piątek, 30 maja 2014

Kierat 2014 – relacja z debiutu na 100 km

Kierat 2014 – relacja z debiutu na 100 km

Jak to jest pokonać pieszo 100 km? Takie pytanie zadawałem sobie wielokrotnie od paru lat. Po raz pierwszy, gdy wziąłem udział w imprezie na orientację na 50 km. Wtedy, zmęczony tym dystansem z podziwem patrzyłem na ludzi, którzy łamali tzw. „setki” i choć czasem kusztykając, wydawali się rozpromienieni i tryskający energią.
Jeszcze parę miesięcy temu nie spodziewałem się, że w maju wystartuję w Kieracie, a pokonywanie dużych odległości na własnych nogach tak mi się spodoba. Przełom pojawił się końcem lutego, kiedy biorąc udział w „Skorpionie” na 50 km, jakby na nowo odkryłem ten rodzaj aktywności fizycznej. W marcu wziąłem udział w  Rajdzie Dolnego Sanu, gdzie pokonałem ponad 76 km, a chęć zdobywania szczebelków i progresu podsunęła znakomitą myśl. Parę dni później zapisałem się na Kierat.
Do imprezy jakoś szczególnie się nie przygotowałem, a uczestnictwo w niej miało być (poza próbą złamania magicznej „setki”) elementem treningu wytrzymałościowego, który uskuteczniałem ostatnimi czasy. Mając na uwadze duży (jak na moje dotychczasowe pojęcie) dystans, którego do tego momentu jeszcze nie pokonałem bez odpoczynku, imprezę postanowiłem rozegrać z nastawianiem typowo taktycznym, bez zbytniego starania się o osiągnięcie dobrego  czasu. Wraz z Januszem, który w Kieracie mi towarzyszył, za główne założenie przyjęliśmy samo pokonanie dystansu ultra zachowując przyzwoite tempo i obserwując nasze organizmy.

Piątek 23 maja 2014 r. okazał się bardzo gorącym dniem. Po tygodniu opadów przyszedł wreszcie ciepły front atmosferyczny, który przyniósł przyjemną pogodę. Przyjemną, jednak niezbyt trafną na imprezy tego rodzaju. Żar lał się z nieba, co dla nieprzyzwyczajonych jeszcze do temperatur oznaczało duże zapotrzebowanie na wodę. Na sobotnie popołudnie prognozowano natomiast burze.


Do Limanowej wraz z Januszem dotarliśmy przed piętnastą. Do startu pozostały raptem trzy godziny i każdy z nas miał świadomość, że to niebyt dużo czasu aby dobrze się przygotować. Po zarejestrowaniu się w biurze zawodów i odebraniu pakietu startowego mogliśmy zacząć organizować nasz biegowy ekwipunek. W teorii spakowanie kilku rzeczy i jedzenia, w praktyce oznacza mozolną układankę, w której trzeba wszystko zrobić pieczołowicie by po ciemku znać ułożenie wszystkich poszczególnych elementów.  Przed startem odebraliśmy również mapy, mając kilka chwil na zapoznanie się z nimi. Wykorzystując ten czas zaznaczyłem flamastrem trasę rajdu, wyznaczyłem parę azymutów i prześledziłem poszczególne punkty. Janusz natomiast rozpisał międzyczasy na kolejnych PK. Postanowiliśmy, że wycelujemy niezbyt wysoko, ale rozsądnie – dając sobie 20 godzin na pokonanie całej trasy.

O 17:30 wyruszyliśmy na miejsce startu maratonu. Znajdowało się już tam ponad siedemset osób znudzonych przemowami, a skorych do upuszczenia z siebie nagromadzonej energii. Pół godziny później strzał z wiwatów ki rozdarł powietrze i rozpoczął się Kierat. W Limanowej biegnący zbili się w ciasne gromady, w których wszyscy wprost kipieli energią. Grupa maszerująca została w tyle, zaś biegacze wysunęli się na prowadzenie. W swoim planie założyłem, że biegania w pierwszej 50tce powinniśmy się wystrzegać, choć w kilku miejscach puszczały wodze i przechodziliśmy w trucht, uświadamiając sobie, że trochę przebiec jeszcze trzeba, choćby dlatego, aby uniknąć postojów w kolejkach na pierwszym i drugim punkcie kontrolnym.

Pierwsze chwile Kieratu były niesamowicie radosne. Przyjemne ciepełko, lekki wietrzyk i bezchmurne niebo. Gdy wyszliśmy za Limanową pojawiały się również dalekie widoki malowniczych krajobrazów, które skutecznie motywowały do wytężonego wysiłku i pokonywania kilometrów.
Punkt kontrolny numer jeden znajdował się na siódmym kilometrze zielonego szlaku turystycznego, pod szczytem wzniesienia Kuklacz. Dotarliśmy tam bez problemów nawigacyjnych, właściwie za sznurkiem ludzi.  Dalszy marsz prowadził nas lokalnymi drogami asfaltowymi, aż do masywu Jeżowej Wody (895 m npm). Od tego miejsca peleton nieco rozrzedził się, a na trasie pojawiły się pierwsze rozbieżności nawigacyjne.



Pomimo chwili konsternacji, szybko znaleźliśmy drogę do Młyńczysk, fragmentem idąc za znakami niebieskiego szlaku, który absolutnie nie miał pokrycia na mapie. Z miejscowości kierowaliśmy się a południe, depcząc asfaltową drogę, która wyprowadzała nas na kolejne wzniesienie z krzyżem, dominującym nad okolicą. Na tym fragmencie towarzyszyła  nam koza i samochód telewizji Beskidy, z którego filmowano nasze wesołe poczynania. Po osiągnięciu grzbietu niedługo dane nam było cieszyć się zdobytą wysokością. 500 metrów jakie pozostało do drugiego checkpointu należało pokonać jak najszybciej po drodze i trawiastych zboczach.
Drugi punkt kontrolny znajdował się na skrzyżowaniu dróg i strumienia w Kiczni. Tam, już na szesnastym kilometrze zrobiło się przestronno. Chwilę zajęło nam sczytanie kart SI i podanie numerów sędziom, po czym bez zwłoki ruszyliśmy dalej na zalesione podejście, sugerując się wskazaniami kompasu i azymutem 223. Wraz ze mną i Januszem drogę tą wybrało jeszcze kilka osób, niepewnych co do tego jaką ścieżką chcą się poruszać.



Ja nie miałem wątpliwości co do kierunku i zawierzyłem kompasowi. Brnąc przez mroczny już las dotarliśmy najpierw do przecięcia żółtego szlaku turystycznego, a następnie kierując się wzdłuż rozległej polany – do drogi asfaltowej i miejscowości Zbludza. Gdy wyszliśmy z lasu przed nami roztaczał się widok na cała dolinę  w tym miejscowość Kamienica, gdzie zmierzaliśmy. Pomimo gasnącego dnia bez problemów znaleźliśmy wydeptaną ścieżkę przez pola – byli tu już widocznie „nasi” biegnący. Szybki marsz o zachodzie słońca do Kamienicy pamiętam jako najprzyjemniejszy moment całego rajdu. Miękkie podłoże, zapach trawy i światła w oddali. Chwila mogłaby trwać wiecznie.
Do Kamienicy dotarliśmy w nocy przy światłach latarni. Punkt trzeci usytuowano zaraz za rzeką, w okolicach zabytkowego dworku. Tu po raz pierwszy mogliśmy uzupełnić nasze camelbagi i spożyć batony. Wszystko odbywało się w dużym pospiechu, bo wkoło przybywało kolejnych uczestników rajdu. Nawodniwszy się, bez wytchnienia ruszyliśmy w dalszą drogę. Aby opuścić miejscowość skierowaliśmy się najpierw na cmentarz, a minąwszy go poruszaliśmy się za znakami szlaku niebieskiego na południe. Początkowo dreptaliśmy drogą asfaltową, która stopniowo przekształciła się w terenowy szlak, by niedługo później znowu wejść na asfaltówkę. Niebieski szlak doprowadził nas aż do grzbietu kolejnego pasma i następnego punktu kontrolnego.


Czwarty przystanek organizatorzy zapewnili na dwudziestym szóstym kilometrze, niedaleko zabudowań wsi Młynne. Z oddali ujrzeliśmy charakterystyczne ognisko, choć zatrzymaliśmy się przy nim tylko na niezbędnego batona. Dalszą cześć szlaku niebieskiego pokonaliśmy w towarzystwie dużej grupy uczestników rajdu. Po drodze każdy pokonywał szlak swoim tempem, ale tak właściwie poruszaliśmy się jedną prędkością. Z tego odcinka zapamiętałem wielu intensywnie biegających, którzy jednak na podejściach wytracali cała zdobytą przewagę. Minęliśmy ich później…
Po niecałych trzech kilometrach marszu niebieskim szlakiem postanowiliśmy skręcić na nieoznaczoną ścieżkę. Poruszaliśmy się teraz w dół, pasmem Gołego Wierchu (781 m npm). Tu po raz pierwszy doświadczyliśmy kontaktu z licznymi wiatrołomami, które zmuszały nas do przedzierania się przez las i utraty cennego czasu.  Nikt nie mógł zbytnio szarżować i spójny peleton utrzymał się aż do wyjścia na pierwszą polanę. Idąc w awangardzie, w pewnym momencie skierowaliśmy się na złą ścieżkę do lasu i musieliśmy zawracać około 100-200 metrów widząc już w oddali uciekający peleton.



Niebawem pojawiło się kolejne ognisko, punkt piąty i kłopoty z orientacją wynikające z mojej nieuwagi. Zaraz za punktem, nie bacząc na znaki, ale przeżuwając batona intuicyjnie wybrałem ścieżkę na wschód, która okazała się niewłaściwa. Olśnienie przyszło niebawem, bo po około minucie, ale naszego peletonu już nie zdążyliśmy dogonić. Schodząc w kierunku Ochotnicy popełniłem kolejny błąd, dając się ponieść drodze. Zapomniałem, że na mapie widniała drobna ścieżka, która szybko wyprowadziła by nas do Ochotnicy. Mając przed sobą długą i wijącą się drogę postanowiłem spróbować przebić się do Ochotnicy na skróty, bardzo stromym stokiem. Tutaj pierwszy raz poprosiłem Janusza o wyciągnięcie GPSa i kierowanie się na południe, do miejscowości. Ten fragment trasy był jednym z najmniej przyjemnych na całym Kieracie. Weszliśmy w bardzo stromy i niestabilny teren, usłany kamieniami i gęstymi krzakami. Poza przedarciem spodni nikomu nic się nie stało, ale trzeba było bardzo uważać. Z ulgą przyjęliśmy wiadomość o rychłym wyjściu na drogę asfaltową.
Peleton już nam uciekł, ale postanowiliśmy podjąć pogoń. W Ochotnicy Dolnej przemierzyliśmy drogą kilkaset metrów, po czym skierowaliśmy się w drogę na północ. Rozpoczęło się najbardziej wybitne podejście całej trasy – na szczyt Lubania (1211 m npm). Poza wysiłkiem, naszej dwójce sprawiło ono wiele radości. Poruszaliśmy się bardzo swobodnie, równym tempem, mijając kolejnych uczestników rajdu. Szliśmy drogą, która zamieniła się w ścieżkę, aby zakończyć się po kilku kilometrach w potoku i pomiędzy drzewami. Gdy droga się skończyła postanowiliśmy podejść trawersem bezpośrednio na południe. Od tego momentu kierowaliśmy się tylko za stromizną stoku, podążając coraz wyżej. Ścieżka bardzo się dłużyła, a osiągnięcie szczytu przeciągało niemiłosiernie. Grubo po północy dotarliśmy wreszcie do głównego grzbietu i szlaku czerwonego, mijając po drodze kilkanaście osób. Teraz już tylko wejść na szczyt – pomyślał chyba każdy z nas, lecz zapał ostudził się w brutalnej konfrontacji z wiatrołomami. Podejście pod wierzchołek Lubania było niczym droga przez mękę. W świetle czołówek trzeba było przebijać się przez las omijając powalone drzewa, które przegradzały ścieżkę szlaku labiryntem gałęzi. Wejście stało się niezwykle wymagające, a droga prowadziła po konarach, tunelami pomiędzy gałęziami i korytarzami wśród wiatrołomów. Do tego pod górę. Bardziej niż fizycznie, odcinek męczył psychikę i dłużył się.
Około drugiej w nocy osiągnęliśmy punkt szósty na Lubaniu. Oznaczało to, że pokonaliśmy 40km trasy i połowę przewyższeń (jak informowali nas wolontariusze). Tam również nie zatrzymywaliśmy się zbyt długo, zadowalając się spożyciem orzeszków ziemnych w panierce i paroma łykami wody. Ruszyliśmy niebawem, mając w zamiarze nadrobić opóźnienie z Ochotnicy. Trzeba zaznaczyć, ze pomimo nocnej pory i wysokości ponad 1000 m npm, było bardzo ciepło i bezwietrznie. Od początku rajdu szliśmy w krótkich koszulkach i nikomu z nas nie dokuczało zimno. Taka aura wzmagała co prawda pragnienie, jednak pozwalała oszczędzić czasu na przebieranie odzieży.
Na głównym szlaku beskidzkim sprawdziły się nasze najgorsze obawy. Wiatrołomy pojawiały się dziesiątkami i zmuszały do kluczenia i szukania dróg obejścia. Prosty odcinek zamienił się w prawdziwy „bieg przez kłodki” (jak subtelnie określił to później sędzia główny). Początkowo sami, z czasem szliśmy w kilkuosobowej grupie. Wszyscy klęli i narzekali gdy po raz wtóry w świetle czołówek zauważali kolejne powalone drzewo na szlaku. Taki stan rzeczy trwał aż do wzniesienia Runek (1005 m npm), którego osiągnięcie było znakiem do szukania ścieżki zejściowej na północ. Po szybkiej obdukcji lasu okazało się, że idealną drogę przykrył jeden z wiatrołomów i stąd wzięły się problemy ze znalezieniem jej. Ścieżka zejściowa była stosunkowo stroma i poprzecinana zwalonymi drzewami. W dolnym biegu przechodziła w strumień, który dzięki kijkom trekingowym udało nam się pokonać suchą stopą. Nad rzekę Ochotnica w dolinie wyszliśmy już bladym świtem. Nie widząc możliwości przejścia suchą stopą ludzie przed nami przechodzili w bród wodę sięgającą po kolana. Traf chciał, że przed pójściem w ich ślady zastanowiliśmy się chwilę i zaobserwowaliśmy, że biegnący za nami skręcają w górę rzeki. Jak się okazało dosłownie kilkanaście metrów dalej przebiegał mostek, który po raz wtóry uchronił nasze buty przed przemoczeniem.
Dokładnie na półmetku trasy, w Ochotnicy Górnej umiejscowiono siódmy punkt kontrolny, osiągnięty przez nas przed czwartą rano. Poza wodą, która czekała w butelkach zastaliśmy tam pojemniki z wrzątkiem i kubki z kawą, herbatą, a nawet rosołem i barszczem instant. W pudełku obok czekały również bułki z ciekawą zawartością. Teoretycznie drobiazgi, w praktyce bardzo mnie ucieszyły, gdyż na tym etapie akurat miałem dość słodyczy , a  żołądek domagał się strawienia czegoś konkretnego.



Pomimo, iż w tym miejscu wielu zawodników rozsiadało się na dłużej, my na stojąco zjedliśmy co swoje i po napełnieniu camelbagów ruszyliśmy dalej. Tu po raz pierwszy i ostatni idąc w krótkiej koszulce poczułem chłód. Pomiędzy drzewami panował jeszcze półmrok, ale wyjście na pole prowadzące do grzbietu uświadomiło mnie, że wstaje nowy dzień. Temperatura mimo woli sugerowała, że niebawem skoczy temperatura i trzeba urwać z trasy jak najwięcej przed wschodem palącego słońca. Po wyjściu z Ochotnicy natknęliśmy się na grupę kilku piechurów, z którymi ruszyliśmy w dalszą drogę. Ścieżka prowadziła grzbietem, a po wejściu na Jaworzynę Gorcowską (1047 m npm) znakowanym szlakiem zielonym. Mimo iż było to niepotrzebne, przez nieuwagę zdobyliśmy wierzchołek Gorca (1228 m npm), by po chwili zejść do szlaku czerwonego.

Punkt ósmy znajdował się przy bacówce nieopodal. Po sczytaniu naszych kart oznajmiono nam, że mamy odpowiednio 56 i 57 miejsce. Jako iż był to 59 kilometr uznałem, że powoli możemy zacząć ścigać zawodników przed nami. Na dalszą drogę zjedliśmy jeszcze czekoladę i we wschodzącym słońcu, z nową motywacją w głowach, ruszyliśmy na niebieski szlak. Na odcinku w dół po raz pierwszy konsekwentnie truchtaliśmy. Powoli, ale jednak. Dotarłszy do miejscowości Rzeki na przełaj przez zroszoną trawę puściliśmy się w poszukiwaniu szlaku żółtego. Znaleźliśmy go niebawem i za jego śladami równo maszerowaliśmy na podejściu.
Do punktu dziewiątego na przełęczy Przysłopek zbiegliśmy trawiastą łąką. Tu nie zatrzymywaliśmy się w ogóle, ale z marszu ruszyliśmy dalej na północ. Podczas tego długiego odcinka zakończonego na Mogielicy mogłem obserwować swój organizm, który delikatnie komunikował czego mu brakuje. Gdy stawałem się słabszy po prostu trzeba było stanąć, zjeść czekoladę i napierać dalej. W pewnym momencie węglowodany już nie pomagały. Zdałem sobie sprawę, że temperatura rośnie, mi zaczyna brakować wody, a do kolejnego punktu z zaopatrzeniem pozostało jeszcze kilkanaście kilometrów. W żadnym razie nie osłabłem, przeciwnie – trzymałem równe tempo na podejściach i  biegałem na stokach, mając jednak świadomość, że bez wody może nagle przyjść „odcięcie” i game over. Głupie by to było na „końcówce” rajdu.



Niebawem równym tempem zdobyliśmy punkt dziewiąty pod Mogielicą, widząc przed sobą kilku rywali. W punkcie chłopaki odstąpili mi kilka łyków wody, a kolejne dołożył Janusz, który uznał że do następnego punktu jemu samemu wystarczy. Czułem, że to trochę mało, ale wyśledziwszy na mapie strumień po drodze, zmotywowałem się do jeszcze większego wysiłku. Mogielicę (1170 m npm)wzięliśmy szturmem przez wierzchołek , jak zwykle nie bawiąc się w szukanie obejść, po czym zaczęliśmy biec żółtym szlakiem w dół.



 Trzy kilometry dalej wreszcie usłyszałem znajomy szum wody i w mig dotarłem do strumienia. Nie było pod ręką kubka więc początkowo piłem z dłoni, a później z czapki, która sprawdzała się znakomicie. Niecały litr wystarczył, abym poczuł przypływ mocy i przyjemny chłód. Zaopatrzeni mogliśmy biec do następnego punktu leśną ścieżką, a następnie asfaltową drogą prowadzącą otwartym terenem do Słopnic.
Punkt dziesiąty znajdował się w miejscowości przy Urzędzie Gminy. Po raz kolejny napełniliśmy camelbagi, wzięliśmy w dłoń po bułce i poszliśmy dalej, w plątaninie uliczek wiejskich. Idąc początkowo wzdłuż rzeki, niebawem zabrnęliśmy między domy i o dalszą drogę zapytaliśmy miejscowych, którzy wskazali nam ulice prowadzącą do Tymbarku. Na kilkukilometrowej prostej wzdłuż rzeki rywalizowaliśmy jeszcze z trzema zawodnikami, z których wyminęliśmy dwójkę, a z ostatnim kontynuowaliśmy bieg do ostatniego punktu przed metą. Znalezienie go sprawiło nam duże problemy. Po odszukaniu punktu poboru wody nad rzeką okazało się, że checkpointu nie ma a nam pozostaje szukać dalej. Po krążeniu zalesionym zboczem, wspinaniu się na rzeczne klify i wypowiedzeniu ton przekleństw wreszcie się udało. Okazało się że punktów poboru wody po drodze było trzy, a przy ostatnim dopiero stał znajomy znak.



Ostatni punkt kontrolny przeszliśmy prawie z marszu. Stąd już tylko dziesięć kilometrów dzieliło nas od Limanowej i trzeba było zmusić się na ostatni wysiłek. Przyznam, ze nie przychodziło mi to łatwo, gdyż od kilkunastu kilometrów borykałem się z kontuzją mięśnia prawego golenia (prostownika długiego palców jak się później dowiedziałem). W normalnych warunkach wystarczyłoby zatrzymać się i rozmasować, ale tu nie było na to czasu. No i z każdym kilometrem szło mi się i biegło gorzej. O ile podejścia nie sprawiały strasznych problemów, o tyle na zbiegach noga paliła jak diabli, a zaciśnięte zęby towarzyszyły mi już do końca rajdu. Wbrew przeciwnościom dużą część pozostałej trasy biegliśmy. Jeden z miejscowych wskazał nam ścieżkę na Paproć (647 m npm), a dalej zbiegaliśmy już zielonym szlakiem. Najbardziej dłużył się odcinek dwóch kilometrów drogi asfaltowej, prowadzący bezpośrednio do Limanowej. Prawej nogi od kolana w dół najchętniej bym się pozbył, ale zbliżająca się linia mety działała jak magnes i osiągnięcie jej wymagało dwóch kończyn .
Jeszcze przed Limanową puściliśmy się w ostatni bieg, który zakończył się na mecie Kieratu. Ostatni odczyt karty powiedział nam , że maraton ukończyliśmy w czasie 18h i 34 min. Taki czas zapewnił nam odpowiednio 36 i 37 miejsce.


Wielki wysiłek skończył się, został ukoronowany sukcesem, a radości jaką czułem się po takim wysiłku niemal nie sposób opisać. Każdy z nas był zmordowany, ale na swój sposób szczęśliwy. Nic szczególnego co prawda nie dokonaliśmy, ale przesunęliśmy swoje granice i Kierat okazał się pozytywnym doświadczeniem niemal w każdym aspekcie. Przyjęta taktyka sprawdziła się bardzo dobrze, pozwoliła na wygospodarowanie energii i ściganie zawodników do ostatniego kilometra. Po zrobieniu setki nie czuliśmy się szczególnie wyczerpani. Zwiększyło to z pewnością nasze morale i wiarę we własne siły, dając aspirację i chęć na osiągnie lepszych wyników. Wystartowanie w Kieracie pozwoliło nam lepiej poznać swoje organizmy, ich odporność i reakcję na długotrwały wysiłek. Rywalizacja uwypukliła nasze słabsze i mocniejsze strony oraz pokazała odporność na ból. Z pewnością każdy z imprezy wyniesie swoją lekcję, która kiedyś zaprocentuje w sytuacji ekstremalnej.



Klimatu imprez na orientację i ultra maratonów chyba nie muszę opisywać.  Pokochałem to już kiedyś i teraz tylko z uśmiechem wspominam całą otoczkę wydarzenia. Kto był ten wie, kto nie był – polecam.  Mam nadzieję wrócić tu za rok.
Pozdrawiam
Tomasz Duda



P.S.
Odczyt z GPS pokazał 103 km i 3970 m przewyższeń. Niżej trasa endomondo.

Zdjęcia z telefonów - mojego i Janusza.





czwartek, 22 maja 2014

Mimochodkowa majówka w Gorganach 2014

Mimochodkowa majówka w Gorganach 2014


Miejsca biwaków oznaczyłem punktami

Tegoroczny weekend majowy przyszło mi spędzić na Ukrainie. Przyznam wprawdzie, ostatnimi laty brakowało mi kontaktu z tym krajem i jego naturą. O czasu przejścia Ukraińskich Karpat Wschodnich minęło już prawie trzy lata lecz wspomnienia pięknych i odludnych gór nawiedzały mnie jeszcze nieraz. Co więcej – kierowała mną również ciekawość. W 2011 r. przeszliśmy właściwie wszystkie pasma poza Gorganami i pewien niedosyt pozostał. Oczyma wyobraźni nieraz widziałem te zakątki Ukrainy, które w środowisku zyskały tajemnicze miano „najdzikszych gór Europy”….
 Pomimo prób wyjazdu na Ukrainę, czas wolny ostatnich lat jakoś nie potrafił zorganizować się tak, abym mógł powrócić w tę część Karpat.  Z pomocą przyszedł mi piąty rok studiów i możliwość wygospodarowania kilku dni weekendu majowego.
Już kilka miesięcy wcześniej na tą okazję snułem plany związane z Ukrainą i gdy znajomy rzucił pomysłem, aby wyjazd klubowy „Mimochodka” zorganizować do naszych południowo-wschodnich sąsiadów, nie omieszkałem się wtrącić. Od tamtego czasu stałem się zapalonym orędownikiem wyjazdu w Gorgany. Pomimo napiętej sytuacji na Ukrainie i przestrogom mądrych ludzi, iż niebezpiecznie pchać się tam w niespokojnych czasach, wyjazdu nie odwołaliśmy.

Mimochodkowa grupa backapacker’ów początkowo bardzo się podzieliła. Za punkt zborny obraliśmy Lwów, a każdy miał do tego miasta dostać się według własnych upodobań. Większość gawiedzi przyjechała samochodami, ja wraz z Januszem wybraliśmy opcję autostopową relacji Lublin-Przemyśl. Droga w znakomitej pogodzie upłynęła nam bardzo szybko. Niewiele musieliśmy pomachać , by dzięki uprzejmości dwóch kierowców, po południu 30ego maja, dotrzeć do Przemyśla.
W mieście spotkaliśmy się z Anitą i Pawłem, po czym razem pojechaliśmy w kierunku przejścia granicznego w Medyce. Samochód został zostawiony w miejscowości, w znanym już miejscu pod kościołem, po czym na piechotę udaliśmy się w stronę „wąskiego gardła”.
Samo przekroczenie granicy ku mojej uciesze odbyło się bez problemów. Nie było kolejek, toteż po upływie godziny staliśmy już na ukraińskiej ziemi, a pierwszą czynnością jaką tam wykonaliśmy była wizyta w lokalnym sklepie. Po kilkudziesięciu minutach, wszyscy już okupieni w kolorowe specyfiki wtaczaliśmy się do przepełnionej marszrutki.
Droga do Lwowa trwała około 2 godzin. Na trasie dostrzegliśmy poprawę stanu drogi głównej do miasta, powstałej z okazji Euro 2012 i  niepokojem obserwowaliśmy pogarszającą się pogodę. Prognozy na weekend majowy kształtowały się tragicznie. Synoptycy zapowiadali kilka stopni powyżej zera i deszcz, który miał stać się codziennością przez najbliższy tydzień. Póki co niebo zasnuło się chmurami, ale przyjemna temperatura i nowe otoczenie jakoś dodawały otuchy.
We Lwowie postanowiliśmy konstruktywnie wykorzystać czas wolny, którego mieliśmy aż nadto. Pociąg do Kołomyi i Tatariva jaki zarezerwowali nam znajomi Ukraińscy odjeżdżał dopiero po 1 w nocy, toteż do tego czasu postanowiliśmy poszwendać się po mieście. Starówka wieczornego Lwowa wyglądała bardzo klimatycznie zachęcająco do spędzenia dłuższej chwil. Z przykrością opuszczaliśmy ją przed północą, by wrócić na dworzec kolejowy i wyczekiwać znajomych.
Mimochodkowa ekipa wraz z trzema zaprzyjaźnionymi Ukraińcami pojawiła się niedługo przed 1 i razem mogliśmy załadować się do pociągu. Miejsca było niewiele, a w środku panował duszny i swojski klimat, charakterystyczny dla ukraińskiej kolei. Kto był, ten wie, kto nie był – ten powinien spróbować. Pomimo później pory snu zaznaliśmy niewiele. Z kilkunastu osób wykrystalizowała się kilkuosobowa ekipa wzajemnej adoracji, za cel postawiwszy sobie spędzenie nocy na rozmowie.  Wtórowała temu żonglerka ukraińskim szkłem, z którego po kolei znikała kolorowa zawartość. Jednym słowem – było przyjemnie znaleźć się w tym miejscu i z taką kompanią.


O 6 rano czasu lokalnego na stację w Kołomyi wytoczyło się kilkanaście zjaw, które mimo woli brnęły w nieznanym kierunku. Jeden z Ukraińców zaprosił nas do swoich dziadków, gdzie przy znakomitym śniadaniu przetrwaliśmy czas oczekiwania na przesiadkę. Dwie godziny później, wraz z nieprzebranym tłumem Ukraińców szturmowaliśmy już niewielką elektriczkę, która miała zawieść nas do Tatariva. W tym pociągu również klimat nas nie zawiódł. Gwar, radość, muzyka wtórowała nam jeszcze prawie trzy godziny.


W Tatarivie uzupełniliśmy prowiant i spożyliśmy śniadanie. Do szlaku turystycznego pozostało jeszcze kilka kilometrów deptania asfaltem, więc szybko pojawił się pomysł pokonania tej odległości niekoniecznie na własnych nogach. Długo nie musieliśmy czekać by zostać zagadanym przez jednego z tubylców, który za pomocą małej i rozklekotanej „masziny” podjął się przewiezienia nas w pożądane miejsce razem z plecakami. Sprawa rozwiązała się połowicznie. Ukrainiec bowiem zebrał nam plecaki, ale w drodze wykalkulował, że trzynastu osób w pięcioosobowy samochód nie zmieści i w akcie desperacji zatrzymał dla nas przejeżdżającą marszrutkę. Po takich perypetiach, w kilkanaście minut znaleźliśmy się przy wejściu na szlak, gdzie czekały nasze plecaki.



Na początku przywitało nas zalesione podejście i deszcz. Pogoda, która od rana zapowiadała się nadzwyczaj optymistycznie, postanowiła spłatać nam figla gdy stawialiśmy pierwsze kroki pod górę. W konsekwencji na koszulkę trzeba było narzucić kurtkę, na plecak pokrowiec i tak ubranym pokonywać serpentyny podejścia. Siąpiący deszcz wtórował nam przez kilka godzin, aż do osiągnięcia grzbietu. W marszu okazało się, że w górach nie byliśmy sami. Co jakiś czas mijaliśmy krajowych turystów, którzy w pstrokatych strojach wybrali się w tutejsze góry.
Na grzbiecie, gdzie zbiegały się dwa szlaki urządziliśmy postój. Okazało się, że samotność nie będzie nam doskwierać, a miejsce jest bardzo uczęszczane przez Ukraińców.  Mimo iż deszcz przestał padać zrobiło się całkiem chłodno, toteż po krótkim posiłku podjęliśmy dalszy marsz.



Szlak prowadził grzbietem. Według mapy czerwony, według oznaczeń w terenie zielony, był oznaczony stosunkowo dobrze jak na lokalne standardy. Przez pierwsze godziny maszerowaliśmy zalesionym trawersem, by wyjść na połoninę, omijając szczyt Chomiak (1542 m npm). W oddali majaczył już cel, który z tej perspektywy wydawał się bardzo wybitny – szczyt Siniak (1666 m npm). Aby dostać się do niego pokonaliśmy najpierw odcinek prowadzący przez las, który systematycznie przeszedł w wielkie gruzowisko poprzecinane pasami kosówki. Marsz po tym terenie wydawał się początkowo miłą odmiennością. Kamienie dawały stabilny grunt i przeskakiwanie z jednego na drugi było całkiem zabawne. Gdy jednak z upływem kilometrów teren nie zmienił się, a my minęliśmy już szczyt Siniaka, stopy zaczęły piec, a kolana boleć od wymagającego podłoża.



Spacer aż do szczytu Małego Gorgana (1592 m npm) umilała nam piękna pogoda. Wprawdzie widać było przechodzące nad dolinami smugi deszczu, jednak w tamtej chwili bynajmniej nam to nie przeszkadzało.  Na szczycie urządziliśmy dłuższy postój, aby poczekać na całość rozwleczonej już ekipy. Tak właśnie pokrótce można opisać nasz sposób marszu. W awangardzie szło kilka osób swoim szybszym tempem, by po dojściu do określonego punktu odpoczywać i czekać na pozostałych.



Z Małego Gorgana zeszliśmy na południe. Stok pokryty ruchomym gruzowiskiem okazał się bardziej stromy niż mogłoby się to wydawać i wymagał zachowania uwagi. Kamienie sypały się spod nóg i trzeba było ostrożnie stawiać kroki, żeby nie zrobić krzywdy sobie i innym.  Zejście do Połoniny Bladżiw zajęło nam stosunkowo dużo czasu i na miejsce dotarliśmy już o zachodzie słońca. Jako iż według mapy najbliższe kilometry miały przebiegać niesprzyjającym terenem, zadecydowaliśmy urządzić to nocleg.



Po trudach dnia i nieprzespanej nocy towarzystwo było zadowolone z zakończenia marszu około 19:00. W ciągu pół godziny na polanie stanęło pięć namiotów a grupa rozbiegła się w poszukiwaniu drewna na ognisko. Wieczór i noc były bardzo spokojne. Bezwietrzna aura aż do północy pozwoliła cieszyć się płomieniem ogniska i grą gitary, którą na zmianę taszczyliśmy przez górskie ostępy. Teraz ten trud został wynagrodzony, choć zmęczone towarzystwo niedługo dotrzymało pola i udało się na zasłużony odpoczynek.



Pierwszy górski poranek na Ukrainie zapowiadał się całkiem dobrze. Co prawda po niebie grasowało trochę chmur i wiał wiatr jednak równocześnie mogliśmy nacieszyć się słońcem i  wspaniałymi widokami. Zbieranie obozowiska przebiegało leniwie. Wyszliśmy przed 10, każdy swoim tempem aby zmotywować do wyjścia tych, którzy jakoś nie mogli się zebrać. Dobrze oznaczony czerwony szlak wiódł teraz przez zalesione grzbiety, przełęcze i szczyty. W lesie poruszaliśmy się trochę po omacku. Widnokrąg ograniczały drzewa i nie można było wychwycić żadnego punktu odniesienia, z wyjątkiem ścieżki prowadzącej przed siebie. Monotonny odcinek skończył się na przełęczy Stoły, gdzie dotarliśmy w południe. Tu odpoczywaliśmy przed czekającym nas żmudnym podejściem na połoninę Dowga (ponad 1300 m npm).
Marsz pod górę z ciężkimi plecakami przyspieszył nieco nasze oddechy, ale dawał również  satysfakcję. Po kilkudziesięciu minutach mozolnego stawiania kroków las zaczął się przerzedzać, a przed nami wyrosła trawiasta przestrzeń połoniny.


Przed trawersem stoku zatrzymaliśmy się na postój obiadowy ze znakomitym widokiem na masyw Dowbuszanki (1755 m npm) w tle.
Posiliwszy się ruszyliśmy dalej, w kierunku północno-zachodnim.  Po osiągnięciu grzbietu połoniny naszym oczom ukazała się niepokojący widok. Widnokrąg był niemal czarny, a w oddali przetaczały się burze i smugi deszczu, które nie napawały optymizmem osób zmierzających w tym kierunku. Nie pozostało jednak nic lepszego jak przekląć i brnąć ustaloną trasą, która teraz prowadziła wzdłuż dawnej polsko-czechosłowackiej granicy z czasów dwudziestolecia międzywojennego.


Wzdłuż ścieżki, którą podążaliśmy wyrosły znikąd słupki graniczne i towarzyszyły nam przez kolejne dni. Te niewielkie, betonowe graniastosłupy jakoś dobrze wpływały na morale. Przynajmniej ja odniosłem takie wrażenie. Po pierwsze, ułatwiały orientację w terenie. Po drugie stwarzały jakąś specyficzną aurę polskości na obcej ziemi. Po trzecie rozbudzały wyobraźnię.  Ktoś przecież musiał postawić je tutaj prawie sto lat temu, zapewne nielicho się przy tym zajęciu trudząc.


Po przejściu kilku kilometrów połoniną szlak znowu zagłębił się w las. Postanowiliśmy pokonać ten odcinek jak najszybciej , by dojść do odkrytego terenu i zorientować się w sytuacji. Niespełna godzinę później w piątkę staliśmy na skraju połoniny Ploskiej. Reszta grupy snuła się kilkaset metrów za nami, również zdając sobie sprawę z rychłego załamania pogody. Na szybko uznaliśmy, że im szybciej osiągniemy wierzchołek, tym szybciej zejdziemy do lasu, gdzie nie będziemy tak narażeni na deszcz.


Na szczycie Ploskiej (1352 m npm) obserwowaliśmy kolorowym spektakl, w którym ściana burz i deszczu przesuwała się po widnokręgu. Wkrótce i u nas zaczęło padać, co było sygnałem, że musimy szybko wytracić na wysokości. Zejście, ciągle wzdłuż dawnej granicy, wkrótce nabrało na stromiźnie. Po śliskim gruncie szybko zeszliśmy ponad dwieście metrów w dół i zagłębiliśmy się w las.






















 Deszcz niedługo później przestał padać, lecz wśród drzew miało kapać na nas aż do wieczora. Ten nieprzyjemny i zacieniony odcinek, który mierzyliśmy od słupka do słupka ciągnął się kilka ładnych kilometrów i nie dostarczył chyba nikomu szczególnej przyjemności. Ścieżka stawała się coraz węższa aż po pewnym czasie trzeba było prześlizgiwać się pomiędzy drzewami.
O 18:00, gdy już zbliżał się wieczór urządziliśmy ostatni, dłuższy postój przed noclegiem. W okolicy nie było dobrego miejsca na obozowisko, pozostawało iść aż do szczytu Czarnej Kliwy (1719 m npm). Razem z całą grupą wyznaczyliśmy prawdopodobne miejsce na biwak po czym oświadczylismy, że w piątkę idziemy swoim szybszym tempem,  a spotkamy się właśnie na noclegu.

Przed nami pozostało do przejścia ładnych kilka kilometrów i ponad 500 metrów w pionie. Leśna ścieżka nieco się dłużyła, ale we wspólnej rozmowie wzajemnie umilaliśmy sobie czas gadając o wszystkim i niczym. Przed masywem szczytu Czarnej Kliwy góra nabrała charakteru, a przed nami wyrosło kilkusetmetrowe, strome podejście, po którym wspinała się ledwie widoczna, wąska ścieżka. Jako iż do zachodu słońca mieliśmy niewiele czasu, nie było mowy o sentymentach. Bez sprzeciwu i z werwą weszliśmy na podejście i śmiejąc się, że ci za nami będą mieli gorzej, systematycznie zdobywaliśmy metry dzielące nas od szczytu.
Niedługo potem drzewa zaczęły się przerzedzać, a my dotarliśmy do kopuły szczytowej wzniesienia. Tutaj pojawiły się płaty śniegu i krokusy, które w tym roku widziałem po raz pierwszy. Brnąc do góry na prowadzeniu grupy, w pewnym momencie zorientowałem się, iż ścieżka zniknęła w jagodziankach i dalej trzeba będzie iść „na kreskę”. Nie było to wygodne, ale w gasnącym dniu omijając coraz gęstsza kosówkę jakoś wygramoliliśmy się na grzbiet, którym doszliśmy aż na szczyt.



Gdy osiągnęliśmy wierzchołek Czarnej Kliwy, w dolinach panował już mrok. O dalszym marszu nie było już mowy i szybko zadecydowaliśmy o rozbiciu namiotów na polanie, poniżej szczytu. Z oddali brnęła w naszym kierunku burza i dął silny wiatr, skutecznie utrudniając nam pracę. Do później nocy stawialiśmy murki z pobliskich kamieni, przygotowując się na rychłe załamanie pogody. Wody nie brakowało, jak i śniegu, z którego ją pozyskiwaliśmy. W międzyczasie został nawiązany kontakt telefoniczny z pozostałą częścią grupy, która początkowo miał do nas dotrzeć, a ostatecznie zabiwakowała w niewielkiej odległości.  Pozostało nam umówić się na poranne spotkanie na szczycie i zaszyć w śpiwory.



Mimo wszechobecnych oznak na niebie i ziemi, noc mięła bardzo spokojnie. Wychodząc z namiotów mieliśmy okazję podziwiać piękny poranek, ale w przeciągu godziny niebo szybko zasnuło się morzem cirrusów. Oczekiwanie na grupę wydłużało się. Spotkanie, początkowo umówione na 9:00, w rzeczywistości odbyło się prawie dwie godziny później i dopiero o 11:00 mogliśmy zacząć schodzić zachodnim zboczem góry. Przed nami rozpościerał się widok na grzbiet Ruskiej (1677 m npm) i morze kosówki jakie mieliśmy do przejścia.

Sama kosodrzewina, przez jaką przyszło nam się przedzierać  wymaga krótkiego komentarza. Nie jest ona w żadnym razie taka jak w polskich górach, gdzie mierzy około 1-1,5 m i można tak po prostu przez nią przejść. Pole kosówki, które przekraczaliśmy na zejściu z Czarnej Kliwy mierzyło kilkadziesiąt hektarów powierzchni, a krzaki sięgały na 2,5-3 m wysokości. Przez taki las wiódł jeden, jedyny tunel wydeptany przez przechodzących i poprawiony piłami i siekierami uczynnych ludzi. Nie było nawet mowy, aby w tym gąszczu zmienić kierunek, czy zejść na bok. Szliśmy sznurkiem przed siebie, przedzierając się, a każdy wystający element po kilku minutach został zaczepiony, wyjęty, wytargany. Z pola kosówki wyszliśmy po dwóch godzinach choć tego rodzaju krzaki towarzyszyły nam już przez cały dzień.







Rzeczywistość przyniosła powtórkę z dnia poprzedniego. Pięcioosobowa grupa, w której się znajdowałem odłączyła się od pozostałych i maszerowała przodem. Poza trzymaniem dobrego tempa miało to jeszcze jedną zaletę. Niedługo o południu dotarliśmy do źródełka i w oczekiwaniu na pozostałych dysponowaliśmy czasem, aby ugotować sobie obiad. Nadgorliwość czasami popłaca.
Gdy cała grupa znalazła się wreszcie nad źródełkiem, a nasza piątka pakowała palniki do plecaków, nadeszło gwałtowne załamanie pogody, które zapowiadało dłuższą ulewę. Nie pozostało nic innego jak założyć ceratowe ubrania i wyruszyć w dalszą drogę. Kilkanaście minut zajęło nam podejście na Ruską, po czym szlak prowadził grzbietem na szczyt Bratkiwskiej (1788 m npm).  W pewnym momencie deszcz przestał padać i aura dawała wrażenie lekkiej poprawy. Tym większe było nasze rozczarowanie, gdy na Bratkwiskiej ogarnęła nas mgła, a deszcz lunął ponownie.



Będąc w niekomfortowym położeniu puściliśmy się w drogę na dół, by dopiero przed trawersem szczytu Gropy (1758 m npm),  w rzęsistym deszczu oczekiwać na resztę grupy. Przyszli wszyscy oprócz trzech osób, który snuły się gdzieś na końcu. Jako, iż Ukraińcy poszli teraz przodem, a stanie w miejscu moknąc przestało nam się podobać, postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę. Szlak przebiegał ciągle wzdłuż słupków granicznych, a grzbiet był tak wyraźny, że trudno byłoby się zgubić. Początkowo postanowiliśmy wejść na szczyt Durnej (1705 m npm), ale gdy ujrzeliśmy zawracających z kosówki Ukraińców wybraliśmy drogę trawersem. To ostatnie chwile, jakie spędziliśmy na połoninie.



Za masywem Durnej szlak schodził na zalesiony grzbiet, ciągnący się w kierunku północnym. Gdy zagłębiliśmy się pomiędzy drzewa deszcz przestał padać, a droga stała się bardzo monotonna i nieprzyjemna. Większość z nas solidnie przemokła, każdy but był pełen wody, a do przejścia pozostało jeszcze pięć kilometrów. Bez werwy pokonaliśmy ten dystans, zatrzymując się dopiero na podejściu pod wzgórze Pantir (1213 m npm). Tam znaleźliśmy dużą polanę z dostępem do wody i czym prędzej zaczęliśmy rozbijać namioty. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się że Ukraińcy z naszej grupy biwakują tuż „za rokiem”. Trójce znajomych, która jeszcze nie dotarła, zostawiliśmy drogowskazy do naszego biwaku. Wieczoru nie udało się spędzić konstruktywnie z powodu zmęczenia i deszczu który ostudził nasze zapały i udaremnił próbę rozpalenia ogniska. W kiepskich nastrojach położyliśmy się spać.





Rano pogoda nie wróżyła poprawy. Co więcej, temperatura spadała, a mgła pokryła wszystko szczelną zasłoną. Zdecydowaliśmy, że wyjdziemy o 10:00 czekając jeszcze na trójkę osób, które odłączyły się wczoraj, ale gdy nasze nadzieje okazały się złudne, wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Na szczycie Pantiru udało się wreszcie złapać zasięg i odebrać wiadomość od naszych zaginionych. Okazało się, że zeszli inną drogą, szlakiem niebieskim z Bratiwskiej, co każdy przyjął z nieukrywaną ulgą. Ukraińcy również wybrali swój wariant zejścia – powrót na południe i zejście czerwonym szlakiem do Bystricy.
Nasza grupa założyła sobie na dziś najbardziej ambitny wariant – marsz wzdłuż słupków granicznych aż na przełęcz Legionów (1130 m npm) i zejście Drogą Legionów, za znakami żółtego szlaku. Mieliśmy przy tym wielką nadzieję, że fortuna sprzyja odważnym, a deszcz znając maksymę nie zacznie padać i nie pożałujemy swojego wyboru.



Trasa w większej części biegła zalesionym grzbietem górskim. Tylko czasami wychodziliśmy na polany, z których i tak nic nie było widać z powodu mgły. Na ścieżce poza słupkami towarzyszyły nam kilometry pozostałości fortyfikacji z czasów pierwszej wojny światowej. Pasmo graniczne było wszak nimi usłane na całej swojej długości.



Na przełęcz Legionów dotarliśmy po południu i ze znaku odczytaliśmy odległość do Bystricy – 11,5 km. Biorąc pod uwagę iż tego dnia była niedziela, a na noc musieliśmy dostać się do Iwanofrankowska, trzeba było zagęścić ruchy. Marsz drogą Legionów która płynęła strugami wody nie należała do najwygodniejszych. Ścieżka co prawda kiedyś została wybrukowana, jednak pozostało po tym fakcie niewiele i nasza prędkość nieznacznie różniła się od osiąganej w terenie. Okazało się również, że w dolinach jest jeszcze chłodniej niż na grzbiecie. Pomimo, iż straciliśmy kilkaset metrów wysokości ciągle towarzyszyło nam przenikliwe zimno.
Po prawie trzech godzinach marszu stan drogi zdawał się poprawiać. Różnice nie były znaczące ale widoczne gołym okiem. Powoli zaczęliśmy zbliżać się do umownie przyjętej cywilizacji.  Bystrica nie zyskała na bliższym poznaniu. Z mapy wyglądała na porządną, większą miejscowość, a w rzeczywistości przedstawiała stan godzien pożałowania. Domy zbudowane w dziwnie dużych odległościach od siebie i droga, którą samochody pokonywały slalomem towarzyszyła nam podczas marszu. Podłe wrażenie potęgował wiatr zacinający igłami mżawki, która właśnie zaczęła padać.



Docierając do miejscowości przed 16:00 zdążyliśmy na ostatnią marszrutkę do Nadwirnej. Jazda była nader klimatyczna, gdyż do około 20-30 miejscowego busa zmieściło się ponad 40 osób z wraz bagażami. Ludzie i plecaki ściśnięto w środku do oporu materiału, a prędkość jazdy po wybojach nie przekraczała 30km/h. Jakkolwiek miło wspominam ową przejażdżkę.

W Nadwirnej złapaliśmy autobus do Ivanofrankowska, który był już naprawdę komfortowy. Jazda po relatywnie dobrej drodze trwała niecałą godzinę. Jak widać Europa wkradła się tu niespodziewanie.
Dawny Stanisławów powitał nas rzęsistym deszczem. Pociąg do Lwowa mieliśmy zarezerwowany na 3:00 w nocy, więc przed nami było sporo wolnego czasu. Do 23:00 zaszyliśmy się w knajpie przy rynku, po jej zamknięciu bezcelowo spacerowaliśmy po ulicach by jeszcze wrócić na dworzec kolejowy i spróbować złapać godzinkę snu na ławkach poczekalni. Pociąg pojawił się o 3:00 w nocy, a do Lwowa dotarł po trzech godzinach jazdy.
Wróciliśmy w pierwotne miejsce wspólnego spotkania i stąd mniejsze grupki rozeszły się w swoją stronę. Część osób bezpośrednio wróciła do Polski, a pozostali (w tym i ja) zostali do wieczora na szybkie zwiedzanie Lwowa. Aura po kilku dniach niepogody wreszcie dopisywała. W słoneczny dzień aż chciało się spacerować i tym sposobem Lwów zatrzymał nas prawie do wieczora. Granicę przekroczyliśmy po zmroku, a do mieszkanie dotarłem już 6 maja, o 1:30 w nocy.


Majowy wyjazd na Ukrainę okazał się bardzo ciekawy i kształtujący. Pogoda pomimo zapowiedzi pozwoliła nam na trzy dni właściwie komfortowego marszu. Tylko ostatnia doba dała wycisk i pokazała kto w górach naprawdę rządzi.  Dzikość Gorganów, którą z początku lekceważyłem została przeze mnie doceniona. Przedzieranie się przez las kosówki w deszczu było niezapomnianym doświadczeniem, które zapamiętam na lata. Gorgany okazały się również niezwykle wartościowe dla mnie jako osoby zainteresowanej historią XX wieku. Niesamowite wrażenie zrobiły  kilometry dawnych umocnień polowych, zbudowanych na potrzeby I wojny światowej. Rowy wydrążone w ziemi, jak i ułożone z ułomków skalnych na każdym kroku rozbudzały moją wyobraźnię. O marszu wzdłuż dawnej, polsko-czechosłowackiej granicy już wspominałem. Aż łezka się w oku kręci patrząc na dumnego polskiego orła wyciętego na jednym z słupków. Do tego zwyczajowe nazwy jak „przełęcz Legionów”, „droga Legionów” i cmentarze wojenne dodają tym górą klimatu. Moim zdaniem Gorgany mają w sobie coś niesamowitego. Po przejściu większości pasm Karpat ukraińskich mogę powiedzieć  to  z pełną stanowczością, dodając  że z pewnością wrócę w ten piękny rejon aby poznać go jeszcze lepiej i cieszyć się jego niesamowitym charakterem.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Reszta zdjęć



piątek, 16 maja 2014

Czerwony wyżynny szlak turystyczny, część zachodnia Kazimierz Dolny – Lublin, marszobiegiem

Czerwony wyżynny szlak turystyczny, część zachodnia Kazimierz Dolny – Lublin, marszobiegiem



          Szlak wyżynny zachodni prowadzi dolinami rzek Czechówki, Bystrej, Grodarza oraz wierzchowinami. W swoim biegu przecina Płaskowyż Nałęczowski wkraczając na obszar Równiny Bełżyckiej. Jest to jeden z najbardziej popularnych szlaków turystycznych okolic Lublina, ze względu na przebieg przez historyczne miejscowości i urozmaicony krajobraz lessowy. Liczy 60,8 kilometrów długości.
Pomysł przemierzenia szlaku czerwonego nie ma głębokiej ideologii. Już jakiś czas temu nosiłem się z tym zamiarem, ale nigdy nie było wystarczającej motywacji do podjęcia takiego dużego wysiłku. Kilka lat temu nawet przemierzyłem tenże szlak odcinkami, ale nigdy w całości. W tym roku przyświeciła mi nowa motywacja i zapalenie biegami przygodowymi. Po co iść, kiedy można wykonać szybki marszobieg i nie tracić zbyt wiele czasu? Wiedziałem, że jest to wykonalne bez większych problemów, nauczony doświadczeniami tegorocznego „Skorpiona” i „Rajdu Dolnego Sanu”. W zamiarze wykonania takiego przejścia przyświecała mi także idea konsekwencji treningu wytrzymałościowego. Takie przejście było wymagane pod względem utrzymania cyklu comiesięcznych treningów przygotowujących do majowego „Kieratu” i tegorocznego wyjazdu do Kirgistanu na Khan Tengri. Przygotowań konkretnych nie czyniłem, gdyż z uwagi na znikomą rangę przedsięwzięcia nie były one wymagane. Skończyło się na tym, iż wieczorem przed wyjazdem namówiłem Janusza i Janka oraz spakowałem malutki plecak. Reszta całodziennego treningu miała się jakoś wykrystalizować.


Początek szlaku dla naszej trójki zaczął się w Kazimierzu Dolnym, gdyż świadomość zmniejszającej się odległości od mieszkania miała skuteczne działać motywacyjnie. Do miasta nad Wisłą dotarliśmy około godziny 9:30 i bez zwłoki udaliśmy się w kierunku południowym, opuszczając słynną kazimierską starówkę. Na obrzeżach Kazimierza przepakowaliśmy się i od marszu rozpoczęliśmy nasz trening.
Pierwsze kilometry podejmujemy spokojnie. Trzeba powoli wdrożyć ciało w ruch, aby nie wypalić się na długim podejściu. Szlak słabo oznaczony, systematycznie wiedzie nas na wschód i wyprowadza łagodnie z doliny Wisły. Pogoda dopisuje, co naocznie stwierdzamy mijając ukwiecone sady okolic Kazimierza. Kwitnie akurat wiśnia, a okolica wyglądała naprawdę przepięknie.



Na prostych odcinkach i z górki przechodzimy w powolny i stabilny trucht. Towarzyszy nam kwietniowe słońce, chłodny wiatr i temperatura w okolicach dwudziestu stopni powyżej zera. Warunki idealne. Trasa wiedzie przez drogi gruntowe i świeże asfaltówki, z racji porannej pory jeszcze opustoszałe. Za Rąblowem, po minięciu pomnika partyzanckiego zagłębiamy się w las. To jeden z przyjemniejszych odcinków, który pokonujemy pomiędzy zieleniącymi się drzewami. Wychodząc z lasu zmierzamy asfaltową drogą na wschód mijając wiejskie zabudowania.  W oddali widać już wieżę kościoła w Wąwolnicy, która majaczy na horyzoncie. W kierunku miejscowości przemieszczamy się drogami polnymi, a ten fragment szlaku kończymy efektywnym zbiegiem przez wąwóz lessowy.



Za Wąwolnicą szlak wiedzie na północ od drogi wojewódzkiej odcinkiem wyżynnym. Te kilka kilometrów dzielące nas od Nałęczowa w większości maszerujemy. W uzdrowiskowym mieście zatrzymujemy się przy sklepie w celu uzupełnienia płynów i posiłku. Pogoda trochę się pogarsza, a słońce zasnuwa się wysokimi chmurami. Mimo wszystko jesteśmy zadowoleni z pokonania ponad dwudziestu kilometrów – jednej trzeciej trasy.



` Po krótkim postoju w Nałęczowie zmierzamy dalej, na południe od miasta. Po kilku kilometrach szlak prowadzi wzdłuż doliny rzeki Bystrej. To chyba jeden z najbardziej malowniczych odcinków, który działa na nas bardzo motywacyjnie. Przemierzamy go w większości biegiem po miękkim podłożu. Wychodząc z doliny rzecznej, wiejskimi drogami asfaltowymi zmierzamy w stronę Wojciechowa. Na horyzoncie z oddali widać charakterystyczną XVI wieczną wieżę ariańską, która odcina się od płaskiego krajobrazu. W miejscowości po raz kolejny zatrzymujemy się przy sklepie, nie wiedząc gdzie spotkamy kolejny punkt uzupełnienia żywności. W miejscowości kończy się moja mapa i musze posługiwać się zdjęciem szlaku zrobionym około godziny wcześniej.



W Wojciechowie daje o sobie znać słabe oznaczenie szlaku, które sprawia że nadrabiamy kilkaset metrów. Po wyjściu z miejscowości szlak biegnie mniej urozmaiconym terenem – w większości polnymi drogami ciągnącymi się po horyzont. Nie odpuszcza również wiatr wiejący nam prosto w oczy tumanami lessu, który zalega na polnych drogach. Pogoda staje się gorsza z godziny na godzinę, ale mamy nadzieję, że deszcz dziś nam odpuści. W monotonnym odcinku miłą odmianą jest leśny fragment szlaku, prowadzący nieopodal Radawca.



Od wyjścia z  lasu, ostatnie kilkanaście kilometrów szlak biegnie w całości drogami utwardzonymi asfaltem i szutrem. W Motyczu prowadzi nawet wzdłuż popularnej drogi wyjazdowej z Lublina, gdzie mijają nas rozpędzone samochody. Ten odcinek wspominam najmniej przyjemnie. W Motyczy odłącza się od nas Janek, który uznaje, że stamtąd pójdzie bezpośrednio do domu i oszczędzi tym samym na czasie.
Od tego momentu wraz Januszem niemal bez przerwy biegniemy, czując rezerwy siły, jakie pozostały nam po marszu. Odcinki podejść pokonujemy szybkim marszem, ale im bliżej Lublina, tym rzadziej przerywamy bieg. Około dziesięciu kilometrów od miasta zatrzymujemy się na ostatni postój i posiłek, aby ten fragment szlaku pokonać bez przerw.



Gdy docieramy do granic miasta czeka nas niemiła niespodzianka. Nie docieramy do pierwotnego końca szlaku pod Muzeum Wsi Lubelskiej, gdyż nieopodal trwa budowa nowej drogi szybkiego ruchu. Musimy okrążać cały ten teren i gonić po osiedlach w poszukiwaniu przejścia do ulicy Nałęczowskiej. Gdy docieramy tam, drogę do domu mamy już prostą.



Szlak czerwony kończymy pod blokiem, po około 9,5 godzinach marszobiegu. Pomimo iż Endomondo nie chciało współpracować i cały szlak nie został zapisany, to jednak z mapy wynika, iż pokonaliśmy około 64 kilometrów. Kiedyś przyjdzie pora na wschodnia cześć szlaku, ale to inna bajka i większy kilometraż. Hej 
Pozdrawiam
Tomasz Duda