niedziela, 29 czerwca 2014

Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

Gdy ostatniego dnia kwietnia bieżącego roku zmierzałem autostopem w kierunku granicy z Ukrainą w Medyce, moją uwagę przyciągnęły dwa miasta po drodze – Leżajsk i Jarosław. Dla mieszkańców pewnie nie ma w nich nic niezwykłego, ale podczas kilku minut obserwacji przez szybę mnie wydały się magiczne.
Z pewnością to zasługa budowli sakralnych. Przy wjeździe do Leżajska mój wzrok od razu skierował się na monumentalne mury z narożnymi basztami po lewej stronie drogi, czyli klasztor Bernardynów. Właściwie to samo z Jarosławiem. Przejeżdżając nieopodal miasta, obserwując krajobraz natknąłem się na kolejny klasztor umocniony murami z niewysokimi basztami – klasztor Benedyktynek.

Od tamtej pory szukałem sposobności aby wybrać się na wycieczkę i zahaczyć o wspomniane dwa miasta. Obserwując mapę Google zauważyłem, że optymalnym wyjściem będzie przejechanie od Zamościa do Stalowej Woli, z punktami przystankowymi w Jarosławiu, Łańcucie i Leżajsku. Kilometraż około 240 km akurat nadaje się na typową dwudniówkę, a w miejsce początku i końca trasy można pojechać koleją.
Plan był gotów, realizacja przyszła w połowie czerwca, kiedy pogoda przedstawiała się wybitnie rowerowo. Ponad 20 stopni, zachmurzenie z przejaśnieniami i znośny wiatr – takie prognozy miałem przed oczyma gdy wraz z Anitą i rowerami jechałem pociągiem regio w kierunku Zamościa.


We flagowym mieście Lubelszczyzny znaleźliśmy się przed południem i bez zwłoki zaczęliśmy szukać drogi wojewódzkiej w kierunku Krasnegostawu. Z racji krótkiej wycieczki mogłem wspomóc się GPSem, toteż wyjechanie z miasta nie sprawiło żadnych problemów. Pierwsze kilometry upływały bardzo przyjemnie – słońce, ciepełko i dobra droga, której stanem byłem szczerze zaskoczony. Na wysokości Krasnegostawu wybraliśmy drogę prosto – na Józefów i mogliśmy wrócić do lubelskiej rzeczywistości. Za Józefowem, który przejechaliśmy bez postoju nawierzchnia drogi wojewódzkiej przedstawiała sobą tragiczny obraz. Trudno byłoby odnaleźć jeden metr kwadratowy bez dziur, a samochody jadące przez tą „wielką łatę” wydawały straszny łoskot.
Z Józefowa wybraliśmy drogę prowadzącą wprost na południe i jechaliśmy nią, aż do miejscowości Różaniec.






Po drodze odwiedziliśmy pomnik i cmentarz upamiętniający bitwę partyzancką pod Osuchami.
Pogoda zaczynała się psuć i od północnego zachodu zaczęły napływać ciemne chmury. Niemniej jechało się przyjemnie, bo z wiatrem i „uciekając” przed burzowymi chmurami.  Na wysokości Różańca drogi wojewódzkie rozjeżdżały się na prawo, a przed nami wyrósł dylemat w powodu dużego kompleksu leśnego na południu, który skutecznie blokował drogę do Jarosławia. Po obejrzeniu map GPS nie zauważyłem co prawda przejazdu przez las, ale okrążenie go oznaczałoby dla nas kilkanaście kilometrów więcej.
Postanowiliśmy zaryzykować i puściliśmy się w plątaninę małych miejscowości kierując się na południe. Nie wiem, czy geograficznie to jeszcze część Roztocza, ale pokonując wiejskie drogi niemal przenieśliśmy się w czasie. Na długości kilkudziesięciu kilometrów minęło nas dosłownie kilka samochodów, w miejscowościach wyrastały klimatyczne cerkwie. Ludzi było tu niewielu, za to bydła na polach nie brakowało. Jakby cofnąć się w przeszłość, albo pojechać na Ukrainę.



W końcu dojechaliśmy do miejscowości Stary Dzików i ruszyliśmy prosto na południe drogą coraz gorszej jakości. Miejscowi jakoś nie potrafili powiedzieć czy przejedziemy przez las, ale my ufni w potęgę GPSu jechaliśmy przed siebie. Jakież było moje zdziwienie, gdy przed samym lasem wyrosła przede mną sieć nowiutkich dróg pożarowych. Prawie wszystkie asfaltowe i jakości lepszej od dróg otaczających miejscowości. Asfaltówki co prawda nie prowadziły bezpośrednio przez kompleks leśny, ale z pomocą urządzenia satelitarnego i ich dobrze rozwiniętej sieci szybko  i wygodnie wydostaliśmy się z lasu, wjeżdżając do miejscowości Mołodycz.
Po kilkugodzinnej przerwie znaleźliśmy się z powrotem na normalnej drodze, trafiając niejako znów do cywilizacji. Dalej droga wiodła już prosto przez podkarpackie miejscowości – Radawę i Wiązownicę. Na tym odcinku doznałem kolejnego pozytywnego zaskoczenia. Od Radawy biegła wzdłuż drogi głównej asfaltowa ścieżka rowerowa akurat w kierunku, w który zmierzaliśmy. Tym traktem przejechaliśmy około piętnastu kilometrów i dotarliśmy do granic samego Jarosławia.



W mieście zameldowaliśmy się o 18:30 zostawiając za sobą 110 km trasy. Pierwszym krokiem jaki podjęliśmy był zakup prowiantu na biwak, który zasilił nasze sakwy rowerowe. Następnie mogliśmy oddać się objazdowemu zwiedzaniu miasta. Do centrum wjechaliśmy ulicą Grodzką i szybko naleźliśmy się w klimatycznych okolicach Rynku. Słońce właśnie zachodziło i przebiło się przez chmury, co zapewniło nam dobre światło dla zdjęć, a i przyjemnej było popatrzeć na ratusz i pierzeje renesansowych  kamienic. Zwiedziwszy teren rynku objechaliśmy pozostałe interesujące budowle z których najbardziej w pamięci pozostał mi cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego i kolegiata pw. Bożego Ciała. Jarosław to miasto klasztorów, toteż po obejrzeniu zabytków starego miasta szybko skierowaliśmy się w kierunku interesującej nas budowli.



Budowla, która przyciągnęła mnie w te strony jest jedna z najbardziej charakterystycznych w mieście. To kompleks koicielko-klasztorny dawnego opactwa ss. Benedyktynek. Już z oddali kierują do niego dwie strzeliste wierze kościoła i zapraszają do wejścia. Kompleks ufortyfikowano ceglanym murem, poprzetykanym basztami krytymi gontem. Całość wygląda naprawdę przepięknie. Wewnątrz murów znajdują się dawne zabudowania klasztorne, ogrody i kościół. Wstęp jest bezpłatny.
Poza tym klasztorem, w Jarosławiu znajduje się jeszcze kompleks oo. Franciszkanów i oo. Dominikanów w stylu barokowym, który obejrzeliśmy przy wyjeździe z miasta. Budowla jest również godna polecenia.  Poza obrębem starego miasta na uwagę zasługuje również nekropolia – cmentarz stary – jeden z najstarszych cmentarzy zamiejskich w Europie.



Gdy opuszczaliśmy Jarosław słońce już ledwo tliło nad horyzontem. Aby znaleźć dobre miejsce biwakowe musieliśmy przejechać jeszcze kilkanaście kilometrów na zachód od miasta. Aby uniknąć jazdy drogą krajową na Rzeszów skierowaliśmy się na miejscowość Zarzecze i rozbiliśmy namiot na polach, nieopodal wsi Cieszacin.




Rankiem obudziło nas nagrzane powietrze namiotu. Pomimo wczesnej pory pogoda zapowiadała się wyśmienicie, a słońce wznosiło się już wysoko nad horyzontem. Niewiele czasu zajęło nam pakowanie i zbieranie biwaku, około dziewiątej ruszyliśmy w dalszą drogę. Chociaż niebo wkrótce zaczęło się chmurzyc i pogoda psuła się z godziny na godzinę, bardzo przyjemnie pokonywało się kilometry dzielące nas od Łańcuta. Jechaliśmy przez Zarzecze i Markową drogami gminnymi o równej i dobrej nawierzchni. Przed miastem zmieniliśmy trasę na wojewódzką, a teren stał się bardziej pofalowany.



Gdy dotarliśmy do Łańcuta niebo zasnuło się burzowymi chmurami. Nie zważając na to wzięliśmy się za podziwianie wspaniałego pałacu – niewątpliwie najważniejszej atrakcji turystycznej w okolicy. Chociaż ze względu na ceny biletów (28zł) nie wchodziliśmy do środka, to jednak cały zespół parkowy jest zdecydowanie wart obejrzenia. Czerwcową porą park przyciąga przede wszystkim kolorem. Intensywna zieleń świeżo przystrzyżonej trawy, czerwień róż i inne kolory ogrodowych kwiatów wywołują niesamowite wrażenia wizualne. Wokoło nie brakuje turystów, a nad utrzymaniem przyzwoitego stanu kompleksu czuwa tabun ludzi.




Zwiedzanie dużego kompleksu leśnego zajęło nam ponad godzinę. W międzyczasie chmury rozpierzchły się i groźba burzy minęła. Zważywszy, że przed nami było jeszcze 80 km do przejechania po zjedzeniu lodów opuściliśmy Łańcut i skierowaliśmy się drogą wojewódzka w kierunku Leżajska.
Przejechanie 30 km dzielących nas od miasta zajęło około dwóch godzin. Im dalej na północ tym teren stawał się coraz bardziej płaski, a podjazdy mniej wymagające. Przeszkadzał natomiast wiatr, który w przeciwieństwie do dnia poprzedniego – teraz wiał nam w oczy z pełną siłą.














Do Leżajska dotarliśmy w godzinach popołudniowych wyjeżdżając prosto na rynek główny. W centrum łatwo znaleźliśmy tablicę informacyjną z zabytkami i zaczęliśmy rozglądać się po okolicy. Sam rynek nie jest z byt ciekawy, ale kilak kamienic ma swój interesujący klimat i historię. Ratusz to charakterystyczna i osobliwa konstrukcja, choć pięknem wprawdzie nie grzeszy. Wejście do cmentarza żydowskiego zagrodzone jest wysokim ogrodzeniem z zamkniętą furtką, która uniemożliwia wejście do środka. Trochę zniesmaczeni tym faktem udaliśmy się w dalszą drogę w kierunku Niska przy okazji zatrzymując się przy najciekawszym zabytku.



Kościół i klasztor oo. Bernardynów swoja genezą sięga XVII wieku. W centralnym punkcie kompleksu znajduje się kościół pw. Zwiastowania NPM reprezentujący style baroku, manieryzmu i rokoko. Najcenniejszym elementem jego wyposażenia są monumentalne XVII wieczne organy. To nie tylko cenny zabytek na skalę polską, ale również europejską. Organy wypełniają całą zachodnią ścianę bazyliki aż po sklepienie i stanowią jej ogromna fasadę. Największa piszczałka ma ponad 10 metrów długości, a na instrumencie może grać trzech organistów jednocześnie. Instrument jest naprawdę ogromny i wygląda wspaniale. Warto zatrzymać się na dłużej i podziwiać poszczególne detale których nie sposób wprost wszystkich wychwycić.



Kościół otoczony jest obwarowaniami. Kurtyny murów zakończone są w narożnikach basztami, a wejścia znajdowały się pierwotnie tylko w dwóch bramach. Klasztor udostępniony jest do zwiedzania bezpłatnie, obecnie trwają prace renowacyjne w obiekcie.

























Z Leżajska musieliśmy przejechać jeszcze 50 km żeby dostać się do Stalowej Woli. Ponad trzy godziny jakie spędziliśmy na drodze krajowej nr. 77 nie należą do najprzyjemniejszych wspomnień z tego wyjazdu. Niemniej na pociąg o 19:00 zdążyliśmy i wraz z rowerami jeszcze przed nocą dotarliśmy do Lublina.
W czasie wycieczki przejechaliśmy około 240 km. Jak na dwudniówkę to dystans wystarczający żeby cos obejrzeć i jednocześnie trochę pomachać nogami. Miejsca, które odwiedziliśmy pozwoliły lepiej poznać Podkarpacie i obszar, który do tej pory omijałem w swoich wycieczkowych planach. Gdyby ktoś chciał powtórzyć trasę – serdecznie polecam (koniecznie należy zmodyfikować ostatni odcinek czyli drogę krajową 77 na jakąś lokalną.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

ZDJĘCIA

Endomondo:



czwartek, 19 czerwca 2014

Mapy Karpat - jakie wybrać i gdzie szukać (Polska, Słowacja, Ukraina, Rumunia)

Mapy Karpat - jakie wybrać i gdzie szukać (Polska, Słowacja, Ukraina, Rumunia)


Jednym z pierwszych kroków, jakie podejmuje osoba wybierająca się w góry jest zakup mapy. Stanowi to najmniejszy postęp, jaki można zrobić w stronę wyjazdu. Pomimo, iż w dzisiejszych czasach góry teoretycznie są pokryte gęstą siatką różnorakich szlaków turystycznych, rzeczywistość bywa różna, a świstek papieru bardzo się przydaje.
Jak bardzo realia są odmienne od teorii miałem nieraz okazje przekonać się przemierzając szlaki Karpat. Mapa przydawała mi się wtedy częściej lub rzadziej, ale z pewnością bez takiego gadgetu nie wyruszyłbym w żadną wędrówkę. Zebrałem się więc na stworzenie krótkiego posta, w którym opiszę pokrótce moje doświadczenia z mapami Karpat, źródła ich dostępu oraz opinie z używaniem konkretnych z nich.




Polska


Mapa Compass
W naszym pięknym kraju rynek map jest bardzo bogaty. Powiedziałbym nawet, że trudno znaleźć obszar, który byłby interesujący pod względem walorów naturalnym, a nad którym kartografowie jeszcze nie pracowali. Jeśli chodzi o polskie góry, polecam doskonałe mapy wydawnictwa Comapass w skali 1:50 tys., tylko Tatry i Karkonosze są wyjątkami (1:30 tys). Bardzo dobrze pokrywają się z rzeczywistością, są przejrzyste wizualnie i na bieżąco uaktualnianie. Dodatkowo nie ma problemu z ich znalezieniem również w wersji multimedialnej czy w wersji na GPS. Poza nimi mamy całe spektrum dostępnych map, więc pomijam opisywanie konkurencyjnych produktów, o których mam mieszane opinie.





Słowacja


zasięg map VKU Harmanec


mapa VKU Harmanec
Nasi południowi sąsiedzi i ich kartografowie również nie próżnują. Właściwie cały kraj pokrywają dobre mapy z lat 90tych firmy VKU Harmanec z zaznaczonymi wszystkimi szlakami (czasami dezaktualizowane), w skali 1:50 tys. Nie ma problemu z ich kupieniem na miejscu, ani znalezieniem w sieci. Ogólnodostępne i wystarczające dla każdego turysty na chodzenie szlakami i poza nimi.














mapa ruthenus
Ukraina


Tu zaczynają się schody i związany z nimi przywilej wyboru. Idąc w ukraińskie Karpaty można skorzystać z kilku rodzajów map. Najlepsze są oczywiście współczesne, wydane w ciągu ostatnich paru lat. Na bieżąco mapy Karpat ukraińskich wydaje firma ruthenus i w Polsce nie ma kłopotów z ich zakupem. To bardzo dobre mapy w skali 1:50 tys. problemem jest, że pokrywają tylko popularniejsze pasma gór ukraińskich i trzeba od nich szukać alternatywy.
Wyborem może być kupno miejscowych map ukraińskich. Nie ma ich zbyt wiele i znalezienie ich w postaci materialnej może być problemem, jednak pojawiają się w sieci, a skalę mają zbliżoną do klasycznych 50tek. Co prawda nie jest to jakość ruthenusa, ale swobodnie nawet niewprawny turysta może z nimi chodzić.


mapa WIG
Jeśli jednak szukamy czegoś innego, bądź powyższe propozycje nie pokrywają obszaru jaki chcemy  eksplorować, polecam poszukać map WIG. Archiwum Wojskowego  Instytutu Geograficznego udostępnia darmowo mapy polskie z lat 1919-1939 r. Biorąc pod uwagę iż tereny dzisiejszej Ukrainy zachodniej należały jakiś czas temu do Rzeczpospolitej możemy wyciągnąć wniosek.  Pod adresem http://polski.mapywig.org/news.php trzeba kliknąć skorowidz map 1:100000 i z mapy konturowej wybrać interesujący nas obszar. Następnie pozostaje pobrać, wydrukować i skleić. Jak wspomniałem, Instytut udostępnia mapy z lat 1919-39, i jeśli mamy wybór zalecam ściągnięcie tych kolorowych z lat 30stych, gdyż są najlepsze. Pierwszy raz drukując wskazane mapy byłem bardzo pozytywnie zaskoczony. Pomimo upływu 80 lat poziom przedwojennej kartografii polskiej napawa dumą. Mapy są czytelne, poziomice dokładne i gęste, zaznaczone źródła i inne obiekty potrzebne wojsku, a i turystom. Z mapami chodzi się bardzo przyjemnie, a patrząc na polskie nazwy aż łezka kręci się w oku.

sztabówka ZSRR 1:50 tys

Jeśli zamierzamy jednak zatwardziale zapuszczać się w rejon, którego nie obejmują żadne ze wskazanych wyżej map, zostają nam sztabówki ZSRR. Związek Radziecki w latach 80tych podjął wysiłek zobrazowania na papierze właściwie całego świata. Pod adresem http://loadmap.net/en wystarczy przybliżyć mapę świata i wybrać „Russia army maps” po czym pobrać i skleić. Radzieckie sztabówki, bo tak umownie je określam, są wersją ostateczną i całkiem przyzwoitą. Swoją jakością nie dotrzymują kroku co prawda nawet starczym odpowiednikom WIG, jednak można z nimi chodzić i nie błądzić, co wiem na własnym przykładzie. Co prawda wymagają nieco więcej umiejętności, podejścia i znajomości cyrlicy, jednak darowanemu koniowi…,  no właśnie. Jako pomocnicze wypełnienie luk terenowych nadają się znakomicie.








mapa Dimap
Rumunia


W kraju, który jest beneficjentem największego obszaru Łuku Karpat, z mapami bywa różnie. Jeśli chcemy odwiedzić Karpaty rumuńskie koniecznie zalecam zaopatrzyć się w mapy wydawnictwa Dimap. Są one wykonywane w różnych skalach, zależnie od przedstawianego pasma górskiego. 1:15 tys., 1:30 tys., a chyba najczęściej 1:60 tys. To dobre i aktualne mapy turystyczne, a przede wszystkim bardzo czytelne. Kolory są wyraziste i łatwo możemy na nich się połapać. Zaznaczono na nich szlaki, ścieżki, źródełka i wszystko co turyście do szczęścia potrzebne. Jedyne, do czego mógłbym się przyczepić to stosunkowo szeroko rozmieszczone poziomice, co jest jednak do zniesienia. Są stosunkowo drogie, ale można znaleźć je w sieci bądź wydać pieniądze, z pewnością się opłaci. Problemem jest, iż nie maja one pierwiastka zupełności i nie obejmują wszystkich pasm górskich.


rumuńskie mapy, których nie polecam
Gdy nie znajdziemy map Dimapu, posiłkujemy się radzieckimi sztabówkami, o których napisałem wyżej.
W sieci można znaleźć dużo map rumuńskich Karpat, których nie polecam. To wytwory lokalnych kartografów z lat 80-90 XX wieku. Co prawda są kolorowe, jednak to chyba ich jedyna zaleta. To mapy bardzo niedokładne, a poziomice rozmieszczone co 200 m. Kto wie, co to 200m podejścia, ten rozumie o czym mówię. Na mapie grzbiet wygląda na płaski, a w praktyce okazuje się amplitudą wysokości – tragedia. Co więcej – na mapie jest mało oznaczeń – właściwie same szlaki. Nie ma za to w ogóle poziomic, co dobija te kawałki papieru pod względem wartości dla przeciętnego turysty. W wersji uboższej mapa tak jest typową graniówką (kto zna, ten wie o czym mówię). To wersja tylko dla wytrwałych i wprawnych turystów o mocnych nerwach. Sam z nimi chodziłem i jest to wykonalne, ale od tamtej pory omijam je szerokim łukiem.



Mapy świadomie opisałem w kolejności, od tych według mnie najlepszych, do tych stosowanych w ostateczności. Przy zbieraniu ich proponuję szukać w takim właśnie porządku, w razie braku tych z wyższej póki, posiłkować się coraz gorszymi. Osobiście stosowałem takie rozwiązanie i wydaje się ono być najlepszym z możliwych.
Gdyby ktoś miał jakiekolwiek uwagi, bądź miał informacje bądź doświadczenie we współpracy z lepszymi mapami, proszę o komentarze. Z pewnością każda uwaga okaże się cenna.

Pozdrawiam
Tomasz Duda


poniedziałek, 9 czerwca 2014

Gent, Gandawa – miasto gotyku

Gent, Gandawa – miasto gotyku


Ślepy los  i nadwątlony po wyprawie do Kirgistanu budżet sprawiły, że przełom września i października spędziłem w Holandii. Wraz ze znajomymi w każdy weekend jeździliśmy po okolicach Niderlanów zwiedzając miasta i miasteczka. Osobiście byłem zauroczony elegancją i estetyką kraju oraz zmyślnym połączeniem tradycji z nowoczesnością w budownictwie. Oczywiście, nie wszystko w tym zachodnim kraju mi się podobało, ale długo by mówić…

Wyświetl większą mapę

Temat, który piszę dotyczyć ma czego innego – a mianowicie Belgii, którą odwiedziłem na początku października 2013r. Wyjazd ten był, jak większość, na wariackich papierach, a miejsce wybrane zostało jakby przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności.
Od początku. Pewnej niedzieli postanowiłem wraz ze znajomymi wybrać się do Belgii.  Celem miała być konkretnie Brugia – miasto znane jako „Wenecja północy”, popularne w sieci i wychwalane przez zwiedzających. Niestety, gdy zmierzałem do tego miejsca, samochód kolegi którym jechaliśmy zaczął szwankować. Nie pamiętam już, o co dokładnie chodziło, ale odgłosy jakie wydawał były co najmniej niepokojące. Zdarzanie miało miejsce właśnie na przedmieściach miasta, o dziwnie brzmiącej nazwie Gent. Jako iż kolega nie zamierzał jechać dalej (na zwózkę samochodu nie byłoby nas zapewne stać), a silnik prewencyjnie powinien przestygnąć – zatrzymaliśmy się niedaleko centrum. 
Miasto zwiedzaliśmy pół dnia i okazało się niesamowicie interesujące. Dopiero po powrocie zasięgnąłem o nim informacji i teraz chciałbym nieco przybliżyć naszą wycieczkę, korelując wspomnienia z obiektywnymi faktami.

gandawski rynek


Gandawa (bo tak po polsku nazywa się miasto Gent) jest stolicą Flandrii Wschodniej, w północno-zachodniej Belgii. Nazwa oznacza „ujście”, „połączenie” i odnosi się do zbiegu rzek Leili i Skaldy, nad którym miasto jest usytuowane. Osadnictwo okolic Gandawy w swojej genezie sięga czasów celtyckich, jednak największy rozkwit ośrodka przypada na okres średniowiecza. Mówi się, że między XII a XV wiekiem, Gandawa była drugim co do wielkości miastem na północ od Alp i w tym okresie ośrodek zamieszkiwało ok. 60-65 tys. mieszkańców (w tym samym czasie Kraków czy Wrocław jako jedne z największych polskich miast liczyły maksymalnie kilkanaście tysięcy ludzi). Ośrodek rozwój zawdzięczał dochodom handlu suknem, z którego utrzymywało się 60% mieszkańców. Późne średniowiecze i czasy nowożytne nie były dla miasta korzystne – cierpiało w wyniku tłumienia buntów miejscowego mieszczaństwa, ruchów reformacji i inkwizycji. Nigdy nie odzyskało swojej dawnej pozycji, choć odziedziczyło spuściznę „złotego wieku” w postaci wielu zabytków późnego średniowiecza i renesansu. W krótkich słowach opiszę właściwie tylko najważniejsze z nich, które udało mi się zobaczyć.


katedra św. Bawona

Najważniejszym zabytkiem Gandawy jest niewątpliwie katedra św. Bawona. Budowla z mierzącą 82 m wysokości wieżą była miejscem chrztu cesarza Karola V, a jej budowa trwała w trzech fazach od XIV do XVI wieku. Stąd katedra jest obiektem niejednolitym architektonicznie. W teorii reprezentuje styl gotycki, w praktyce poszczególne elementy różnią się szczegółami wykonania, charakterystycznymi dla konkretnych okresów w których prowadzono prace.

 Ołtarz Gandawski znany jako Adoracja Mistycznego Baranka – dzieło uważane za jeden z najwybitniejszych przykładów malarstwa średniowiecznego, autorstwa Huberta i Jana van Eyck, ukończony w 1432 r. Gdy zwiedzałem Gandawę, katedra była niestety w remoncie. Główną wieżę przystrajały rusztowania z tandetnymi reklamami (taka komercja charakterystyczna jest dla Niderlandów), a mimo tego budowla robiła ogromne wrażenie przytłaczając swoim monumentalizmem. Wejście do katedry jest bezpłatne.
wnętrze katedry św. Bawona
Katedra św. Bawona, mimo iż piękna i monumentalna, znana jest przede wszystkim ze swojej zawartości. We wnętrzu mieści się tzw.


ratusz gandawski
Nieopodal katedry usytuowany jest kolejny wysoki na 91 m zabytek – ratusz gandawski. Budowla składa się z czworokątnej wieży głównej i relatywnie niewielkiego, przybudowanego budynku. Wpisana jest na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Budowę ratusza rozpoczęto w XIV wieku, a w kolejnych stuleciach bryłę modyfikowano i ozdabiano. W czasach obecnych reprezentuje styl neoklasycystyczny i dobrze komponuje się wśród otaczających ją budowli sakralnych. W konstrukcji wieży ratusza można zaobserwować wiele pieczołowitych szczegółów i rzeźb, które przyciągają uwagę widza. Na dolny poziom można wejść bezpłatne i obejrzeć skromną wystawę malarstwa, zajmującą jedno pomieszczenie. Płatne jest wejście na wieżę, z której rozpościera się spektakularny widok na miasto.

kościół św. Mikołaja

Drugim co do popularności zabytkiem sakralnym Gandawy jest kościół św. Mikołaja, swoją genezą sięgający XIII wieku. Budowa opierała się początkowo o dawny kościół romański, jednak ostatecznie była prowadzona w stylu tzw. gotyku skaldyjskiego, na bazie charakterystycznego szaroniebieskiego kamienia z okolic Turnai. Wieża kościoła, którą sfinansowały władze miasta, jest jednym z bardziej charakterystycznych punktów orientacyjnych w panoramie miasta, razem z wieżami ratusza i katedry św. Bawona.

wnętrze kościoła św. Mikołaja
Wnętrze kościoła jest dosyć surowe, choć stąd tez bierze się jego niepowtarzalny klimat. Mówię to o większości kościoła. Pozostałą częśc kościoła jest odgrodzona od jego głównej części i pełni funkcje inne niż sakralne. Gdy zwiedzałem budowlę (można do niej wejść bezpłatnie), odbywała się tam akurat giełda staroci. Takie zagospodarowanie kościołów jest również charakterystyczne dla Niderlandów, o grozo.
















Gravensteen


Jednym ciekawszych i przykuwających uwagę zabytków Gandawy jest Gravensteen – zamek hrabiów Falndrii. W miejscu murowanej warowni początkowo znajdowała się drewniano-ziemna konstrukcja postawiona przez wikingów. Pierwszą murowana wieżę wzniesiono tu w XI wieku, a solidne obwarowania pojawiły się sto lat później. Na przestrzeni lat dokonywano licznych przebudów, dzisiaj możemy podziwiać go w formie z XVI wieku. Co ciekawe, forteca miała służyć nie tylko obronie przed atakami z zewnątrz – przede wszystkim była wykorzystywana do opierania się zbuntowanym mieszczanom. Gravensteen ma w sobie coś z zamku idealnego.

Owalna konstrukcja leżąca częściowo nad naturalna fosą rzeczną zawiera w sobie dwie linie umocnień. Pierwszą stanowi zewnętrzny pierścień, drugą – właściwe zabudowania obronno-mieszkalne. Charakterystyczna bryła zwieńczona jest blankami i wzmocniona 24 bartizanami wystającymi poza linie murów. Każdy miłośnik fortyfikacji znajdzie tu coś dla siebie i będzie zadowolony z odwiedzenia tego miejsca. W środku znajduje się muzeum uzbrojenia i tortur (stosunkowo skromne), które niejako uzupełnia budowlę. Najbardziej wartościowa obejrzenia jest sama architektura miejsca. Wszystkie budynki zachowane w znakomitym stanie, odnowione i udostępnione dla turystów. Po zamku prowadzi znakowana ścieżka która pozwala zobaczyć po kolei każdy detal miejsca. Z najwyższego poziomu zabudowań mieszkalnych rozpościera się wspaniały widok na miasto.  Moim zdaniem warto zainwestować 8 euro (studencki 4 euro) i zwiedzić wnętrze tego zabytku.

panorama z dachu Gravensteen


Graslei i Koornlei
Z pewnością najbardziej malowniczym miejscem w Gandawie są Graslei i Koornlei. To dwie ulice, położone wzdłuż głównego kanału rzecznego przechodzącego przez miasto. Każdą z nich wzdłuż tafli wody prowadzi bulwar, a po obu stronach rzeki usytuowane są przepiękne średniowieczne kamienice, ozdobione rzeźbami i przyciągające uwagę każdego odwiedzającego to miejsce.


Kanały poza walorami wizualnymi pełnią również funkcję szlaków wodnych. Pływają tędy łodzie, które zabierają na podkład turystów chętnych do skorzystania z tej, ekskluzywnej wersji zwiedzania miasta. 
Poza wymienionymi przez mnie kilkoma sztandarowymi zabytkami Gandawa kryje mnóstwo innych, których obejrzeć nie zdążyłem. Jedne dzień to zdecydowanie za krótko aby zwiedzić miasto, które oferuje tak wiele atrakcji do odkrycia. Interesująca jest sama zabudowa rynku, rzędy mieszczańskich kamienic i nabrzeża kanałów skrywające perełki architektury mieszczańskiej sprzed pół wieku. Sam spacer klimatycznymi uliczkami może wciągnąć na kilka a nawet kilkanaście godzin. 



Nie namawiam wszak na wyjazd do Belgii w celu zobaczenia Gandawy, jednak gdy ktoś znajdzie się w tym kraju i po zwiedzeniu przykładowej Brukseli będzie dysponował wolnym czasem, proponuję mu tu zajrzeć i zatrzymać się na dłuższy czas. Gwarantuję, że nie będzie zawiedziony i miasto zrekompensuje mu stracone godziny.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

P.S.
Zdjęcia ze starego telefonu SE. za jakość przepraszam