niedziela, 24 marca 2013

Twierdza Przemyśl, trasa rowerowa - relacja

Twierdza Przemyśl,  trasa rowerowa - relacja

Przemyśl, jako położony nad Sanem i na przedpolu Karpat, od wieków pozostawał miastem strategicznym.  Łączył szlaki kupieckie i stawał na drodze armiom najeźdźców.  Gdy w czasie rozbiorów Polska przestała widnieć na mapach, a miasto dostało się w ręce Habsburgów, doceniono wreszcie jego walory.
Jako jeden z ważniejszych ośrodków Galicji,  od połowy XIX wieku , Przemyśl skupiał na sobie baczną uwagę Austriaków.  Właśnie od tego momentu rozpoczęto wokół miasta budowę potężnych umocnień i fortyfikacji.  Prace trwały właściwie do rozpoczęcia I wojny światowej, a ich efektem było powstanie silnego punktu obrony Monarchii, znanego dziś jako Twierdza Przemyśl.
Choć na skalę europejską była to konstrukcja skromna (45 kilometrów obwodu w porównaniu do około  100 kilometrów długości umocnień Paryża), to jednak swoim znaczeniem, po latach przyćmiła nawet okazalsze budowle tego typu.
Twierdza Przemyśl stała się wkrótce krwawą areną walk pierwszo wojennych. Lokalne umocnienia dwukrotnie broniły ponad stutysięcznej załogi austrowęgierskiej przed oblegającymi wojskami rosyjskimi, aż do kapitulacji w marcu 1915 roku.  
Jakby tego było mało, w dwa miesiące później historyczny paradoks sprawił, że dotychczasowi zdobywcy musieli się tutaj bronić, podczas trzeciego już z kolei oblężenia Twierdzy.  Ostatecznie Przemyśl opanowała ofensywa państw Centralnych w czerwcu 1915 roku.

Po dawnej Twierdzy Przemyśl pozostały do dziś liczne ślady i pominę tu fragmenty okopów,  na które można natknąć  się właściwie w każdym okolicznym lasku.
Dla współczesnego turysty interesujące są raczej tzw. forty Twierdzy Przemyśl.
Pierwotnie było ich kilkadziesiąt, okalających miasto w ramach zewnętrznego i wewnętrznego pierścienia  (tzw. Rdzenia) umocnień.  Do dziś przetrwało kilkanaście z nich.
To przeważnie ceglano-ziemne budowle, różniące się od siebie typami, konstrukcją i przeznaczeniem. W większości mają swoje numery lub specyficzne nazwy.
Dziś możemy podziwiać je we różnym stanie.  Niektóre zarośnięte, wysadzone, inne przechodzą próby rekonstrukcji i stanowią pole do popisu dla lokalnych pasjonatów.
Każda z budowli po prostu zionie historią i jest  z pewnością warta obejrzenia.

Kilka lat temu zewnętrzny pierścień dawnej Twierdzy Przemyśl został oznaczony i poprowadzono tędy trasę rowerową.  W większości swej długości biegnie ona ponad stuletnią tzw. Drogą Forteczną, wybrukowaną „kocimi łbami” i nominalnie biegnącą właśnie pomiędzy fortami. Nie brak tu jednak odcinków asfaltem, jak i „szutrówkami” czy ścieżkami polnymi.
Składa się ona właściwe z dwóch części – północnej i południowej. To osobne pętle, oddzielone od siebie wstęgą rzeki San.
Trasa północna jest krótsza – około 30,5 kilometra, zaś południowa to prawie 50 kilometrów.
Ścieżka rowerowa po fortach Twierdzy Przemyśl jest dobrze oznaczona. W większości nowymi i licznymi znakami, jednak nietrudno było by się tu zgubić. Każdemu chętnemu do odwiedzenia jej polecam zakup mapy.

Od czasu mojego pierwszego spotkania z Przemyślem planowałem powrót do miasta, konkretnie w celu zwiedzenia terenu dawnej Twierdzy. Okazja ku temu pojawiła się w sierpniu 2010 roku.  
Zapakowałem sakwy na bagażnik, założyłem kask i wyruszyłem.   Wprost z domu, na początku zahaczając o Tarnów.
W tym mieście poszedłem na pociąg.  Tarnów ma bardzo dobre połączenia kolejowe z Przemyślem i z jednego miasta do drugiego student przejedzie już od 15zł (+ koszty transportu roweru).
Do miasta nad Sanem dotarłem około godziny 11. Pierwszym co zrobiłem, było pozbycie się zbędnych bagaży. W tym celu udałem się do schroniska PTSM „Matecznik” (nocleg poniżej 30zł), gdzie zarezerwowałem wcześniej nocleg.
Jakieś pół godziny potem, lżejszy o jedną sakwę, wyruszyłem w kierunku centrum. Na rynku zaopatrzyłem się w mapę i na szybko zdecydowałem rozpoczęcie zwiedzania od dłuższej trasy południowej.



Początkowo drogą nr 28 na Sanok i przejechałem około 6km i po stromym podjeździe,  we wsi Tarnawce natknąłem się na czarne oznaczenia. Forteczny szlak wita!
Droga skręciła na lewo. Początkowo asfaltowa, dalej przeszła w gruntową.   Dwa kilometry jazdy za znakami i zauważyłem pierwszy dziś fort.

Fort VII „Prałkowce” to jedno wałowy szaniec artyleryjski. Nosi dużo znamion ostrzału artyleryjskiego który przyczynił się do jego upadku.  Bywa zarośnięty w okresie letnim.
Dalej pojechałem lasem. Tu pierwszy raz zetknąłem się z dawną drogą forteczną. Po stu latach ciągle nadawała się do użytku. Nie jechało się nią wygodnie, ale z pewnością lepiej niż po błocie.
Trasa prowadziła dalej tzw. odcinkiem stu zakrętów.  To długi podjazd przez las.  Niedługo potem wyjechałem z gąszczu na łąki. Po lewej stronie rozpościerał się widok na dolinę Sanu i Przemyśl.
Na 14 kilometrze zobaczyłem rozjazd szlaków. Czerwony i niebieski biegły w prawo, czarny – w lewo.
Aby obejrzeć kolejną budowlę trzeba nieznacznie odbić (ok. 150m) z trasy, właśnie w kierunku tych tras  pieszych.

Tam wznosi się Fort VI „Helicha”. Założony na planie pięcioboku, początkowo miał być tylko szańcem ziemnym. Był kilkukrotnie przebudowywany, a prace zakończył wybuch wojny. W forcie, wartym obejrzenia jest  budynek koszar, brama i murowane galerie dla strzelców.
Po zwiedzeniu budowli wróciłem na „czarną trasę”. Dalej prowadzi ona lasem, aż do zabudowań wsi Grochowce.  Na lewo znajduje się gazowania, a droga na prawo zmierza do kolejnego fortu.



Fort V „Grochowce” to jedno wałowa budowla typu artyleryjskiego. Zachowały się budynki koszar i magazynu amunicyjnego. Latem bywa zarośnięty i nieraz ciężko poruszać się po jego terenie.  

Trasa rowerowa Twierdzy Przemyśl wiodła mnie dalej na wschód.  Przejechałem wieś Pikulice, a następnie przy cmentarzu skręciłem w prawo.   Tu znowu trzeba trochę zboczyć z oznaczonej ścieżki.  Około 2 kilometry na południe, kierując się przez zabudowania małej wsi Optyń, w skupisku drzew na wzgórzu dostrzegam zarysy kolejnej budowli.

To 22 kilometr trasy rowerowej, a ja dotarłem do Fortu IV „Optyń”. Była to jedna z największych i najlepiej uzbrojonych budowli na terenie Twierdzy, stanowiąca przykład fortu pancernego.  Do dziś niestety została w dużej mierze rozebrana i zaniedbana. W gąszczu krzewów można natknąć się na pozostałości koszar, baterii pancernych i schronów dla strzelców.
Spod schronu musiałem cofnąć się do trasy rowerowej, następnie drogą żwirową wjechałem do wsi Nehrybka. Podążając za czarnymi znakami przekroczyłem tory kolejowe i mostek na rzece Wiar.

Niedaleko stąd znajduje się Fort III „Łuczyce”.  Aby do niego dotrzeć, trzeba wspiąć się na wzgórze, położone na południe od wsi o tej samej nazwie.   
Z budynków fortu zachowały się pomieszczenia koszar dla żołnierzy i oryginalna brama.  Chcąc zwiedzać budowlę, musimy przygotować się na konfrontację z krzakami i pokrzywami po pas.
Trasa rowerowa dalej poprowadziła mnie przez wieś Łuczyce. Wieczór zbliżał się wielkimi krokami, musiałem więc nabrać tempa.
Droga główna prowadziła na lewo, po Przemyśla.  Nie pojechałem jej śladem, ale obrałem kierunek wschodni i podrzędną drogę żwirową prowadzącą do Jaksmanic.
Wieś znajduje się na 31 kilometrze trasy, a blisko niej zlokalizowana jest kolejna budowla obronna.

Fort II „Jaksmanice”  położony jest na południowy zachód od wsi. Można dojechać do niego kamienną drogą. Oprócz ruin historycznej budowli z pewnością nacieszymy to oczy pięknymi widokami. 
Po zwiedzeniu budowli wróciłem na trasę. Z Jaksmanic skierowałem się do wsi Siedliska i szybko znalazłem niezbędne oznaczenia. We wsi skręciłem na prawo i po dwóch kilometrach podjazdu ukazał mi się On.

Fort I „Salis Soglio” powstał według projektu szwajcarskiego inżyniera o tożsamym nazwisku. Początkowo planowany jako fort pancerny, w czasie budowy został jednak nietypową budowlą artyleryjską. Jest to właściwie najbardziej reprezentacyjny fort przemyski.  Zmierzającego tutaj turystę  wita reprezentacyjną brama i zaprasza na dziedzińce.  Zachowany w stosunkowo dobrym stanie, utrzymywany pod opieką lokalnych pasjonatów, stanowi budowlę naprawdę wartą obejrzenia.  

Długo można spacerować po zabudowaniach fortu, kazamatach, magazynach.  Na wytrwałych czeka również możliwość przechadzki dnem suchej fosy.  Granica polsko-ukraińska jest tylko kilkaset metrów stąd.
Aby dostać się do ostatniego punktu dzisiejszej trasy musiałem wrócić do wsi Siedliska i pojechać za drogą, na północ. Po kilkuset metrach dostrzegłem oznaczenie, którego szukałem.  Kierując się nim skręciłem w prawo.


Nie upłynęło kilka minut, gdy przywitał mnie Fort XV „Borek”. To typowa budowla pancerna na planie trapezu. Na pierwszy rzut oka wzrok przyciąga ceglana ściana dwukondygnacyjnych koszar z pomieszczeniami dla załogi, połączona ze schronem piechoty.
Obecnie obiekt poddawany jest pracom konserwatorskim. Otoczenie fortu zostało oczyszczone i uporządkowane, a budowla udostępniona dla zwiedzających.
W „Borku” nie zabawiłem długo, gdyż zbliżał się wieczór.  Nie pozostało nic innego, jak wrócić do drogi asfaltowej i jechać na północ.
Po kilku kilometrach osiągnąłem trasę nr. 28, wiodącą z Medyki do Przemyśla.  Jeszcze tylko 7 kilometrów główną drogą i w świetle latarni dotarłem do miasta.



Drugiego dnia wycieczki postanowiłem przejechać drugą pętle trasy rowerowej –  ponad 30 kilometrową część północną.
Wstałem skoro świt i już o 8 rano można mnie było obserwować, jadącego drogą nr. 884, w kierunku na Dynów. 
Po przejechaniu niecałych 5 kilometrów znalazłem się we wsi Kuńkowce.  Tam, przed kościołem skręciłem w prawo, by opuścić ruchliwą drogę i zacząć właściwą trasę rowerową.
Droga, początkowo asfaltowa, wkrótce przeszła w szutr i wiodła ciągle pod górę. 
Po 2 kilometrach pedałowania, moim oczom ukazał się pierwszy dziś checkpoint.

To Fort VIII „Łętownia”, od kilku lat udostępniany jest turystom w przyjaznej formie.  Choć zrujnowany, to jednak stosunkowo zadbany, wykoszony. W kilku miejscach podjęto próbę rekonstrukcji historycznych zapór z drutu kolczastego. Przy pierwszym kontakcie zaprasza fasadą budynku koszar, w których znajduje się niewielkie muzeum, zawierające pamiątki trzech oblężeń Twierdzy Przemyśl.
Nie tracąc czasu ruszyłem w dalszą drogę. Wiedzie ona na północ, przez las, nieznacznym podjazdem. 3 kilometry dalej znajduje się kolejny interesujący nas punkt. 

Po lewej stronie drogi skryty jest, zarośnięty drzewami, Fort IX „Brunner”, zawdzięczający swą nazwę projektantowi.  Niegdyś stanowił przykład bardzo ciekawego rozwiązania technicznego.  W budowli umiejscowiono artylerię do strzelania na długie i krótkie dystanse, zamkniętą pod kopułami pancernymi.  Do dziś pozostały tylko resztki konstrukcji.
Dalej pojechałem asfaltową drogą w kierunku Ujkowic, by po kilkuset metrów skręcić na „szutrówkę”, biegnącą na wschód. Jeszcze ponad 2 kilometry tą ścieżką i dotarłem do kolejnego obiektu.

Mniej więcej na 12 kilometrze, po lewej stronie drogi, położony jest Fort X „Orzechowce”.  To przykład dwu wałowego fortu artyleryjskiego.   Budowla ucierpiała w czasie pierwszej wojny i jej ruiny do dziś noszą tego ślady.  Dotarłszy do magazynów amunicji i schronów, możemy oglądać pęknięcia spowodowane nieprzyjacielskim ostrzałem.
Po obejrzeniu ruin fortu, trasa rowerowa Twierdzy Przemyśl prowadziła mnie dalej drogą forteczną. Poruszałem się za oznaczeniami, drogami gorszej kategorii, wypatrując po drodze śladów umocnień.

Trzymając się asfaltu trafiłem wreszcie na Fort XI „Duńkowiczki”.  Konstrukcją przypomina on „Orzechowce”, jednak w tym wypadku zachowana jest w bardzo dobrym stanie.  Wzrok przyciąga przede wszystkim betonowy budynek koszar, z umiejscowionym pośrodku wejściem do magazynów.  Pozostałością klatki schodowej można dostać się na strop budynku i obejrzeć resztki dawnych baterii artyleryjskich.
Jadąc dalej trasą, dotarłem do drogi Rzeszów-Przemyśl, która musiałem teraz przekroczyć.  Niedługo potem wjechałem ponownie na „gruntówkę” prowadząca do miejscowości Żurawica.

Po chwili, z lewej strony ukazał się ogrodzony, Fort XII „Werner”.
Ten jedno wałowy fort artyleryjski zachował się w bardzo dobrym stanie. Jeszcze kilka lat temu można go było oglądać tylko zza ogrodzenia, gdyż stanowił teren wojskowy. Wszystko zmieniło się, gdy dotychczasowy właściciel opuścił jego teren. Fort udostępniono turystom za opłatą i objęto konserwacją. Wojskowy nadzór zachował budowlę w świetnej kondycji i uchronił przed rozbiórką przez miejscowych.

 Naprawdę warto zapłacić parę złotych, aby obejrzeć dobrze zachowane koszary, magazyny i przejść się suchą fosą wewnątrz budowli.
Trasa rowerowa wiodła mnie kolejno do Żurawicy.  Tam już jechałem normalnymi ulicami, próbując nie zgubić czarno-białych oznaczeń. Skierowałem  się w stronę dworca kolejowego, by po chwili odbić w prawo.




Na 22 kilometrze dotarłem do kępy drzew, gdzie kryje się kolejna budowla obronna.
To Fort XIIIb „Bolestraszyce”, ogrodzony i użytkowany. Dla turystów niestety dostępny tylko zza ogrodzenia.
Trochę zniesmaczony ruszyłem dalej. Przejechałem przez alejkę jesionów i po skręcie w lewo, osiągnąłem ostatni punkt na trasie.




Po lewej stronie dróżki oczekiwał mnie Fort XIII „San Rideau”.  Budowla pierwotnie przypominała wspomniany wcześniej Fort IX „Brunner”.  Teraz wita nas okazałymi ruinami głównego budynku umocnień, wysadzonego i po rozbiórce.  W ramach zwiedzania można obejrzeć obiekt od wewnątrz, a następnie pójść dalej w kierunku fosy. Tam zachowały się fragmenty kaponiery i galerii dla strzelców.
Z terenu fortu, niezbyt stromy zjazd sprowadził mnie do Bolestraszyc.  To końcówka pętli rowerowej. Znaki wiodą dalej do centrum Przemyśla, od którego dzieli mnie niespełna 10 kilometrów.
Pokonanie części północnej zajęło mi raptem parę godzin i w okolicach godziny dwunastej byłem już w centrum miasta. 


Czas jaki mi pozostał postanowiłem wykorzystać maksymalnie i przeznaczyć go na odwiedzenie zamku w Krasiczynie.
Dojazd z Przemyśla, w kierunku na Sanok, zajął mi niespełna godziną. Wszak odległość wynosi tylko 10 kilometrów, jednak niektóre podjazdy były bardzo męczące. 
W zamku Krasiczyn spędziłem godzinę, przechadzając się po ciekawym ogrodzie i podziwiając z zewnątrz bryłę budowli.  Wnętrze obiektu ma opinię niezbyt interesującego, od ostatniej wizyty Armii Czerwonej w 1944 roku.
Do Przemyśla wróciłem około godziny piętnastej i zdążyłem załapać się na bezpośredni pociąg do Tarnowa.  Cel wyjazdu został zrealizowany, a wycieczka zakończona.

Zwiedzenie Przemyśla i okolic polecam każdemu miłośnikowi historii. Na pewno w tym mieście, stanowiącym  ciekawy tygiel kulturowy, znajdzie coś dla siebie.
Poza Twierdzą, Przemyśl zaprasza przede wszystkim  bogatymi zabytkami architektury, z głębokiego przekroju  okresów historycznych.  Przyciągają same zabudowania rynku, liczne świątynie i klasztory, z których miasto od wieków słynie.  Militaryści, z pewnością zaczepią oko o bryły bunkrów tzw. Linii Mołotowa, które od siedemdziesięciu lat, swoimi kopułami pancernymi i otworami strzelniczymi, strzegą bystrego Sanu.
Pozdrawiam
Tomasz Duda




wtorek, 19 marca 2013

Lawinowe ABC Milan Lizuch - recenzja, opinia


Lawinowe ABC Milan Lizuch   - recenzja, opinia



Informacje ogólne
ABC Lawinowe to na pierwszy rzut oka niewielka  książeczka. Formatem przypomina A6 i liczy 83 strony.  Autorem jest ratownik słowackiej HZS – Milan Lizuch – wieloletni praktyk i ekspert w dziedzinie prewencji lawinowej.

ABC Lawinowe  składa się z pięciu głównych rozdziałów:
1.       Śnieg i lawiny – powstawanie i charakterystyka (informacje o śniegu, jego przeobrażeniach i właściwościach, a także o czynnikach lawino twórczych)
2.       Planowanie wycieczek ( metody planowania wycieczek, reguły zachowania w czasie wycieczki)
3.       Ekwipunek ( lawinowe ABC i wiadomości z dziedziny sprzętu )
4.       Pomoc koleżeńska (zachowanie w czasie wypadku lawinowego z osoby poszkodowanego, świadka i ofiary, pierwsza pomoc)
5.       Praktyczne porady (pomiar nachylenia stoku, testy stabilności śniegu, przydatne adresy i telefony)

To tak w „telegraficznym skrócie”.  
Polskie wydanie powstało  przy współudziale TPN i Fundacji im. Anny Pasek.

Niezbędnik na początek i dla przypomnienia
Lawinowe ABC to świetna pozycja dla turysty rozpoczynającego swoją przygodę z lawinami i dobra podstawa teoretyczna.  Książeczka mimo iż niepozorna, zawiera w sobie same niezbędne wiadomości, które każdy turysta wybierający się w teren zagrożony lawinami powinien przyswoić. 
Informacje są pogrupowane rozdziałami, napisane prostym językiem, z czytelnymi  zdjęciami, tabelami i schematami.
Oczywiście nie ma tu wszystkiego co konieczne, ta mała pozycja nie wyczerpuje osiągnięć pisarskich w dziedzinie zagrożenia lawinowego, jednak nie taki był cel jej powstania.
Lawinowe ABC znakomicie nada się na oswojenie z tematem przed uczestnictwem w kursie lawinowym, jak i już po nim.  Kiedy chcemy sobie przypomnieć jakieś wiadomości, wystarczy sięgnąć do książeczki – wszystko znajduje się właściwie w jednym miejscu.

W teren
Jak wspomniałem książeczka ma „śmieszne” wymiary. Kieszonkowy format i  gabaryty niewielu różniące się od tabliczki czekolady, z pewnością sprawdzi się również w czasie wyjazdu.
Dostępna „pod ręką”, niewątpliwie ułatwi początkującemu turyście wycieczkę i pomoże w razie wątpliwości.  W wypadku załamania pogody – po prostu będzie co czytać w schronisku.
Redakcja książki jest bardzo przystępna.  Dużo tu kolorów, podkreśleń i wyszczególnień niektórych informacji, co ułatwia wyszukiwanie.  Po wyciągnięciu z kieszeni w,  minutę  lub kilka, znajdziemy z pewnością treści nas interesujące.
Książeczka ma utwardzoną okładkę i laminowany papier, wydaje się być solidna. Przy korzystaniu nie powinna zbytnio ucierpieć.

Podsumowanie
Lawinowe ABC to niewielka pozycja, którą śmiało mogę polecić. Szerokie spektrum zastosowania i duże grono adresatów niezbędnika sprawiają, że książeczkę warto mieć.   Z pewnością stanie się dobrą bazą do zdobywania i doskonalenia umiejętności lawinowych.
W sklepach internetowych cena pozycji zaczyna od 17,50zł

Tomasz Duda

czwartek, 14 marca 2013

Arc’teryx Gamma Hoody Men – test po miesiącu używania, opinia


Arc’teryx Gamma Hoody Men – test po miesiącu używania, opinia


Pierwszy test

Kurtkę Arcteryx Gamma Hoody Men, udostępnioną do testów dzięki firmie MJ Sport z Poznania i za pośrednictwem wortalu www.outdoor.org.pl,  używam już ponad miesiąc –  w lutym 2013. Jako, iż przeszła ze mną  paręnaście dni w terenie, wypada napisać o niej co nieco.
Gamma Hoody to softshell  przeznaczony  na niskie temperatury, do aktywności typu „Alpine Climbing”. Ma chronić od wiatru, zapewniać nieco ciepła, a zarazem dobrą oddychalność.
Warunki w jakich używałem kurtkę były dla produktu niemal idealne.  Temperatura wahała się od  -15 do około +3 stopni Celcjusza.  Niestety nie trafiłem na skrajnie  ekstremalne okoliczności.   Softshell nie doświadczył dużych opadów, nie miał okazji też być używany w czasie huraganowego wiatru – po prostu podczas używania pogoda nie dostarczyła takiej możliwości.
Korzystanie z Gamma Hoody w tym miesiącu  dotyczyło trzech sfer aktywności – zimowej turystyki tatrzańskiej, biegania i narciarstwa zjazdowego na stoku.


Budowa

Do testów dostałem rozmiar M Arc’teryxa, który  na moje 184cm  wzrostu i 97 cm obwodu klatki, pasuje idealnie. Kurtka skrojona jest jakby na wymiar. Konstrukcja zapewnia dobre dopasowanie do sylwetki, zarówno w okolicach korpusu, jak i rękawów. Kurtka jednocześnie nie jest przy tym za ciasna. Pod spód spokojnie wejdzie polar, a nawet (sam poczułem zdziwienie) – sweter puchowy!  
Rękawy są odpowiednio dłuższe, tak jak i tył Gamma Hoody.  Przy podnoszeniu rąk nic się nie podwija, nie podnosi do góry.  Krój techniczny sensu stricte. Rękawy mają elastyczne, stosunkowo wąskie mankiety. Problemem jest ściągnięcie kurtki w rękawicach, zaś o nałożeniu na nie rękawów możemy zapomnieć.
Garda kurtki jest stosunkowo niska (przy konfrontacji z kurtkami).  Kaptur dobrze współdziała na kasku, gorzej wymodelować go w czapce i bez niej.  Nie mogę wprost zrobić tego poprawnie. Zawsze zostaje przy twarzy trochę miejsca, przez które trafia wiatr. W porównaniu np. z Marmot Genesis – Gamma wypada gorzej. 
Przy pierwszym kontakcie z kurtką moją uwagę zwrócił brak zakończenia zamka głównego „zakładką” z materiału.  Obawiałem się, iż przez to może być nie wygodnie. Czas pokazał, że pozytywnie się zaskoczyłem i zamek na brodzie nie uwiera, ani nie powoduje podrażnień na skórze.
Dobrze sprawdza się system umiejscowienia kieszeni. Szczególnie mogę pochwalić produkt za kieszenie boczne. Umieszczone bardzo intuicyjnie, często są przeze mnie używane. Nawet mimowolnie sięgam do nich ręką.  Pozwalają na wygodne przenoszenie różnych drobiazgów, bez odczucia, że cokolwiek tam włożyliśmy.  Otwarte kieszenie mogą służyć również do regulacji temperatury.

Wykonanie

Gamma Hoody to kawałek dobrej, porządnej roboty. Przynajmniej takie wrażenie miałem, kiedy obejrzałem ją pierwszy raz, a po miesiącu mogę ciągle przyklasnąć swoim pierwotnym spostrzeżeniom .  Nie zauważyłem żadnej wystającej nitki, niedokładnego szwu itp.  Do tej pory nic się nie odpruło, ani nie wykazuje ku temu „zamiaru”.  Podczas używania moją uwagę zwróciły rewelacyjnej jakości zamki. Pracują znakomicie – nawet obsługiwane jedną ręką.
Kurtka wygląda estetycznie i zgrabnie. Egzemplarz w czarnym kolorze, który posiadam, fajnie się prezentuje i dobrze wygląda w drodze na uczelnię czy na ulicy.  Kurtka pozbawiona jest wzmocnień, ale materiał z którego softshell jest wykonany, Polartec Power Shield, wygląda na mocny.
Nie potrafię  powiedzieć jak czarny kolor będzie sprawował się w większej temperaturze na słońcu.  Czas i ocieplenie to pokaże. Myślę, że gdy z otoczenia zniknie śnieg, będzie też łatwiej o zabrudzenia, ale to póki co to moje spekulacje.


Funkcjonalność

Arc’teryx Gamma Hoody jest typowym softshellem. Producent nie gwarantuje wodoodporności i pewnie ma rację.  Do tej pory nie miałem okazji sprawdzić kurtki pod tym względem, ale zapewne nie będzie cudów.  Pewnym jest, że małą mżawkę na stoku Gamma przetrzymała dzielnie.
Jak wspomniałem na początku, wiatroodporoność także nie przeszła jeszcze najcięższej próby, choć dotychczasowe z pewnością wystarczyłyby zwyczajnemu  konsumentowi  do ukształtowania opinii o produkcie. Gdy byłem w lutym w Tatrach, wiało na przeciętnym poziomie. Jak to w Tatrach. W temperaturze od -5  do  -15 stopni, przy średniej aktywności, pod kurtką miałem bieliznę Brubeck Thermo i Powerstretcha.  Na podejściu było zbyt ciepło,  na grani optymalnie.  Z wyjątkiem twarzy (kaptura nie mogłem dopasować dobrze) wiatr mnie nie ruszał.  Tą samą drogę przebywałem jednak nieraz w kurtce Paclite, a ta miała odczuwalnie lepszą wiatroodporność.  Szczególnie w okolicach głowy. Zaryzykuję tym samy opinię, że w zadymce, chłód wiatru mógłbym na ciele odczuć.  Przy wietrze za to w kurtce sporo biegałem. Wtedy sprawiła się bardzo dobrze. Im chłodniej tym lepiej. Mogę śmiało polecić na wietrzne, mroźne warunki, do aktywności tego rodzaju.
Z drugiej strony zaskoczyła mnie oddychalność materiału. Ta jest rewelacyjna.  Wcześniej niepewnie patrzyłem na to polarowe ocieplenie wewnątrz, jednak z czasem przekonałem się, że Gamma Hoody, to soft w którym śmiało można podchodzić.  Jak do tej pory to chyba najlepiej oddychająca kurtka, w której przyszło mi maszerować.   To sprawia także, że można używać jej do niezbyt intensywnego biegania w temperaturze około zera stopni i poniżej tej granicy. 
Mimo wspomnianej polarowej dzianiny wewnątrz kurtki –  nie należy ona do ciepłej odzieży. Wręcz przeciwnie. Zmarznąć można w niej szybko, a jedyną alternatywą oprócz ruchu jest sweter puchowy. O jej słabej termicie przekonałem się i na tatrzańskich „lodach”, a co gorsze na wyciągu krzesełkowym, gdzie przemarzłem strasznie, podczas wjazdu na górę. J
Kurtka jest bardzo wygodna. Znakomicie sprawdza się rozciągliwy materiał. Nie krępuje ruchów, nie zmienia położenia na ciele i w ogóle można zapomnieć, że mamy ją na sobie.  To definitywnie moje najwygodniejsza kurtka, jak do tej pory.
W stosunku do innych softshelli, Gamma Hoody  jest zdecydowanie lżejsza i zajmuje niewiele miejsca.  Na przykład w stosunku do Marmota Gravity to całe 200 gram! 
Do Gravity mogę również odnieść jej inne właściwości.  W stosunku do poprzednika, Gamma Hoody M z pewnością lepiej „oddycha”, ale ma trochę gorsza wiatroodporoność.  Materiał Marmota jest zdecydowanie gorszy. Twardszy, nierozciągliwy, cięższy, zajmujący więcej miejsca. Zdecydowanie Gamma Hoody wygrywa w tej konfrontacji.


Wnioski

W warunkach, w jakich miałem okazję używać softshella , sprawdził się znakomicie.  Zdecydowanie zaskoczyła mnie dobra oddychalność i staranne wykonanie. Wiatroodpornośc jest na przyzwoitym poziomie, ale nie powala na kolana. Wiadomo – kosztem oddychalności.   Noszenie kurtki to sama przyjemność. Ciuch dobrze dopasowany, komfortowy, nie krępujący ruchów.  
Największym rozczarowaniem jest chyba kaptur i niska garda – konstrukcja tych elementów, w zbiegu ze sobą, powoduje niedokładną ochronę twarzy i głowy przed wiatrem.
Przy dużej aktywności – podczas biegania, czy w przeciętnych warunkach tatrzańskich sprawuje się dobrze. Przy braku ruchu koniecznie trzeba założyć cos pod spód.   
W skrajnie ekstremalnych warunkach pogodowych, obawiam się, że softshell nie dałby rady.

 Mam nadzieję, że dalsze używanie wyklaruje moją opinie o produkcie. Póki co kształtuje się jak powyżej.



Wstępna ocena po miesiącu używania:

Budowa – 4/5
Wykonanie – 5/5
Wiatroodporność – 3/5
Oddychalność – 4/5


Pozdrawiam
Tomasz Duda

niedziela, 10 marca 2013

Praga i Kutna Hora – sposób na udany i tani weekend, nie tylko dla studenta


Praga i Kutna Hora – sposób na udany i tani weekend, nie tylko dla studenta

Praga – największe miasto i jednocześnie stolica Czech, zajmuje niespełna 500 kilometrów kwadratowych.  Położone wśród zakoli Wełtawy, początkami  sięga pierwszego tysiąclecia naszej ery.  
Miasto prężnie rozwijało się w okresie średniowiecza, a w XIV wieku dzierżyło miano największego ośrodka urbanizacyjnego na północ od Alp.  
Konsekwencją prężnego rozwoju jest bogactwo architektoniczne Pragi i duży odsetek budowli średniowiecznych, w stylu późnogotyckim.  Prawdziwym ewenementem jest, że spustoszenie i pożogi wojenne minionego wieku, poza nielicznymi wyjątkami,  nie dotknęły miasta nad Wełtawą i oszczędziły wiekowe mury praskich budowli.
Wszystko to sprawia, że współczesny turysta może podziwiać tutejsze zabytki w formie nienaruszonej i pozostałe w takim stanie, jaki historyczny architekt nadał im sto, czy kilkaset lat wcześniej.

Transport
Jedziemy do Pragi! Lampka z taką zawartością zapaliła mi się „pod kopułą”  jakieś pół godziny po pojawieniu się nowej partii biletów na stronie Polskiego Busa. Nie było chwili do stracenia i zakupiłem bilety, jakie były jeszcze dostępne w studenckiej cenie,  na koniec lutego 2013. W sumie dla trzech osób. Janusz szybko zainteresował się wycieczką, a Anita została postawiona przed faktem dokonanym. J
To właśnie nasz sposób transportu – Polski Bus.  Wyruszyliśmy z Lublina w czwartek, o godzinie  14:00 i po przesiadce w Warszawie, o 18 siedzieliśmy już w autokarze do Pragi.  Miasto nad Wełtawą powitało nas około 5:30, pół godziny wcześniej, niż zakłada rozkład.  Podsumowując, droga w jedną stronę zajęła 15 i pół godziny.
W drogę powrotną wyruszyliśmy  poniedziałkowym rankiem.  O 8:40 wyjechaliśmy z czeskiej stolicy.  Do Warszawy dotarliśmy przed czasem, by o 21:25 załadować się w autokar do Lublina.  W miejscu zamieszkania znaleźliśmy się  parę minut po północy.  
Całość transportu do Pragi, doliczając bilet MPK na dworzec PKS, zamknęła  się w 50zł.

Praga
W Czeskiej stolicy, razem z Anitą i Januszem pierwsze kroki skierowaliśmy  do metra, z zamiarem dojechania na miejsce naszego przyszłego kwaterunku. 
Polski Bus przyjeżdża na dworzec autobusowy w okolicach popularnej stacji Florenc.  Bilet 30 minutowy  kosztuje24KC (ok.4zł). 
W czeskiej stolicy funkcjonują 3 linie metra, krzyżujące się ze sobą. Poza tym, że drogi, to bardzo efektywny środek komunikacji.
Dzięki uprzejmości Anity, nocleg mieliśmy zapewniony u jej znajomego – Konrada. W okolice mieszkania, na północy miasta, zawitaliśmy niezwłocznie po przyjeździe.
Przy śniadaniu zaś rozpoczęliśmy przygotowywać plan na weekend.   Zdecydowaliśmy pierwszy dzień poświęcić na zwiedzanie Starego Miasta, w sobotę Konrad zaoferował oprowadzenie nas po  pozostałej jego części, zaś niedzielnym rankiem  postanowiliśmy odwiedzić Kutną Horę.

Piątek

 Jako, iż noc spędziliśmy w Polskim Busie, wypadało parę godzin poświęcić na „rest”.  W miasto wyruszyliśmy niedługo przed południem.  Skorzystaliśmy oczywiście z metra,  wysiadając na stacji Muzeum. To chyba najlepszy przystanek na rozpoczęcie zwiedzania miasta.
Z podziemi wyszliśmy bezpośrednio na Placu Wacława – miejscu, w przeszłości znanym jako Koński Targ, a ostatnimi laty okrytym złą sławą  z powodu  samospaleń „dwóch Janów”.
Punktem ciężkości tego miejsca jest pomnik Świętego Wacława, zaś w południowo wschodniej części góruje nad nim monumentalny gmach praskiego  Muzeum Narodowego .
Kierując się wzdłuż placu, niespiesznie rozpoczęliśmy spacer w stronę Starego Miasta.  Przemierzając niezbyt szerokie, ale jakże zadbane uliczki,  podziwiając piękne kamienice, po kilkudziesięciu minutach wyszliśmy na Staromiejski Rynek.   
Już od pierwszej chwili miejsce przytłacza nas ogromem piękna.  Wzrok zaś przyciągają  przede wszystkim dwie budowle – miejski Ratusz i Kościół N.M.P. przed Tynem

Ratusz to typowa budowla w stylu gotyckim. Powstał w XIV wieku i od tego czasu uległ tylko nieznacznym modyfikacjom. W XIX wieku dobudowano prawe skrzydło, które zostało niestety zniszczone w ostatnich dniach drugiej wojny światowej.  Największa uwagę niewątpliwie przyciąga astronomiczny zegar, umieszczony na jednej ze ścian budowli.  O każdej pełnej godzinie zbiera przed sobą tłumy turystów, które obserwują scenkę odgrywaną przez rzeźby postaci  – Turka,  Śmierć,  Vanitas i Chciwość.









Tzw. Kościół Tyński  z daleka zachwyca pięknem północnego portalu.  Gotycka budowla od początku kojarzona była z ruchami reformatorskimi. Kazania wygłaszali tu poprzednicy Jana Husa, którego pomnik stoi w centralnym punkcie Rynku Staromiejskiego.
W okolicach Ratusza nasza trójka szybko zlokalizowała Informację Turystyczną. Jako, iż na zewnątrz panowała ujemna tempera tura, nieraz przyszło wykorzystywać nam to cieplutkie pomieszczenie do regeneracji sił. Tutaj zmieniliśmy małą mapkę sytuacyjną z przewodnika na bezpłatny egzemplarz mapy miasta w formacie A3 i w tym miejscu znaleźliśmy również informację o bezpłatnych wycieczkach z przewodnikiem. 
W ciągu dnia są organizowane dwa takie wyjścia – o 10:30 i 14:00. Całość trwa około dwóch godzin, a prowadzący posługuje się językiem angielskim.
Postanowiliśmy skorzystać z tego udogodnienia i o  14, rozpoczęliśmy zwiedzanie Pragi z przewodnikiem. Na pierwszy ogień poszedł położony przy Rynku Kościół św. Marcina, zbudowany w XVIII wieku.  Przy nim słuchaliśmy wywodu o historii Czech i miasta. Nie mogło wprost umknąć uwadze, że największym dobroczyńcą Pragi był cesarz i zarazem król Czech Karol IV. Władca ten przekształcił miasto w jeden z najważniejszych ośrodków XIV wiecznej Europy.

Po zwiedzeniu Rynku Starmiejskiego, plątaniną ulic dotarliśmy do Bramy Prochowej. Ta 65 metrowa budowla zachwyca kunsztem architektury późnogotyckiej i jednocześnie wyznacza granicę dawnych murów miejskich. Zaraz obok niej znajduje się secesyjna perełka. To miejski Dom Reprezentacyjny – przebudowany na początku XX wieku, z dawnej rezydencji królów czeskich.
Po obejrzeniu powyższych budowli ruszyliśmy w dalszą drogę. Już od kilku godzin padał obfity śnieg, a panująca ujemna temperatura skutecznie uprzykrzała wycieczkę. Miejscami robiliśmy krótkie podbiegi, przez przewodnika nazwane „running tour” .  Takim szybkim sposobem, zahaczając po drodze o Muzeum Komunizmu, dotarliśmy do Uniwersytetu Karola.
Carolinum  to najstarsza budowla tego typu w Europie Środkowej, wpisana na listę Zabytków Narodowych kultury czeskiej.  Obok prostej, gotyckiej bryły budynku, znajduje się Stavkovske Divadlo  - czyli Teatr Stanowy. Ten  obiekt, wybudowany z stylu  klasycystycznym, jest ponoć najbardziej znanym teatrem  czeskiej stolicy.
Podczas kolejnego etapu wycieczki przyszło nam okrążyć niemal całe miasto.  W padającym śniegu przeszliśmy aż  do Józefowa.
Dzielnica żydowska wzięła nazwę od cesarza Józefa II.  Ten oświeceniowy monarcha zniósł bowiem dawne ograniczenia Żydów. Zapanowała tolerancja religijna, Żydzi uzyskali dostęp do wolnych zawodów, a bramy dotychczasowego getta otwarto.
Niewątpliwie największą atrakcją Józefowa są synagogi.  Wejściówka do trzech z nich kosztuje odpowiednio 300KC (normalny bilet) i 200KC(ulgowy).
Za wstęp do wczesnogotyckiej, najstarszej świątyni tego typu w Europie – synagogi Staronowej trzeba kupić bilet oddzielny.
To samo tyczy się Starego Cmentarza Żydowskiego, położonego w środku Józefowa. To miejsce pochodzi jeszcze z XV wieku i mimo niewielkiej powierzchni kryje szczątki 100 tys. osób, chowanych warstwowo.
Mimo tego, iż obiekty w tej dzielnicy Pragi maja opinię najdroższych do zwiedzania, wszędzie kręcą się turyści i chętnych to wejścia nie brakuje.
W Józefowie zakończyliśmy także naszą trasę z przewodnikiem.  Miasto zdążyło już pokryć się parocentymetrową warstwą puchu i niebawem zapadł zmrok. 







W świetle latarni miasto nabrało zupełnie innego wyglądu. Te same budowle widziane po zmroku robiły całkiem inne wrażenie niż parę godzin temu. Gra świateł na murach zabytków tylko podkreśliła ich monumentalizm. Padający ciągle śnieg wprowadził wyczekiwany, zimowy klimat.
Tego wieczoru postanowiliśmy wykorzystać resztę czasu i jednocześnie przedsmaku jutra. Spacerowym krokiem udaliśmy się nad Wełtawę. Po dłuższej chwili kluczenia wąskimi uliczkami,  za podążającym w jednym kierunku tłumem, dotarliśmy wreszcie nad Most Karola.

Śmiało można powiedzieć, że obiekt  ten jest najbardziej rozpoznawalnym zabytkiem Pragi i miejscem,  bez odwiedzenia którego żadna wycieczka do czeskiej stolicy nie może się obejść.
 Most powstał na zlecenie cesarza Karola IV, w XIV wieku, na miejscu dawnej budowli porwanej przez nurt Wełtawy .  Zakończona dwoma, gotyckimi wieżami masywna konstrukcja nocną porą robi niesamowite wrażenie. Po obu stronach most ozdobiony jest dwudziestoma dwoma barokowymi rzeźbami. Najważniejszą   nich jest niewątpliwie postać św. Jana Nepomucena, często pocierana przez turystów „na szczęście”.  Całości dopełnia wspaniały widok na zachodni brzeg i położony na wzgórzu Hrad, teraz pięknie oświetlony.
Zachęceni spektakularnymi widokami, postanowiliśmy przedłużyć spacer. Z marszu wstąpiliśmy na Hrad, z racji późnej pory już opustoszały.   Niespiesznie przeszliśmy, przez niemal pusty zamek, po drodze mijając katedrę św. Wita i zatrzymując się na parę zdjęć w „Złotej Uliczce”.
Piątkowy wieczór zakończyliśmy, wsiadając do metra na stacji Malostranska, znajdującej się niedaleko wschodniego wejścia na Hradczany.










Sobota

Właściwą wycieczkę po Pradze zaplanowaliśmy na sobotę. Właśnie tego dnia,  mieszkający tu Konrad, zgodził się oprowadzić nas po mieście.
Pierwszym punktem wycieczki okazał się być Wyszehrad. Tak też nazywała się stacja metra przy której rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Twierdza z czerwonej cegły znajduje się 3 km na południe od centrum miasta.  Już w XI wieku Przemyślidowie zbudowali na wzgórzu pałac, dający początek założeniom obronnym. Przez wieki twierdza przechodziła liczne przebudowy.  Dziś możemy podziwiać resztki XVIII wiecznej formy budowli.  Z oddali witają nas mury bastionów i bramy, z masywnymi drewnianymi wrotami.
Miejsce słynie przede wszystkim z doskonałych widoków na Pragę.  To stąd można podziwiać wspaniały zachód słońca nad Hradczanami.
 My niestety nie mieliśmy szczęścia i gęsto padający śnieg uniemożliwił zobaczenie czegokolwiek, położonego dalej niż 50 metrów. 
Musieliśmy zadowolić się odwiedzeniem lokalnych zabytków. 

Wartym odwiedzenia jest zdecydowanie Cmentarz Wyszehradzki.  Spoczywają tu wyłącznie osoby zasłużone dla kultury Czech.  Brak tu wojskowych czy polityków.  Znajdziemy za to nazwiska słynnych kompozytorów, malarzy czy pisarzy.
Zaraz obok znajduje się rotunda św. Marcina – jedna z wielu zachowanych tego typu budowli romańskich w Pradze. 
Z Wyszehradu zeszliśmy następnie nad Wełtawę i bulwarem wzdłuż rzeki udaliśmy się na północ. Zatrzymując się po drodze na grzane wino, po długim spacerze, dotarliśmy na most Legii. Nim przekroczyliśmy rzekę, maszerując  w kierunku wzgórza Petrin.

W pierwotnym planie zwiedzania mieliśmy udać się wprost na „miniaturową Wieżę Eiffla”, by z tego specyficznego punktu widokowego podziwiać wspaniały widok na miasto. Z racji ograniczonej widoczności musieliśmy zaniechać tego pomysłu i poprzestać na skromnej przechadzce wschodnim stokiem wzgórza. Po drodze minęliśmy wielu Prażan, którzy wykorzystując weekend masowo odwiedzali jeden z najrozleglejszych terenów zielonych w mieście.


Kolejnym punktem trasy był klasztor na Strahovie. Założony w XI wieku przez norbertanów, obecnie poza pięknem architektonicznym , słynie przede wszystkim z Biblioteki, gdzie nie brakuje turystów, chętnych do podziwiania starych woluminów.
Z klasztoru już tylko kilkaset metrów przechadzki dzieliło nas od Hradu. Po drodze podziwialiśmy wspaniałe kamienice i monumentalne pałace –  co ciekawe – w większości należące do czeskiego MSZ.

Niespiesznie dotarliśmy na Hrad, który niedzielną porą był wprost oblężony przez turystów. Budki strażników przy bramie stały niestety puste.  Ubranych w tradycyjne mundury żołnierzy spotykaliśmy dopiero na samym zamku.  
Praski Hrad został założony  już w XI wieku. Zamek wielokrotnie przebudowywano. Głownie za czasów Marii Teresy i w XX leciu międzywojennym.  Obecnie widoczny jest najlepiej z mostu Karola,  przyciągając widzów neoklasycystyczna fasadą pałacu, z której wyrasta bryła katedry.

Katedra św. Wita, bo o niej oczywiście mowa jest największym kościołem w całych Czechach, a wielu przypisuje mu także miano najpiękniejszego.  Budowę ogromnej konstrukcji rozpoczęto w XIV wieku, a zakończono dopiero w 1929 roku. Przez całe stulecia budowla była symbolem niezrealizowanych aspiracji Czechów.   Katedra wprost przytłacza swoim ogromem. Zajmuje większą część  trzeciego dziedzińca Hradu i niemal nie pozwala widzowi na ogarniecie wzrokiem całej bryły monumentalnej budowli. 
Wnętrze katedry, pilnowane przez strażników otwarte jest dla zwiedzających. Naprawdę warto wejść do środka, ze względu na piękno  wysokiego sklepienia i nowoczesne witraże, niemalże świecące w półmroku wnętrza.
Zostawiając za sobą katedrę św. Wita  kontynuowaliśmy spacer po zamku.



Mieliśmy szczęście i udało nam się również bezpłatnie zwiedzić otoczenie Złotej Uliczki, wraz ze wszystkimi pomieszczeniami.  Godzinę  przed zamknięciem kas biletowych,  jest ona bowiem udostępniana do oglądania bez opłat.
Sama uliczka słynie z miniaturowych domków, dawnych pomieszczeń straży pałacowej z XVI wieku. Trzysta lat później zamieszkiwali tu artyści i rzemieślnicy. Uliczka została wysiedlona z inicjatywy komunistów i obecnie jest udostępniana do zwiedzania. To raptem kilka domków, które jednak wyglądają tak malowniczo, że każdego dni przyciągają swoim urokiem wielu entuzjastów.
Po zejściu z Hradu, krocząc uliczkami Małej Strany,  udaliśmy się w okolice mostu Karola. Zanim jednak weszliśmy na niego  poświęciliśmy kilkanaście minut na rozgrzanie się przy  koksowniku i obejrzenie ściany Lenona, na bieżąco uzupełnianej nowym graffiti.
Niewątpliwym motywem  naszej wycieczki do Pragi stał się napis z tej ściany.  „Jesus (loves) U LASKA”, który połączony z dwóch zwrotów, bardzo nam się spodobał.
Wycieczkę zakończyliśmy właściwie na Moście Karola. Tym razem  przechodziliśmy go w kierunku wschodnim, wraz z tłumami spacerowiczów. Znalazło się parę osób, które z racji śniegu, przejechały tu nawet na nartach.




Niedziela

Ostatniego dnia wyjazdu postanowiliśmy wybrać się do Kutnej Hory. W tym celu ponownie wsiedliśmy do metra, udając się na stację Hlavni Nadrazi - praski dworzec kolejowy.
Znaleźliśmy kasę biletową, jednak kasjerka  nie mówiła po angielsku. Okazało się, że nie było większego problemu i  poprawną polszczyzną,  bezproblemowo kupiliśmy bilet.  Jeden na trzy osoby, jako iż taki sposób okazał się oczywiście tańszy.  Bilet tam i z powrotem kosztował nas 440KC (niewiele ponad 70zł).
Pociąg wyruszył o 9:50, a za godzinę byliśmy na miejscu.
Stacja kolejowa odległa jest od właściwego centrum Kutnej Hory o 4,5km.  Nietrudno trafić, gdyż znaki są bardzo gęsto rozstawione, a w razie potrzeby pomocą służy informacja turystyczna. Możliwy jest także dojazd komunikacją miejską.
Po drodze do centrum, w odległości 1,5km od stacji, na osiedlu Sedlec,  znajduje się słynna „kaplica czaszek”. Jest to jedna z najsłynniejszych turystycznych atrakcji miasteczka.  Nazwę swą wzięła od nietypowego wystroju, sporządzonego w XIX wieku, przez półślepego mnicha.  Wnętrze kaplicy „urządzone” jest z 10 tysięcy szczątków ludzkich, które w większości pochodziły jeszcze z czasów wojen husyckich.

 Wstęp do wnętrza kosztuje 60KC(normalny bilet) i 40KC(ulgowy). W kasie można kupić także wstępy łączone, jednak niezbyt interesujące. Kaplicy z katedrą św. Barbary połączyć niestety nie da rady. 
Sama „ kostnica” zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie i wszystkim mogę polecić odwiedzenie tego miejsca.











Kolejne atrakcje Kutnej Hory znaleźliśmy  w centrum. 
Bardzo interesujący jest budynek Włoskiego Dworu, który wieki temu był mennicą, słynącą z praskich groszy.  Muzeum wydobycia srebra okazało się niestety nieczynne w okresie zimowym.
Kolejnymi wartymi uwagi  zabytkami są kościół św. Jakuba i Hradek – dawny fort będący niegdyś drugą mennicą miasta.



Dalej, malowniczymi uliczkami miejskimi,  dotarliśmy do katedry św. Barbary.
Budowla ta jest kolejnym przykładem piękna późnego gotyku.  Niektórzy mówią, że to najpiękniejsza katedra  w Europie Środkowej, inni pierwszeństwo przyznają  katedrze św. Wita. Faktem jest, że to obiekt warty obejrzenia i wymagający więcej, niż tylko chwila uwagi. za wejście do wnętrza zapłacimy tyle samo, co we wspomnianej wyżej "kostnicy".


Po zwiedzeniu całej południowej strony miasteczka, wybraliśmy się na spacer jego północnymi uliczkami.
W tej części, poza rzędami ciekawych kamieni, kryje się jeszcze parę ciekawych zabytków.  Jest to np. wielokątna fontanna Kasna z XV wieku, „Kamienny Dom”, czy „Kolumna Zarazy”. Z pewnością warto poświęcić ich chwilę.
Niespieszne zwiedzenie starówki Kurnej Hory zajęło nam łącznie 3 godziny.  Odwiedziliśmy chyba wszystkie warte obejrzenia miejsca , po czym wróciliśmy na stację  kolejową, by o 15:00, zatłoczonym pociągiem udać się w podróż powrotną do czeskiej stolicy.


Podsumowanie.

Praga jest godnym polecenia miejscem na spędzenie udanego weekendu. Miasto nienaruszone przez ostatnią wojnę aż zaskakuje  dobrą kondycją budowli i ogólnym porządkiem. W swoim opisie wymieniłem tylko najbardziej typowe zabytki praskie, podając ogólny pomysł i zarys wycieczki, jaką każdy może urządzić.
Miasto zdecydowanie „zyskuje” również letnią porą, kiedy zachwyca pięknem ogrodów  i atrakcjami, które w zimie są niedostępne.
Kutna Hora stanowi jedynie dodatek to wycieczki po mieście. Podróż tam można odpuścić i dokładniej zagłębić się w zabytkach stolicy, jak również wybrać inną alternatywę na trzeci dzień, choćby z szerokiej palety czeskich zamków warownych.

Udanej podróży

Tomasz Duda


GALERIA ZDJĘĆ