogę odczuwamy zmęczenie i wagę plecaków. Ponadto słońce smaży niemiłosiernie, co czujemy po reękach, nogach i twarzach. Im niżej tym bardziej chowamy wszystko z jego promieni. Tym razem decydujemy się nie schodzić do przełęczy, ale wprost  do wioski Zhabeshi, leżącej kilka kilometrów na północ od nas. Pomimo GPS nie możemy zlokalizować drogi, którą najprawdopodobniej przeorano buldożerami. Wchodzimy za to w niewygodną „krowią” dróżkę i nią schodzimy w dół. Szybko tracimy wysokość, a im niżej tym jest gorącej. Niebawem naszym oczom ukazuje się wspaniała dolina i słynne swaneckie wieże miejscowości leżących w dolinie.



Po dojściu do miejscowości mamy odmienne poglądy co do dzisiejszego dnia. Sam nie chcę spać u miejscowych, za to ten pomysł odpowiada Krzyśkowi i Marcinowi. Konrad natomiast woli jechać do Mestii i tam zostać na noc. Rozbieżność zdań rozwiązuje jeden z miejscowych, który za 30 lari deklaruje się podwieźć nas do miasta, z czego korzystamy. W Mestii aż huczy od turystów i pomimo wieczornej pory miasto jest pełne populacji wszelakiej maści. Nie wiedząc co z sobą zrobić przypominamy sobie naszego pierwszego kierowcę, który polecał nam jeden niedrogi guest house. Okazuje się, że są nawet wolne miejsca, co bardzo nas uszczęśliwia.  20 lari za osobę wydaje się ceną możliwą do zaakceptowania, a warunki są całkiem znośne. Wieczór w cywilizowanych warunkach wykorzystujemy maksymalnie. Początkowo robimy zakupy, następnie odwiedzamy miejscową knajpkę, by po jedzeniu wychylić kilkulitrową butelkę wina na lepszy sen.






22 lipca





Wstajemy o 8:00 i robimy szybkie zakupy. Z właścicielem guesthousa dogadujemy się w sprawie transportu do wsi pod Leilę i umawiamy na 12:00. W międzyczasie idziemy na miasto, kupujemy brakujące zapasy i odwiedzamy lokalne muzeum umiejscowione w tradycyjnej swaneckiej wieży.  Na jedną z nich wchodzimy i z dachu podziwiamy okolicę. Wygląda naprawdę imponująco. Położone w dolinie miasto, wkoło otoczone górami.  Gdy wracamy do guesthousa pakujemy się. Kierowca podjeżdża niebawem. Za 70 lari ma dowieść nas do ostatniej wsi pod górą –Lazary. Odległość wynosi około 30 kilometrów. Droga początkowo wiedzie główną magistralą, by po jakimś czasie zjechać na lokalną podziurawioną szutrówkę. Niepierwszej świeżości busik najpierw zjeżdża do samego dna doliny, by następnie przejechać po stalowym moście i z mozołem wznieść się kilkaset metrów po urwisku. Pomimo chwil zwątpienia maszyna poprawnie radzi sobie ze stromizną. Kierowca zostawia nas na samym końcu drogi. Gdy będziemy schodzić, mamy zadzwonić, po czym miejscowy ma przyjechać i odwieźć nas do Kutaisi. Teoretycznie jesteśmy zabezpieczeni na przyszłość, co pozwala nam poświęcić się okolicy. 




Wkoło jest wprost pięknie, a zieleń traw i lasów uderza po oczach. Jedynym minusem są ciężkie buty na nogach i plecaki, które taszczymy pod górę. Zaopatrzeni jedynie w poglądową mapę z informacji turystycznej w Mestii początkowo idziemy wzdłuż strumienia, stopniowo podchodząc na pas zielonych łąk. Następnie zagłębiamy się w las i robimy krótki odpoczynek. Już podczas marszu zaczynam czuć niepokój co do trasy, jaką pokonujemy. Na postoju jeszcze raz oglądam mapę, porównuję teren i już wiem, że trzeba zawracać na sam dół, gdyż nie jesteśmy po właściwiej stronie rzeki. Decyzja przychodzi z bólem, jednak nie ma nic lepszego do wyboru. Schodzimy aż do samej miejscowości, po czym szukamy innej ścieżki. Z pomocą przychodzi nam miejscowy, który bez wahania wskazuje właściwą drogę w kierunku szczytu. Wąska ścieżką początkowo wspina się stromym trawersem na stok, po czym dochodzi do gruntowej drogi samochodowej, którą idziemy dalej. Podejście jest jednak ciągle strome, a na nocleg nie ma zbyt wiele płaskiego miejsca, gdyż do samego wieczora idziemy górskim lasem. Gdy zbliża się godzina 18:00 przerywamy podejście i rozbijamy obozowisko nieopodal szałasów pasterskich.  Po rozłożeniu namiotów znosimy drewno i rozpalamy ognisko. Przy ogniu siedzimy do późna, odganiając przy tym ciekawskie stado krów, podchodzące do nas kilkukrotnie.




23 lipca





Wstajemy o 6:00 rano i o 8:00 jesteśmy już na szlaku. Stosunkowo gęsty las szybko przerzedza się, po czym teren staje się niemal odkryty. Wychodząc ponad granicę lasu osiągamy poziom wielkich przestrzeni i łąk. Przed nami wyrasta pasmo skalisto-trawiastych szczytów, wraz ze ścieżką prowadzącą stromym zygzakiem na przełęcz. Podejście też wkrótce staje dęba, a nasze tempo drastycznie spada. Zmęczenie przy tym szybko daje się we znaki, a dużym pocieszeniem są chmury, szczęśliwie osłaniające słońce oraz oszczędzające nam litrów potu. Mniej więcej w połowie drogi na przełęcz robimy dłuższy postój. Według mapy około kilometr na lewo od nas położona jest jaskinia, którą czterej z nas postanawiają odwiedzić, pozostawiwszy plecaki przy  strumieniu. Tylko Konrad, jako iż deklaruje osłabnięcie, decyduje się samotnie wejść na przełęcz i tam poczekać na nas. Zabrawszy tylko niezbędne rzeczy wyruszamy w poszukiwaniu jaskini. W tym celu pokonujemy kilkaset metrów podejścia, wytyczany nowe dróżki i oglądamy widoki tak spektakularne, iż ujęcia z Władcy Pierścieni mogą się przy nich schować. Jaskini jednak nie znajdujemy. 



Wraz z Januszem zawracamy pierwsi. Krzysiek z Marcinem początkowo mają więcej chęci do eksploracji jaskini, niemniej jednak do bagażu wracają niedługo po nas, bez sukcesu. Od wejścia na przełęcz dzieli nas około 600 m podejścia, które z dołu nie wygląda jakoś strasznie. Pomimo iż idziemy systematycznie i sprawnie, droga dłuży się w nieskończoność, a im wyżej jesteśmy tym częściej wydaje się, iż przełęcz czai się tuż przed nami. O 14:30 spotykamy się z Konradem na przełęczy 3119 m. Postanawiamy, iż dobrze byłoby zostawić tutaj część sprzętu, jako iż nie wszystkiego potrzebujemy do wejścia na Leilę. 



Przepakowujemy się i robimy depozyt, chowając bagaż pomiędzy skałami. Następnie wyruszamy na zejście. Stromym trawersem schodzimy aż do wysokości około 2750 m npm m , na powrót osiągając zielone polany i strumienie. W oddali widać masywny jęzor lodowca, poprzecinany przez siatkę szczelin. Szczyt musi być gdzieś za zakrętem lodowca, gdyż z tej perspektywy widzimy go jedynie oczyma wyobraźni. Śniegu jest dramatycznie mało, co niepokoi nas w kwestii znalezienia miejsca wejścia na lodowiec. Namioty rozbijamy przy strumieniu, na jednaj z polan.



 Miejsce jest urokliwe, choć czuć już typowo wysokogórską aurę. Słońce pali straszliwie, a po zajściu za chmury robi się bardzo chłodno. Wytyczywszy placem w powietrzu proponowaną drogę ataku szczytowego, planujemy dzień następny. Konrad definitywnie oświadcza, iż zostaje w namiocie, tłumacząc to rozstrojem żołądka. Krzysiek początkowo waha się z wyjściem, ale decyduje się na wieść, iż będziemy trzymać się razem podczas całego ataku szczytowego.  Do tej pory okolica jest całkowicie opustoszała, tylko nasze dwa namioty znaczą obecność człowieka. Po zmroku kładziemy się spać, mając na względzie jutrzejsze zmagania.


24 lipca



Wstajemy o 2:30, pakujemy się sprawnie i po godzinie od pobudki wyruszamy na atak szczytowy. W mroku idziemy na tzw. czuja , po omacku przekraczając piarżyska. Nie możemy znaleźć żadnej wiodącej ścieżki, toteż droga brnie przez skaliste trawersy i płaty śniegu zakrywające strumienie. Jest stosunkowo ciepło, tylko kilka stopni poniżej zera. Początkowo plan zakładał jak najwyższe podejście stokiem piarżyska, by na lodowiec wejść stosunkowo wysoko, w miejscu, gdzie wydawał się nieuszczelniony. W praktyce okazuje się, iż niewidoczny z dołu teren nagle zaczyna robić się zbyt strony do bezpiecznego poruszania się. Musimy zawracać i osuwając się po sypkich i stromych kamienistych stokach zrewidować miejsce osiągnięcia lodowca. O 6:00 rano, po improwizowanym zejściu, stoimy już na lodzie i ubieramy raki oraz wiążemy się linami. Wkoło rozpoczyna się piękny dzień, bez żadnej chmurki na niebie. 



Mimo obaw lodowiec nie jest zbyt uszczelniony i zachowując uwagę udaje nam się znaleć wygodną drogę wyprowadzającą na środek jęzora. Podejście jest nudne i niezbyt nachylone. Pomimo, iż idziemy dość długo nie widzimy szczytu, co wzbudza w nas spore zdziwienie. Według mapy szczyt ma być lodową kopułą, niezbyt wybitną na tle okolicy. Niestety nic takiego nie ma, co zachęca do wzmożonej uwagi. Dopiero po dokładnym studiowaniu mapy na postoju okazuje się, iż szczyt w rzeczywistości wygląda dużo inaczej niż nasza mapa go przedstawia. Jest skalisty oraz poprzedzony kawałkiem grani. Pod kopułę szczytową wiedzie za to lodowiec, poprzecinany solidnymi cieciami mnóstwa szczelin. Zapowiada się skakanie i kluczenie po nachylonym terenie. Tak jest również w praktyce. Po wybraniu drogi zaczynamy iść labiryntem szczelin. Jako pierwsi ja wraz z Januszem, pozostała dwójka w ślad za nami. Droga jest pokrętna i nie budzi zaufania. Nie zawsze da się obejść szczeliny, często trzeba je przeskakiwać. Po dojściu nieopodal grani szczytowej naszym oczom ukazuje się potężna szczelina, stanowiąca przełamanie lodowca. 





Po podejściu do krawędzi widzimy, iż liczy jakieś dziesięć metrów szerokości i ciągnie się po horyzont. Pierwsza pojawiająca się myśl sugeruje, iż nasza droga tutaj się kończy, jednak po chwili, na skutek poszukiwań znajdujemy wątły most śnieżny, który wyprowadza nas na drugą stronę zapadliska. Teraz wkraczamy na wylodzone pola poniżej grani szczytowej. Teren jest nieciekawy, podłoże twarde, raki niezbyt chcą zagłębiać się w lód. Do tego dochodzi solidne nachylenie boczne terenu powodujące, iż ewentualny upadek skończy się ślizgiem wprost do szerokiej szczeliny, którą przed chwilą przekroczyliśmy.





 Na szczęście do szczytu pozostaje już tylko około stu metrów, które sprawnie pokonujemy. Przed szczytem trzeba jeszcze przejść kawałek sypkiej grani szczytowej i już cała czwórka rozkoszuje się spektakularną panoramą ze szczytu Leili (4017 m npm). Widok jest boski. Wokoło widać najwyższe szczyty Kaukazu. Po uważne obserwacji na tle ściany Bezengi rozróżniamy również ostatnią zdobycz – Tetnuldi. Pomimo, iż słonce świeci, a okolica jest przepiękna, na szczycie nie zabawiamy zbyt długo. Zejście nie napawa optymizmem i logika wskazuje, iż wypada pokonać je przy relatywnie zmrożonym jeszcze śniegu. Z inicjatywy Krzyśka wiążemy się w zespół czwórkowy, który ma być teoretycznie bezpieczniejszy. W praktyce na zejściu czuję się bardziej niepewnie niż w dwójce. W cztery osoby idziemy niemrawo i bez płynności. Na polach lodowych mam duże obawy czy ktoś nie spadnie, zabierając za sobą wszystkich trzech pozostałych. Te okoliczności powodują, iż mocno się denerwuję oraz klnę na wszystko wkoło. Do tego z góry droga wygląda całkiem inaczej niż z dołu i z trudem odnajdujemy słabo widoczne ślady raków, które wskazują wyjście z labiryntu szczelin. Góra, którą wielu oceni na bardzo łatwą, w braku śniegu staje się stosunkowo niebezpieczna. Do tego fakt, iż w tym dniu nie spotykamy nikogo po drodze i zdobywamy szczyt jako jedyni nie wpływa pozytywnie na poczucie bezpieczeństwa. 



 Dopiero na relatywnie płaskim odcinku lodowca oddychamy z ulgą, choć atmosfera jest jeszcze gęsta. Niewiele odzywamy się na zejściu. Przy końcu rozmiękłego już jęzora lodowego ściekającego wodą rozwiązujemy się i zdejmujemy niepotrzebny sprzęt. Wracamy do namiotów ścieżką, której w nocy nie mogliśmy znaleźć. Pomimo, iż namioty widać już w oddali, droga zajmuje nam kilkadziesiąt minut. Do obozu docieramy o 13:30, a tam czeka Konrad ze świeżo ugotowanymi liofilami. Ponadto okolica zapełniła się ludźmi, gdyż pojawiają się co najmniej dwie nowe ekipy wraz z przewodnikami, idące jutro na szczyt. Pozostałą część dnia odpoczywamy, jemy i przepakowujemy się. Słońce piecze na całego, nie pozwalając na opalanie się, a nawet pozostawienie odkrytych części ciała. Jako iż pierwszych poparzeń doświadczyliśmy już po Tetnuldi, postanawiamy nie powtarzać nieprzyjemnych doświadczeń. Znikamy więc w namiotach, częściowo odsypiając zarwaną noc. Wychodzimy wieczorem popatrzeć na piękny lodowiec. Wcześnie kładziemy się spać.


25 lipca



Wstajemy o 4:00 rano, pakujemy się i przed 6:00 wychodzimy w kierunku przełęczy. Wczesna pobudka spowodowana jest chęcią uniknięcia piekącego słońca, które szybko pojawia się na horyzoncie. Na przełęczy dzielimy depozyt oraz czekamy na Marcina i Krzyśka, którzy wyszli nieco później od pozostałej trójki. Po krótkim postoju schodzimy z przełęczy, podgrzewani już przez słoneczne promienie. Po drodze mijamy kolejną dużą grupę polskich turystów, która rozbiła obozowisko na polanie w dolinie. W chatce pasterskiej kupujemy ser i masoni, przypominające kefir bądź zsiadłe mleko. Pomimo obaw spożycie takowej mieszanki nie powoduje u nas rozstroju żołądka.



Zejście przebiega wprost błyskawicznie. Odległość jaką pokonywaliśmy w górę przez dwa dni, przemierzamy przez kilka godzin. Początkowo zakładamy, iż pod wsią spędzimy nocleg, jednak gdy przed południem jesteśmy niemal na miejscu postanawiamy zrewidować plany. Dzwonię po kierowcę i uzgadniam, iż za godzinę ma przyjechać po nas bus. W tym czasie schodzimy do miejscowości. Im niżej, tym robi się coraz bardziej gorąco. W porównaniu do górskiej temperatury, tutaj jest wprost upalnie. 



Około 13:00 mijamy wieś Lezgara i schodzimy do  mostu, gdzie czekamy. Kierowca spóźnia się, przyjeżdżając godzinę po umówionym czasie. Za 200 lari ma dowieść nas do Kutaisi. W drodze robi się jeszcze cieplej, a temperatura potęguje zmęczenie i niewygodę jazdy. Po opuszczeniu Swanetii termometr wskazuje 38 stopni Celsjusza, co jest wynikiem powyżej granicy tolerancji naszych organizmów. Pocimy się litrami, marząc o chłodnym górskim wietrze. Przed miastem próbujemy namówić kierowcę, aby podwiózł nas kawałek poza miasto – do klasztoru Gelati.  Niestety – bezskutecznie. Pomimo próśb, gróźb i nerwowej sytuacji chłop nie daje się przekonać. Poza tym chce zostawić nas na dworcu na skraju miasta, dopiero po wyraźnym sprzeciwie jedzie do centrum. Ustalony w drodze plan nie przewiduje dziś nocowania w mieście, toteż szybko zabieramy bagaże i idziemy szukać marszrutki. Jest już po 18:00 i dowiadujemy się, że busy już nie kursują. Nieopodal stoją taksówki i jeden z kierowców mówi że za 8 lari zawiezie nas do klasztoru. Wsiadamy, przy okazji niedowierzając, jak do osobowego mercedesa oprócz siebie, chłop pakuje 5 pasażerów i 5 ogromnych plecaków. Podróż odbywa się całkiem przyjemnie i po pół godziny jesteśmy nieopodal klasztoru.    Teren niestety wygląda inaczej niż na mojej mapie GPS i bynajmniej nie nadaje się do rozbijania obozu. Wkoło brak wody, a sam klasztor położony jest na skałach nad głęboko wciętym korytem rzecznym. 



Ciągnięci instynktem przetrwania sondujemy teren wokoło, ale miejsc  na nocleg jest jak na lekarstwo. Dopiero po paru minutach z pomocą przychodzi nam miejscowy, który kieruje nas na ścieżynkę przy klasztorze i wskazuje, iż jeden z mnichów z pewnością pozwoli nam się tam rozbić. Rzeczywistość okazuje się potwierdzeniem jego słów. Znajdujemy ścieżkę i docieramy do …………. raju. 




Znajdujemy się w głębokim kanionie rzecznym, wśród bujnej roślinności i zielonej trawy. Nieopodal znajdują się polanki, po drugiej stronie rzeki – źródełko. Młody, brodaty mnich-ogrodnik pozwala nam tu zostać na noc. Uszczęśliwieni rozbijamy namioty. Pomimo późnego wieczoru temperatura wciąż katuje i wyciska pot na każdym kroku. Jeszcze przed jedzeniem korzystamy z kąpieli w rzece – woda ma temperaturę zupy, a kąpiel należy do najprzyjemniejszych w życiu. Jedzenie robimy już w świetle czołówek, a na namiot nie zakładamy tropika – jest zbyt gorąco. W nocy spada jedyny deszcz podczas całego wyjazdu – przechodzą dwie burze podczas których budzimy się i po omacku zakładamy rzeczony tropik.


26 lipca



Rankiem upał się utrzymuje, a pogoda nie jest wyraźna. Wychodzimy zwiedzać monastyr w grupach po trzy i dwie osoby.  Budowla nie jest imponująca, ale ma swój klimat oraz usytuowana jest w niepowtarzalnym otoczeniu. W środku rozmawiamy z jednym z mnichów, który opowiada nam o swoich polskich przyjaciołach oraz zimowych wyprawach w lokalne góry. Wracamy powtórnie do rzeki i pakujemy się, gdy Krzysiek z Marcinem wyruszają zwiedzać budowlę. Z monastyru Motshameta do monastyru Gelati, który następnie chcemy odwiedzić, w linii prostej jest około trzech kilometrów. Niestety nie ma łatwych dróg, a nasza wiedze naokoło, mierząc bez mała siedem kilometrów. Przy tym całość wiedzie wzdłuż ruchliwej drogi, a upał wzmaga się. Z ciężkimi plecakami, pocąc się litrami pokonujemy kolejne metry drogi. Niestety w dodatku aby dojść do budowli trzeba wspiąć się na długie i relatywnie strome podejście, które wyprowadza do budowli. Monastyr Gelati wpisany jest na listę zabytków UNESCO i wygląda na monumentalną budowlę. 



Szczególne wrażenie robią oryginalne freski, wspaniale zachowane wewnątrz starych i grubych murów. Podziwiamy je z zachwytem, jednocześnie żałując, iż budowla jest remontowana z zewnątrz i z oddali straszy rzędami rusztowań.
Do Kutaisi jedziemy marszrutką. Kosztuje 1 lari od osoby i za wskazaną cenę otrzymujemy satysfakcjonującą podróż do centrum. W drodze na GPS szukam hosteli, których adresy przesłała la nam w międzyczasie dziewczyna Konrada. Decydujemy, że jest gorąco i pójdziemy najpierw do teoretycznie najtańszego, a następnie do teoretycznie najlepszego. Słońce smaży piekielnie i wszystko czego teraz chcemy to zrzucić z siebie plecaki i zalec w cieniu drzew czy budynków. Pierwszy hostel okazuje się klapą – nie jest wcale tanio, a położenie nie napawa optymizmem w kontekście marszu do centrum. Wracamy więc zmęczeni i zniesmaczeni, kierując się teraz w stronę północną. Po kilku kilometrach trafiamy na rekomendowany „Kutaisi hostel” by Kote i po kilku rozmowach telefonicznych docieramy do nieciekawego budynku. W pierwszej chwili chcemy delikatnie się zmyć, jednak od wewnątrz budynek jest w naprawdę dobrym standardzie. Jak na lokalne warunki nawet w ponadprzeciętnym. Zostajemy więc, rozkładamy plecaki, zajmujemy miejsca i wychodzimy. Co najważniejsze dostajemy klucze i nikt nie chce od nas pieniędzy, dokumentów itp. Pełen Freestyle, czyli witamy na wschodzie.




Nie tracąc czasu wyruszamy w miasto. Standardowo napychamy się jedzeniem, odwiedzamy informację turystyczną, muzeum archeologiczne o raz słynną katedrę, wprawdzie wpisaną na listę UNESCO, jednak nienaturalnie i futurystycznie odnowioną. Poza tymi atrakcjami niewiele jest tutaj do zobaczenia. Szwendamy się więc po straganach i sklepach. Wchodzimy również a wzgórze parkowe i z braku lepszej alternatywy wsiadamy do diabelskiego młyna. 1 obrót – 1 lari – adekwatnie. Szybko wracamy do hostelu, gdyż z oddali ciągną ciemne chmury i zaczyna grzmieć.   Burza przechodzi bokiem i jedynie przyjemny wiatr przewiewa przez nagrzane pomieszczenia. Wieczorem siedzimy do późna i opróżniamy pokaźny baniaczek lokalnego wina.





27 lipca



Wstajemy o 7:00 rano, jemy śniadanie i wychodzimy na miasto zrobić zapasy na najbliższe kilka dni. Przed południem wracamy okupieni w lokalne produkty i przepakowujemy się. Większość rzeczy i ciężkiego sprzętu zostawiamy w hotelu. Pozostały bagaż upychamy w plecaki w zamiarem powrotu za trzy dni. Idziemy w kierunku centrum, szukamy autobusu nr 1 i nim docieramy na dworzec podmiejski. Tam odganiamy taksówkarzy i szukamy marszrutki do Borjomi, która ma wyjeżdżać około 13:00. Znajdujemy pojazd, niestety nie udaje się nam nim zabrać – jest zawalony meblami i ludźmi.   Korzystając z przymusowej pomocy miejscowych decydujemy się na transport łączony. W pierwszej kolejności wsiadamy w bus jadący do Khashuri, miasta leżącego na głównej trasie w kierunku Tbilisi. Podróż kosztuje nas po 8 lari, a do miasta docieramy po 15:00. Pokierowani przez kierowcę zmieniamy kierunek na południowy i znajdujemy kolejny parking marszrutek. Tym razem nieco bardziej zużyty już sprzęt wiezie nas do Borjomi – w tym wypadku za około 30 km płacimy po 2 lari od osoby.



 W uzdrowiskowym mieście jesteśmy przed 17:00. Od razu nawiedzamy centrum informacji turystycznej, w którym kierują nas do siedziby administracji parku narodowego. Do wskazanego budynku dochodzimy za pół godziny. Zgodnie z wymogiem rejestrujemy się, płacimy haracz (opłata  5 lari od osoby za każdą noc spędzoną w parku w namiocie), kupujemy mapę i po wyborze relatywnie krótkiej trasy ruszamy.
Pierwszy odcinek do wejścia na szlak mierzy 3 kilometry i pojonujemy go idąc wzdłuż drogi głównej, prowadzącej na południe. W ostatniej miejscowości kupujemy jeszcze ostatnie zapasy w  postaci chleba pomidorów i majonezu, po czym wyruszamy dalej.
Dziś nie przechodzimy już zbyt długiego odcinka szlaku. Około 2 kilometrów za granicą parku znajduje się pole namiotowe. Wiedząc, iż nie mamy szans dojść do kolejnego przed zmierzchem, rozbijamy obozowisko.



28 lipca



Wstajemy o 7:00, pakujemy namioty i po 9:00 wychodzimy na strome, zalesione podejście. Pogoda zapowiada się wyśmienicie i mimo niezbyt optymistycznych prognoz nic nie zapowiada, aby aura miała się popsuć. Niewiele po wyjściu mijamy jedną polską grupę, która zmierza w analogicznym kierunku. Nie spieszymy się, często zatrzymując się po drodze. Wycieczka jest bardzo przyjemna, szlak wiedzie szeroką ścieżką pośród gęstego, starego lasu. Nie jest chłodno, ale słońce nie piecze również jak w Kutaisi. Póki co jest tak, jak tego chcieliśmy, czyli nieprędko i bez pośpiechu. Wiele nasłuchaliśmy się o pięknie Parku Narodowego Borjomi, szczególnie ze względu na pierwotny i nietknięty ludzką ręką las. Teraz możemy przyznać rację opiniom i cieszyć się marszem wśród pięknej przyrody. Szlak niebieski wiodący od Borjomi jest bardzo dobrze i wyraźnie oznaczony. Po około dwóch godzinach marszu wychodzimy  lasu i docieramy do pierwszego domu – schronu. Przyznam, iż z zewnątrz wygląda on zachęcająco, z od wewnątrz nawet lepiej. Standard domków przerasta nasze oczekiwania – do tej pory to najlepszy schron turystyczny, jaki w życiu widziałem. Ma nowe plastikowe okna i drzwi, drewniane prycze, stolik na niektóre nawet piec. W środku można spędzić naprawdę wygodny nocleg. Formalnie nocleg w domu trzeba zgłaszać i kosztuje on 10 lari od osoby za noc.



 W praktyce kupuje się noclegi w namiocie, a korzysta z domków przy okazji. My na obecną chwilę nie możemy skorzystać z budowli, bowiem jest jeszcze przed południem, a przed nami kawał drogi do przejścia. Niebawem wchodzimy w pasmo połonin, które daje rozległy widok na całą okolicę. Zapowiadanego Kaukazu w prawdzie nie widać, jednak i tak nie możemy narzekać. Podczas marszu spostrzegamy, że w oddali zbierają się deszczowe chmury i w niedalekiej odległości od nas przechodzi burza. Na szczęście deszcz nie dosięga nas, ale przechodzi bokiem, podczas, gdy schodzimy z otwartego terenu. 



Na koniec dnia czeka nas około 1000 metrów zejścia w dół szlakiem tym razem wyrobionym przez krowie kopyta. W międzyczasie widzimy, iż Krzysiek z godziny na godzinę radzi sobie coraz gorzej oraz narzeka na bolący żołądek. Zejście trwa długo, jest nieprzyjemne i męczące. Chociaż otacza nas niesamowity, pierwotny i nietknięty las, nie możemy się nim cieszyć, będąc zmęczeni i zdenerwowani. Do strumienia w dolinie dochodzimy dopiero około 18:00. Na Krzyśka czekamy pół godziny. Widzimy, iż nie jest z nim dobrze i trzeba szybko znaleźć wygodne miejsce na nocleg. Według mapy, w niewielkiej odległości znajduje się schron-domek, do którego dzieli nas pół godziny marszu. I ten niewielki wprawdzie dystans nie przychodzi łatwo, bowiem kilkukrotnie trzeba przechodzić przez wezbrany potok. Do wschodu docieramy przed zmrokiem. W środku jest dwójka innych turystów, a ponadto pozostaje wiele pustych miejsc. Wieczorem nie przeprowadzamy rutynowe czynności – robimy kolację, szprycujemy Krzyśka lekami i idziemy spać. Przed nami długa droga, a mgła za oknem zapowiada załamanie pogody.




29 lipca



Wstajemy o 6:00 rano. Szybko jemy śniadanie i pakujemy się. Bagaż Krzyśka zostaje prawie w całości rozdysponowany pomiędzy nas wszystkich. Na szczęście pogoda jest zmienna i od rana szykuje się piękny dzień bez jednej chmurki na  niebie. Wychodzimy po 7:00 rano i kierujemy się na długie podejście. Do zrobienia jest ponad 1000 metrów w pionie i ponad 30 kilometrów szlaku. Krzysiek czuje się źle, ale mimo obaw z marszem radzi sobie całkiem sprawnie. Czekamy na niego, ale w grupie idziemy całkiem sprawnie.



 Około 11:00 wychodzimy na połoniny, by rozkoszować się widokami. Słońce bezkarnie operuje na pustym niebie i grzeje niemiłosiernie po wszystkich nieosłoniętych częściach ciała. Kilkukrotnie w ciągu dnia smarujemy się kremem z filtrem, ale siłą rzeczy jesteśmy czerwoni na całym ciele. Połoniny ciągną się w nieskończoność. Z grzbietu przechodzimy w grzbiet, ze szczytu na przełęcz i znowu na szczyt. Dopiero o 18:00 schodzimy z odkrytego ternu w małą dolinkę górską, gdzie przygotowano kolejny domek-schron. Postanawiamy spędzić tu noc, a wczesnym rankiem zaatakować w kierunku granicy paku. Teoretycznie na dziś nie mamy już wykupionego noclegu, ale raczej nam to nie przeszkadza. Po całym dniu jesteśmy solidnie zmęczeni. Korzystamy z wody cieknącej nieopodal, spożywamy resztki jedzenia i szykujemy się na nocleg. Konrad, Marcin i Janusz łapią kontakt z turystami nocującymi nieopodal schronu i spędzają ciekawy wieczór w nowym towarzystwie.




30 lipca



Wstajemy jeszcze po ciemku, o 4:00 rano. Szybko zbieramy się i wychodzimy ze schronu szukając drogi do szlaku. Jeszcze przed świtem wracamy na grzbiet, gdzie natykamy się na wyrwane tyczki z jego oznaczeniami. Zaczynamy długie zejście w kierunku granicy parku. To już kolejny dzień pięknej pogody, która umożliwia nam bezproblemowy marsz. Idziemy szybko, podziwiając w oddali krajobrazy dnia, który nastaje powoli, wraz z promieniami wchodzącego słońca. Choć od drogi dzieli nas kilkanaście kilometrów, dystans ten pokonujemy błyskawicznie i już o 8:10 próbujemy złapać transport do cywilizacji. Niestety samochody jeżdżą tu z rzadka, a miejsce nie zachęca do zatrzymania się. Decydujemy się iść do wsi Akshuri, leżącej na południe od nas.  





Tam postanawiamy odwiedzić najpierw sklep, następnie leżący na wzgórzu zamek i dopiero czekać na transport. W miejscowości spotykamy również dwóch Polaków, którzy autostopem podróżują po okolicy. Korzystając z okazji wchodzimy na strome wzgórze z dobrze zachowanymi ruinami fortecy. Z góry roztacza się piękny widok na okolicę.  Po powrocie do wsi czekamy dosłownie kilka minut, po czym przyjeżdża marszrutka. Transport do Borjomi jest drogi i kosztuje nas po 3 lari od głowy. Z uzdrowiskowego miasta wsiadamy w kolejnego busa wiozącego nas tym razem do Khashuri za 2 lari. Na miejscu nawet nie musimy szukać transportu, gdyż oferentów jest więcej niż chętnych i to za cenę marszrutki – 10 lari od głowy. W niemałym skwarze jedziemy już do Kutaisi. Parę dni odwyku od wysokiej temperatury działa tym razem niekorzystnie, gdyż upał w mieście jest wprost nieznośny, dochodzący do 40 stopni Celcjusza. Już podczas jazdy Janusz czuje się źle i z godziny na godzinę jest coraz gorzej. Po przyjeździe na miejsce wchodzimy w kłótnię z taksówkarzem, który miał odwieźć nas do centrum, a zostawia na dworcu. Z dworca jedziemy najpierw do hotelu, a następnie do centrum. Marcin wraz z Krzyśkiem odwiedzają Ogród Botaniczny, ja wraz z Januszem i Konradem robimy krótki obchód po świątyniach. Po powrocie do centrum Janusz rezygnuje z chodzenia i wraca na mieszkanie, my zaś idziemy na spóźniony obiad i zakupy.



Gdy przychodzimy do mieszkania Janusz już znajduje się w stanie wskazującym na poważne zatrucie pokarmowe. Wraz z pozostałymi spędzam wieczór na werandzie, rozmawiając do północy.


31 lipca



W nocy przychodzi kolej i na mnie. Czuje się coraz gorzej, w nocy biegam pomiędzy kiblem a łóżkiem, a rankiem budzę się niemal jako warzywo. O wychodzeniu nie ma mowy, a nawet podniesienie się do trzeba odłożyć w czasie. Janusz natomiast odmiennie – czuje się lepiej. Krzysiek wraz z Marcinem i Konradem postanawiają jechać do Jaskini Prometeusza, która znajduje się nieopodal miasta. Janusz natomiast wychodzi przed południem zrobić zakupy do kraju oraz do czasu wylotu. Sam dzień spędzam na łóżku, ni to śpiąc ni to funkcjonując. Wegetacja – to chyba najlepsze określenie oddające mój stan. Z legowiska zbieram się dopiero grubo po południu, gdy wraca Janusz oraz chłopaki. Trzeba się pakować przed odlotem i nawet z rozstrojem żołądka nie mam przy tym usprawiedliwienia. Zebranie do kupy całego bagażu zajmuje nam kilka godzin. Około 17:00 sprawdzamy stan ekwipunku, płacimy za nocleg, po czym żegnamy przyjemny hostel. Marsz z dwoma plecakami w stanie jakim się znajduje nie należy do przyjemności. Na szczęście jednak wszystko odbywa się relatywnie bezkonfliktowo. Piechotą idziemy w kierunku centrum, autobusem na dworzec i następnie marszrutką jadącą w stronę Batumi dostajemy się na lotnisko.
Na miejscu okazuje się, że nawet ostał się nasz depozyt w postaci folii, zostawiony w pobliskich krzakach. Wieczór poświęcamy na staranne przepakowanie plecaków, aby zmieścić się w skromnej normie, jaką wykupiliśmy uprzednio. Zważywszy, iż podczas lotu do Kuatisi na każdego przypadało 19,2 kg bagażu, w drodze powrotnej norma wynosi już tylko 12,8 kg. Co prawda pozbyliśmy się całości jedzenia, jednak bogatsi o nowe pamiątki przekraczamy limity wagowe i liczymy na litość obsługi.
Podczas odprawy zdarza się konfliktowa sytuacja jednak nie z powodu wagi. Pani nie chce uznać trzech połączonych plecaków jako jeden bagaż i dopiero po kłótni chłopakom udaje się go wepchnąć na taśmę. Samolot opóźnia się prawie godzinę i na jego pokład wchodzimy gdy już zaczyna świtać. O brzasku opuszczamy terytorium Gruzji po 14 dniach wyprawy.

Letni wyjazd w Kaukaz okazał się miłą odskocznią od codzienności. Co prawda nie można określić go mianem ekspedycji czy nie dorównywał poprzednim podróżom do Kirgistanu, jednak zawierał pierwiastek przygody i dał każdemu z uczestników wiele satysfakcji. Piękna pogoda, brak większych problemów oraz pełen sukces i zdobycie dwóch szczytów nie pozwolą długo o sobie zapomnieć. Nie sposób również pominąć pogody, która dopisała na całej linii. Padało tylko jednej nocy, a w pozostałych dniach pogoda była właściwie codziennie słoneczna. Podczas ataków szczytowych towarzyszyła wręcz najlepsza aura, jaką można by sobie wymarzyć.  Nie ukrywam, iż cieszę się również z brawurowej wprost akcji na Tetnuldi. Bez aklimatyzacji, w błyskawicznym tempie zdobyliśmy górę w przeciągu 41-43 godzin, od wyjścia z busa na przełęczy do wejścia na szczyt. Przyznam, iż przerosło to moje najśmielsze oczekiwania.
Jeśli chodzi o samą górę, to wchodzenie naprawdę daje masę radości w porównaniu do „nudnych” szczytów typu  Kazbek. Na Tetnuldi teren jest bardzo urozmaicony. Piargi, kuluary, drobne elementy wspinania, uszczelniony lodowiec, kilka obozów (w ideowym modelu zdobywania robi się trzy obozy)oraz grań. Przejście grani jest chyba najprzyjemniejszym elementem całego wchodzenia. Na początku elementy skalne, następnie mixt, po czym przechodzimy w dość ostrą grań lodową z elementami eksponowanych, jak na teren śnieżny, trawersów. Z pewnością wiele się tu można nauczyć oraz zaznać masy przygód. Nie polecał bym jednak wyprawy na Tetnuldi ludziom którzy pierwszy raz idą w góry wysokie. W mojej ocenie jest gdzie zrobić sobie krzywdę i wyprawę na Tetnuldi warto odłożyć na kolejny wyjazd, po zdobyciu dawki doświadczenia.


Pozdrawiam.

Tomasz Duda