Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tatry. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tatry. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 10 lipca 2018

Pośrednia Grań - 2441 m npm - relacja, opis, Wielka Korona Tatr

W czerwcu 2018 roku, na mojej liście pt Wielka Korona Tatr pozostały tylko dwie pozycje - Pośrednia Grań i Sławkowski Szczyt.  

Jeszcze w maju zaplanowałem wolne weekendy tak, aby sprawnie ogarnąć przedsięwzięcie i zamknąć temat. Na pierwszy ogień poszła Pośrednia, którą mimo wszystko chciałem zrobić jakąś ciekawą drogą.

17 czerwca wyjechaliśmy wraz z Januszem i Robertem z Krakowa o 2:30 rano. Było ciepło i pogoda, która od tygodnia zmieniała się jak w kalejdoskopie, wreszcie się ustabilizowała. Zapowiadano słońce rano, zachmurzenie od południa i co najważniejsze brak deszczu. Super.

W drodze z Krakowa na Słowację poruszaliśmy się bardzo sprawnie, by po około dwóch godzinach jazdy  znaleźć się w Starym Smokovcu.  Na parkingu stało już parę samochodów i kilku turystów szykowało się do wyjścia. Po szybkim przepaku ruszyliśmy w stronę Hrebenioka. Było relatywnie ciepło i trochę wietrznie. Droga na wzgórze upłynęła bardzo sprawnie. Dziwiliśmy się, jak to zazwyczaj na Hrebeniok wchodzi się błyskawicznie, zaś zejście trwa wieki. Analogicznie, w mgnieniu oka  wdrapaliśmy się do schroniska Zamkovskego i wyżej w Dolinę Małej Zimnej Wody. Obserwowaliśmy przy tym Zimnowodzką Grań, z której przejścia zrezygnowaliśmy ze względu na brak czasu oraz bujną kosówkę, gęsto zalegającą na podejściu. 






Poszliśmy dalej w kierunku Chaty Tery'ego, do której dotarliśmy po godz 8:00. Nie zatrzymywaliśmy się tutaj, ale po chwilowej kontemplacji Doliny Pięciu Stawów Spiskich ruszyliśmy dalej, w kierunku Lodowej Dolinki. Stamtąd prowadził wyraźny szlak na południe, kierujący się do szerszego, sypkiego żlebu, wyprowadząjego na grań Żółtej Ściany. Dominował łatwy I - kowy teren, który miejscami jednak wymagał koncentracji. Po około pół godziny dotarliśmy na grań. Gdy chłopaki zachwycali się okolicą, ja w kilka minut zdobyłem szczyt Żółtej Ściany, położony nieopodal. Po powrocie, już razem poszliśmy w drugą stronę, za ostrzem grani w kierunku ławki Dubkego. Ten fragment wycieczki bardzo mi się podobał. Grań wyglądała spektakularnie, szczególnie duże wrażenie robiły gładkie płyty Żółtej Ściany, opadające do żlebu Hurnsdorfera. Poza samym ostrzem grani, znalazły się tutaj również odcinki wspinaczkowe, które urozmaiciły wycieczkę. 







Jakże niekorzystnie jednak zmienił się charakter drogi, gdy dotarliśmy już na samą ławkę Dubk'ego. Teren stał się bardzo łatwy, za to sypki i kruchy. Niemal każdy krok powodował osunięcie się o pół kroku. Dopiero po kilkudziesięciu minutach doczłapaliśmy wreszcie na miejsce, tuż poniżej Pośredniej Przełęczy. Tutaj postanowiliśmy chwilę odpocząć, którą ja wykorzystałem na wejście na Małą Pośrednią Przełęcz. Spostrzegłem przy tym, że piękna do tej pory pogoda zaczyna się psuć. W dolinach na południu zbierały się chmury, które powoli zaczęły przemieszczać się do góry, zasłaniając pobliskie szczyty. 




Wróciłem do chłopaków i razem zaczęliśmy maszerować w kierunku żlebu wyprowadzającego na Wyżnią Pośrednią Przełączkę. Robert poszedł pierwszy samą rynną żlebu, ale ze względu na zalegający tam śnieg, nie była to dobra decyzja. Ja również zamierzyłem się w tym kierunku, jednak po chwili odbiłem na prawy filarek tej formacji, który wygodnie wyprowadziła nas wszystkich na przełęcz. W żlebie było bardzo krucho i z tego powodu poruszaliśmy się w niewielkich odstępach. 




Na przełęczy poszliśmy na lewo, bezpośrednio w kierunku kopuły szczytowej Pośredniej Grani, która powoli zachodziła mgłą. Po prawej stronie, patrząc w kierunku wierzchołka, znajdował się charakterystyczny wąski komin. Na lewo od niego prowadziła właściwa droga na szczyt.
My zdecydowaliśmy, że zwiążemy się na sztywno i pójdziemy trudniejszym wariantem, jeszcze bardziej na lewo. 





Założyliśmy szpej, wyciągnęliśmy linę. Zacząłem prowadzenie. Przyznam, że świadomie wspinałem się trudniejszym terenem, żeby chłopaki po drodze się nie nudzili. Skała była lita, warunki bardzo dobre, asekuracja pewna. Dominował teren o trudności II z elementami, które wyceniam na III. Po jakimś czasie problematyczne stało się przesztywnienie liny, tak że stanowisko musiałem założyć po ok. 50 metrach. 
Następnie wybierałem liny chłopakom. Robert szedł pierwszy, za nim Janusz, przy czym asekurowałem ich równocześnie. Chłopakom poszło dość sprawnie i szybko pokonali wyciąg.
Choć do szczytu było ju niedaleko poszliśmy na drugi wyciąg, z którego faktycznie prowadziłem ok. 20 m. Dalej już nie było potrzeby gdyż teren wypłaszczał sie przed szczytem. Około 11:00 stanęliśmy wreszcie na szczycie Pośreniej Grani - 2440 m npm. Byliśmy tam sami, zaś w międzyczasie wierzchołek zasnuł się mgłą.





Dopiero po chwili udało się cokolwiek zobaczyć w dolinach. Chmury zalegały akurat na wysokości około 2400-2500 m npm - taki traf. 
Ze względu na pogodę nie zabawiliśmy na wierzchołku zbyt długo. Rozwiązaliśmy się i zaczęliśmy schodzić. Po około 40 metrach stanęliśmy na progu, gdzie zaczynał się stromy, wąski komin. Założyliśmy zjazd z jednej liny. Okazało się, że wystarczy idealnie. Zjechałem pierwszy, za mą Robert i Janusz. Po chwili spędzonej na przełęczy trzęsłem się już z zimna. Następnie czekało nas pokonanie żlebu prowadzącego na Ławkę Dubkego. Robert i Janusz postanowili zjechać, ja uznałem, że mi zimno i nie kalkuluje się to czasowo. Zacząłem schodzić i wg mnie była to dobra decyzja. Ostrożnie, ale szybko pokonałem żleb, na chłopaków czekałem 20 min. Na Ławce Dubkego.



Po chwili postoju razem ruszyliśmy w dół po bardzo sypkim terenie. Kilkanaście minut później dotarliśmy już do początku grani Żółtej Ściany i płyt opadających do żlebu Hurndorfera. Tam Robert zamontował mailona, a przez niego przełożyliśmy liny 2 x 60 m. Po raz kolejny zjeżdżałem pierwszy poprawiając poplątane sznurki. Zjazd dłużył się i był trochę męczący. Zjechaliśmy na całą długość lin tj 60 metrów.  Niżej już teren stawał się łatwiejszy, choć bardzo kruchy i sypki. Zwolniłem linę i zszedłem poniżej bariery skał, w obawie przed spadającymi kamieniami. Po mnie sprawnie zjechali Robert i Janusz. Ten ostatni ściągnął bez żadnych problemów linę i  razem ruszyliśmy w dół. Szeroki żleb wypełniony był po brzegi małymi i dużymi kamieniami. Droga w dół była tym samym bardzo nieprzyjemna. Należało zachować szczególną uwagę, żeby nie pojechać w dół z całym ruchomym stokiem. Im niżej, tym kamienie zwiększały swój rozmiar, ale nie zamierzały się ustabilizować. Za to przynajmniej pogoda trochę się poprawiła. Gdy w okolicach zjazdu zaczęło mżyć, na dole żlebu trochę się rozpogodziło. Właściwie do samego szlaku turystycznego schodziliśmy niepewnie, powodując większe lub mniejsze lawinki kamienne. Schodziło się naprawdę nieprzyjemnie, w oczekiwaniu jak cały stok wyjedzie spod butów. Dopiero przy ścieżce trafiliśmy na pewny grunt. Tam zrobiliśmy postój na jedzenie. 






Zegarek pokazywał 14:00, gdy ruszyliśmy w dół, mijając duże grupy turystów zmierzające "do" i "z" Chaty Ter'ego. Pogoda nieco się ustabilizowała, tzn. deszcz nie zaczął padać, chociaż chmury nie ustąpiły. Rozpoczęliśmy schodzić wśród turystów idących do Chaty Tery'ego. Jak błyskawicznie pokonaliśmy drogę do schroniska, tak zejście dłużyło się w nieskończoność. Chociaż szliśmy szybko, kilometrów jakoś nie ubywało. Po 16:00 dotarliśmy do Starego Smokovca i udaliśmy się w drogę do Krakowa.

Na liście został jeden szczyt - Sławkovski. Mam nadzieję, że niebawem się z nim przywitam :)


środa, 16 maja 2018

Staroleśny Szczyt vel Bradavica przez Kwietnikowy Żleb

Staroleśny Szczyt vel Bradavica (2476 m npm) jest chyba najbardziej interesującym i intrygującym wśród szczytów Wielkiej Korny Tatr. "Jeden z najtrudniejszych i najhonorniejszych szczytów Tatr. Duża satysfakcja po jego zdobyciu gwarantowana." (taternik.net). Szczególnie ze względu na dość skomplikowaną drogę wejścia, której rozpracowanie w terenie zajmuje trochę czasu. W okolice zapuszcza się przeważnie niewiele osób, a te które już idą, wiedzą co chcą osiągnąć i posiadają przeważnie pewien bagaż umiejętności. 

Na Staroleśny Szczyt chciałem wejść ambitnie - jeszcze w sezonie zimowym. Niestety, w zimie "pod buty" poszły inne cele i niestety na Bradavicę nie starczyło czasu. Okazja pojawiła się dopiero formalnie miesiąc po zakończeniu kalendarzowej zimy - 28 kwietnia 2018 roku - chociaż warunki do wiosennych nie należały.

Jadąc na Słowację wraz z Anitą i Robertem oczekiwaliśmy tzw. lata w Alpach, tzn. w nocy spodziewaliśmy się mrozu, zaś rankiem śniegu o strukturze "betonu", który wraz z upływem godzin stopniowo mięknie, by po południu przybrać konsystencję cukru. Warunki okazały się zgodne z naszymi oczekiwaniami. 

Wycieczkę zaczęliśmy wyjeżdżając  o 2:40 z Krakowa, by po trzech godzinach zameldować się na parkingu w Tatrzańskiej Polance. W celu dojścia do Doliny Wielickiej pierwsze kroki wczesnym świtem skierowaliśmy na drogę i zielony szlak prowadzący do Śląskiego Domu. Jako, iż byliśmy niewsypani, zaś droga dłużyła się strasznie, atmosfera do rozmów szybko wygasła i zaczęło się mozolne urabianie metrów i kilometrów  górę, krok za krokiem. Robert poszedł pierwszy swoim tempem, za nim niespiesznie maszerowałem ja wraz z Anitą. Do hotelu górskiego dotarliśmy przed 8:00 rano, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w dalszą drogę. 



Z kontemplacji okolicy wynikało, że na pierwszy rzut oka w górach  pozostało już niewiele śniegu. Właściwie zalegał jedynie w żlebach, zaś w dolinach tworzył jedynie miejscowe "łaty". Raki zalegały w plecaku i dalsza droga przez dolinę przebiegała po wyłożonej kamieniami ścieżce. Jedynie przed "progiem" drogę przegrodziła nam pokaźnych rozmiarów łata śnieżna, którą ze względu na nachylenie oraz tzw.  "beton" należało pokonać z wytężoną uwagą. Przemierzając Dolinę Wielicką bacznie obserwowaliśmy okolicę, którą zachwalał nam Robert. W szczególności dużo mówił o walorach wizualnych Granackiej Ławki i Granatów Wielickich, na które narobił nam wielką ochotę. 





Wśród opowieści upłynęła dalsza droga, która zakończyła się u wylotu Kwietnikowego Żlebu, znaczącego początek drogi prowadzącej na Bradavicę. Chociaż w żlebie widoczne były ślady butów, zdecydowaliśmy, że początkowy odcinek tej depresji obejdziemy letnim wariantem prowadzącym trawiastym zboczem na prawo od tej formacji. Krok za krokiem pokonywaliśmy kolejne metry podejścia, zaś w międzyczasie na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie słońca. Oznaczało to początek wyścigu z czasem o zmrożony śnieg. Gdy zbocze zaczynało stawać dęba, a przed nami wyrosła ściana skał, skierowaliśmy się do żlebu. Obraliśmy uprzęże i raki, wyciągnęliśmy czekany. Lina została w plecaku, gdyż w żlebie tak czy inaczej nie było gdzie zakładać przelotów.







Prowadził Robert, który na Stroleśnym Szczycie był już w sezonie letnim dwa lata wcześniej. Zdałem się na jego doświadczenie i dlatego nie poświęciłem studiowaniu opisu drogi wiele czasu. Bagatelizowanie tego tematu było postępowaniem mało rozważnym, gdyż żleb zaczął się  rozchodzić, a za nim ślady poprzedników odchodziły w dwóch kierunkach. Przy pierwszym rozejściu śladów podeszliśmy Kwietnikowym Żlebem wyżej. Następnie jednak pojawiło się kolejne rozgałęzienie, które już wprowadziło nas w zakłopotanie. Zauważyliśmy przy tym, że za nami pod górę zmierza przewodnik z dwójką klientów. Jako, iż Robert nie był pewien, czy idziemy dobra drogą, zaś nie chcieliśmy prowokować przewodnika i wałęsać się za jego śladem, zeszliśmy niżej, po czym przetrawersowaliśmy do następnego żlebu na prawo. Podeszliśmy nim po stromym śniegu aż do kolejnego spiętrzenia terenu i linii skał. Robert wskazał, że przed nami najprawdopodobniej wznosi się droga na Rogatą Turnię. Teraz należało tylko w odpowiednim miejscu trawersować zbocze. Wybór nie był oczywisty, jednak po analizie ukształtowania terenu i resztek ścieżki rysującej się pomiędzy skałami na nieośnieżonym terenie, trafiliśmy na właściwe półki skalne Zwodnej Ławki i nimi pokonywaliśmy kolejne zakończenia żlebów skalnych kierując się na północ i północny-zachód. Przed nami teren zmienił się ze śnieżnego w skalno - śnieżny. Miejscami szliśmy po kamieniach., czasem pokonywaliśmy pozostałości nawisów śnieżnych. W końcu naszym oczom ukazał się krzyż oraz kopuły szczytowe Staroleśnego Szczytu. Z przełęczy poniżej, przez trudniejszy skalny teren przechodził spotkany wcześniej przewodnik z klientami. Żeby jednak dostać się do nich do pokonania pozostał techniczny fragment. Ścieżka bowiem, którą zmierzaliśmy prowadzała z żebra skalnego na stosunkowo wąską półkę położoną kilkanaście metrów niżej. Tymczasem zejście do niej pokrywała zmrożona zaspa śnieżna o wysokości co najmniej 8 metrów, która stromym stokiem (ok. 70-80 stopni) opadała w dół. Fragment nie był trudny, za to z boku spozierała wysoka ekspozycja i odcinek wymagał umiejętności technicznych chodzenia w stromym terenie śnieżnym.




fot. Robert Kamysz

fot. Robert Kamysz


Widząc, że zespół raczej wpadł w konsternację, jako pierwszy zabrałem się do przechodzenia czujnego odcinka. Pokonałem go bardzo sprawnie, jednak adrenalina działała. Gdy do zejścia zabierali się Robert i Anita, początkowo nie zamierzali schodzić. Dopiero po jakimś czasie bariery psychiczne zostały przełamane i najpierw przy użyciu dwóch czekanów do półki poniżej dotarł Robert, a za nim Anita. Półka, którą przechodziła ścieżka, niebawem kończyła się kilkunastometrową ścianka skalną, która trzeba było pokonać wspinaczkowo. Z przeszkodą poradziliśmy sobie już sprawnie. Następnie droga schodziła kilka metrów w dół na wąską przełączkę, dalej polem śnieżnym na przełęcz pomiędzy szczytami Bradavicy, po czym skalnym terenem, na sam wierzchołek. Na wejściu spotkaliśmy jeszcze wspomnianego przewodnika z klientami, którzy już wracali ze szczytu. 
Przy tabliczce wierzchołka zameldowaliśmy się około południa.





Widok ze szczytu zapierał dech w piersiach, panorama robiła duże wrażenie. Na pierwszym lanie najbardziej wyróżniała się Rogata Turnia, której charakterystyczny kształt zachęcał do wejścia. Imponująco wyglądała również droga Tetmajera, zarówno w kierunku Małej Wysokiej, jak i  Sławkowskiego Szczytu. Ze względu, iż Bradavica posiada cztery wierzchołki, okolica prezentowała się nieprzeciętnie i intrygująco. Kontemplacja otoczenia zajęła nam kilkanaście minut. Po zjedzeniu kanapek zebraliśmy się w drogę powrotną, a na zakończenie przy okazji zaliczyłem jeszcze drugi wierzchołek z krzyżem, gdyż Robert zażartował, że jeżeli nie wejdę na niego, to szczyt mi się nie będzie liczył do WKT.

fot. Robert Kamysz





Przy schodzeniu okazało się, że śnieg jest już rozmiękły i wyjeżdża spod nóg, więc najwyższy czas ruszać w drogę. Zeszliśmy szybko do przełączki, następnie podeszliśmy kilka metrów na szczyt niewielkiego wzniesienia. Tam na ringu zjazdowym założyliśmy linę, na której po kolei zjechaliśmy przez trudności poniżej. Na półce przed odcinkiem śnieżnym, który sprawiał trudności przy drodze w górę związałem się na krótkiej linie wraz z Anitą. Robert już bez przeszkód poszedł przed nami przodem i bez problemów pokonał śnieżna ściankę. Za nią nie było już problemów, schodziliśmy drogą naszego wejścia, po śladach jakie zostawił przewodnik z klientami. Bardziej trzeba było uważać, żeby nie pojechać w dół ze śniegiem na stromych zboczach, bowiem z minuty na minutę w tym względzie warunki stawały się gorsze.






Do zwężenia żlebu i twardego gruntu dotarliśmy przed 14:00. Tam zdjęliśmy cały sprzęt i zapakowaliśmy do plecaków, ciesząc się ze zdobytego szczytu. Słońce grzało już mocno, zaś na zejściu we znaki dawały się trudy całego dnia. Chociaż na górze, powyżej granicy lasu królowała jeszcze zima, poniżej dominowała wiosenna, a nawet letnia aura. Piękne widoki zdecydowanie zrekompensowały trudy całego dnia.



Wyjście na Bradavice zakończyliśmy a Tatrzańskiej Polance około godziny 16:00.

Słowem, podsumowania Staroleśny Szczyt polecam wprawionym turystom. W szczególności uwagę należy zwrócić na drogę wiodąca do szczytu, która nie jest oczywista i potrafi nastręczyć trudności.  Przed wyjazdem proponuje dobrze przeczytać opis, wydrukować sobie i trzymać się go. Wejście faktycznie może stać się wyzwanie i daje sporą satysfakcję. Również ze względu niewielkiego "obłożenia". Na drodze naprawdę możemy poczuć się jak w górach, a nie jak w supermarkecie w tłumie ludzi. Dla mnie ma to bardzo istotne znaczenie.


środa, 9 maja 2018

Wysoka od doliny Złomisk zimą - relacja, opis, Wielka Korona Tatr

Masyw Wysokiej (2547 m npm) pierwszy raz zobaczyłem w 2011 roku, podczas wycieczki w Polskie Tatry. Od tamtej pory jakoś nie miałem okazji na nią wejść. Jako, iż w 2017 roku za kolejny cel do zrealizowania postawiłem sobie zdobycie Wielkiej Korony Tatr, szczyt automatycznie znalazł się na mojej liście. 

W dniu 24 marca 2018 roku, kiedy jechałem w Tatry z zamiarem zdobycia Wysokiej, pozostawała ona najwyższym szczytem WKT, na który wchodziłem po raz pierwszy. Wyjazd podczas jednego z pierwszych dni wiosny tego roku, zapowiadał się bardzo dobrze. Bezwietrzna, piękna pogoda i zagrożenie lawinowe z tendencją opadającą to czynniki, które przyciągnęły w Tatry prawdziwe tłumy.



Ja wraz z Robertem i Anitą wyruszyliśmy z samego rana, tj. o 3:00 rano z Krakowa. Około 6:00 dotarliśmy już na parking przy Popradzkim Plesie i bez zwłoki ruszyliśmy w górę. Po wyjściu z samochodu okazało się, że na zewnątrz nie czuć wcale wiosny, ale jest co najmniej kilkanaście stopni mrozu. Temperatura nie pozwała więc stać bezczynnie. Dopiero na podejściu rozgrzaliśmy się. Droga wiodła asfaltem, aż pod schronisko Popradske Pleso. Na miejscu postanowiliśmy zatrzymać się, trochę ogrzać i wypić herbatę. Okazało się, że miejscowi turyści również dopiero zbierają się do wychodzenia. 



Po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej. Dosłownie kawałek przeszliśmy czerwonym szlakiem, by po chwili odbić w nieznakowaną ścieżkę wiodącą do Doliny Złomisk. Właściwie nie była to ścieżka, ale ślad po nartach turowych i początkowo nie byliśmy przekonani, czy dobrze idziemy. Rzecz jasna znajdowałem się w Dolinie Złomisk po raz pierwszy. Na tamtą chwilę wiosna w Tatry zawitała jedynie na kalendarzu. Rzeczywistość pokazała, że warunki ani o źdźbło nie różnią się od zimowych. Mróz trzymał w najlepsze a nam po kolei grabiały palce dłoni i stóp. Nie bez znaczenia pozostawał również fakt, że właściwie cała Dolina Złomisk jest zacieniona i próżno czekać tam na promienie słońca.



Podejście było dla mnie bardzo podobne do tego prowadzącego do Chaty Tery'ego. Trochę przydługawe i nużące. Przed nami szło kilka osób, za nami również widzieliśmy postacie, przemierzające stok krok za krokiem. Po wyjściu na pierwsze wypłaszczenie przeszliśmy na trawers, który szerokim zakolem wyprowadzał również na kolejny płaski odcinek. Wchodzenie było jednym długim podejściem ze zmieniającym się stopniem nachylenia. Dopiero po wejściu na wysokość Smoczego Stawu zobaczyliśmy, że tutaj zaczyna prawdziwe podejście. Nie był widoczny wprawdzie główny żleb, którym mieliśmy podchodzić, ale w górę prowadziły wyraźnie ślady. 






Na tym odcinku wyprzedziły nas cztery osoby, które poszły dalej do szczytu, gdyż my zatrzymaliśmy się, aby ubrać raki i uprzęże nad Smoczym Stawem. Tam też pozbyliśmy się docieplających warstw ubrań, gdyż słońce zaczęło mocno operować na horyzoncie. Zespoły przed nami wiązały się przed wejściem do żlebu, powyżej wysokości Draciego Sedla (2223 m npm). Również wyciągnęliśmy czekany, liny i sprzęt asekuracyjny, po czym związaliśmy się w zespole trójkowym - ja z przodu, za mną Robert i na końcu Anita. W miejscu postoju zostawiliśmy natomiast kijki trekkingowe, z zamiarem zabrania ich w drodze powrotnej.  Podziwialiśmy również piękną panoramę Doliny Złomisk, Kończystej, Smoczego szczytu i całego widnokręgu na południu. Z tej wysokości otoczenie wyglądało najbardziej spektakularnie.






Niebawem wyruszyliśmy dalej na podejście, które z każdym metrem robiło się bardziej strome. Zamiast wchodzić głównym żlebem, zdecydowaliśmy się nie na wejście ścieżką wiodącą na wschód od niego, bezpośrednio przy ścianie wschodniego wierzchołka Wysokiej. Na podejściu tępo trochę spadło. Za nami szła czwórka ludzi, którzy zaczęli się do nas zbliżać z minuty na minutę. Droga początkowo wiodła wąskim żlebem, który w pewnym momencie wyprowadzał na trawers pod skalną ścianą. Sama ścieżka wiodła po nawierzchni śnieżnej, przy skałach i co pewien czas można było założyć przelot. Niestety nie mogłem iść zbyt szybko, gdyż przede mną poruszał się "drugi" z poprzedniego zespołu, który guzdrał się niesamowicie. Przy tym nie dało się go wyprzedzić, z uwagi, iż szliśmy krok za krokiem stromymi trawersami, gdzie trzeba było zachować wytężoną czujność. Niestety na tym trudniejszym odcinku dogonili nas ludzie idący niezwiązani z tyłu - jak się okazało - trzech klientów z przewodnikiem, którzy na siłę zaczęli wyprzedzać nas w terenie wybitnie do tego nieprzystosowanym.  Atmosfera zaczęła gęstnieć, choć na szczęście grupa szybko nas minęła.



Po przejściu kolejnych trawersów i skalnego stopnia wyszliśmy do głównego żlebu, który wyprowadzał na przełączkę w Wysokiej, pomiędzy dwoma wierzchołkami - wschodniego oraz zachodniego "z krzyżem", na który docelowo zmierzaliśmy. Aby do niego dotrzeć podeszliśmy kilkadziesiąt metrów do góry , aż do wysokości skalnej ścianki po zachodniej stronie żlebu. Poniżej tej formacji skalnej należało wejść na stromy stok i nim wzdłuż skał podejść na górę. Odcinek poniżej szczytu był chyba najbardziej czujny z całego podejścia. Stok zyskał na stromiźnie, a pod śniegiem zęby raków zgrzytały o lód. Na skale obok na szczęście udało się założyć trzy przeloty. Jeszcze kilkadziesiąt metrów do góry i zameldowaliśmy się na wierzchołku zachodnim o godz. 11:15. Oprócz nas znalazło się tam jeszcze osiem osób, a tym samym mieliśmy wrażenie lekkiego tłoku. 
Pogoda na szczycie była ciągle dobra, ale dało się zauważyć, że od strony dolin nadciągają chmury, które podchodzą do góry. Po wykonaniu kilku zdjęć, ponownie związaliśmy się z zamiarem schodzenia. Teraz Robert szedł pierwszy w dół, za nim Anita i na końcu ja. Ze względu, że odcinek był stromy, na pobliskim głazie założyłem stanowisko i po kolei z przyrządu opuściłem Roberta i Anitę. Gdy już założyli przeloty przy skałach sam zacząłem schodzić bez asekuracji. W międzyczasie, gdy schodziliśmy, w kopule szczytowej Wysokiej rozpoczęło się prawdziwe oblężenie. Takich tłumów, jakie zmierzały do góry nie pamiętam już dawno zimą, na jakimkolwiek szczycie tatrzańskim.  Uciekaliśmy w popłochach...






Tym razem postanowiliśmy, że z przełęczy w Wysokiej zejdziemy żlebem bezpośrednio w dół. Tak tez uczyniliśmy. Naprzeciwko nam do góry podchodziło wielu Słowaków na nartach turowych. Gdy schodziliśmy, żleb zasnuła chmura, która ograniczyła widoczność do kilku metrów. Dodatkowo nagle temperatura skoczyła powyżej zera, a konsystencja śniegu stała się mocno niestabilna. Przy tym nasze tępo schodzenia było bardzo wolne - dopiero później dowiedziałem się, że idący z przodu Robert miał duże problemy z rakami i stąd wynikał jego brak pośpiechu. Niestety nie wiedząc o tym poganiałem towarzystwo, chcąc jak najszybciej wydostać się z lawiniastego terenu. W całej tej "szamotaninie" przypomnieliśmy sobie, że kijki zostawiliśmy w równoległym żlebie, powyżej. Schodziliśmy więc w nerwowym nastroju z perspektywą niechcianego i niepotrzebnego podejścia. Szczęśliwie okazało się, że żleb, którym schodziliśmy kończył się tylko kilkadziesiąt metrów niżej i po wykonaniu niewielkiego trawersu, wylądowaliśmy nieopodal kijów. Robert poprawiał raki, Anita składała linę, a ja podszedłem po nasze zguby. 






Do Smoczego Stawu schodziliśmy już szybciej, pozbywszy się krępującej nas liny. Dopiero na tej wysokości wydostaliśmy się poniżej linii chmur i wokoło rozwidniło się. Na zejściu mieliśmy wątpliwą przyjemność obserwować akcję ratunkową HZS z udziałem śmigłowca, która zakończyła się ewakuacją skiturowca, a raczej "skiturowczyni". Odwracając się za siebie zauważyłem, że oblężenie Wysokiej trwa w najlepsze - ze szczytu schodziło ze 20 osób.




Akcja górska prawie się zakończyła. Niespiesznie poruszaliśmy się Doliną Złomisk zmierzając do Popradskiego Plesa, gdzie dotarliśmy wreszcie ok. 14:30. Przed hotelem zatrzymaliśmy się, przepakowaliśmy i spędziliśmy tu dłuższą chwilę, jedząc to co jeszcze zostało w plecakach. Budynek "pękał w szwach" od turystów, skiturowców, taterników i niedzielnych turystów.



Po spożyciu ruszyliśmy w dalszą drogę w dół, aż do parkingu. W międzyczasie rozpogodziło się i ociepliło. W powietrzu czuć było prawdziwą wiosnę, co znacznie wpłynęło na nasze nastawienie i optymistycznie nastroiło na resztę dnia. W drogę powrotną do Krakowa wyjechaliśmy za dnia (biorąc pod uwagę ostatnie wyjazdy traktuję to jako ewenement) i do miasta dojechaliśmy niebawem po zapadnięciu zmroku.  To był dobry dzień!

Wysoka wbrew oczekiwaniom jakoś mnie nie porwała. Droga jest raczej łatwa, ewidentna. W złych warunkach pogodowych z pewnością główny żleb jest lawiniasty. Cała wycieczka była ciekawa, jednak ex post nie potrafię pojąć dlaczego ten szczyt przyciąga takie tłumy i co powoduje taką ekscytację? Być może całkiem wygodny dojazd, łatwa droga, relatywnie wysoki szczyt? W każdym razie tłumy ludzi, jakie spotkałem w drodze na szczyt i z powrotem były najsłabszym elementem całego wyjazdu.

Pozdrawiam