piątek, 27 grudnia 2013

Rajd mikołajkowy UKT Mimochodek 06-08.12.2013 – retrospektywna relacja

Rajd mikołajkowy UKT Mimochodek 06-08.12.2013 – retrospektywna relacja 

Kiedy świątecznym rankiem spoglądam na termometr nie mogę zobaczyć oznak zimy. Prawie dziesięć stopni powyżej zera, chmury i raczej szara okolica ze sterczącymi kikutami drzew nie napawa optymizmem.  Bożonarodzeniowy nastrój nie udziela się za oknem i żeby jakoś ratować sytuację wspomnieniami przenoszę się trzy tygodnie wstecz, do rajdu mikołajkowego.

Grudniowy wyjazd klubu UKT Mimochodek odbył się pod hasłem celebracji dnia 6 grudnia. Wybór miejsca od początku nie był jednoznaczny. Początkowo rajd miał koncentrować się w okolicach Białowieży, niemniej jednak na parę dni przed wyjazdem zmieniliśmy plany i obszarem zainteresowań stało się, jak i rok temu Roztocze. Bez zwłoki koledze Adamowi udało się zarezerwować sprawdzony nocleg w Hucie Różanieckiej, skompletować ludzi i pozostało odliczać godziny dzielące nas od piątku.
Pogoda na weekend nie zapowiadała się najlepiej, jednak co najważniejsze – zimowo.   Chwycił lekki mróz, w Lublinie zaczął pruszyć śnieg, a media donosiły o wielkich huraganach. Początkowo zbagatelizowaliśmy symptomy zimy, jadąc przez uporządkowane miasto, jednak niedługo po minięciu Szczebrzeszyna otoczył nas całkiem inny klimat. Pola znikąd zabieliły się śniegiem, a drogi oblodziły.  Trasy gorszej kategorii, jakie musieliśmy pokonywać stały się niebezpiecznie białe. W konsekwencji droga dłużyła się, a pokonanie stu kilometrów zajęło ponad trzy godziny.

W pierwszej kolejności, korzystając jeszcze z piątku zamierzaliśmy zaatakować źródła Tanwi. Zawianymi drogami powoli minęliśmy Narol i kilkanaście kilometrów dalej zatrzymaliśmy się w Hucie-Złomy.  Miejsce postoju ustaliliśmy ze spotkanym gospodarzem, który nie bardzo pochwalał nasze pomysły nocnego marszu. Wkoło zapadał zmrok, a dokoła hulała prawdziwa zima. Kilkanaście centymetrów śniegu, noc, wichura nie odstraszyły nas od spaceru. Nawigację zapewniał GPS w telefonie i chwała mu za to. Niemal po omacku kierowaliśmy się kolejnymi leśnymi ścieżkami, mijając po drodze jakieś punkty odniesienia. Nocne poszukiwania bunkrów linii Mołotowa zakończyły się porażką, nie zlokalizowaliśmy żadnego. Jako iż pora stawała się coraz bardziej późna, postanowiliśmy iść na azymut w kierunku „szczytu” wzniesienia – Wielkiego Działu.(390,4m). Ku naszemu zdziwieniu jak spod ziemi wyrosła tabliczka informująca iż jesteśmy na miejscu. Dalej kierowaliśmy się szlakiem niebieskim robiąc łuk na południe i zachód. Minęliśmy Rezerwat „Źródła Tanwi”, ale niczego nie zauważyliśmy w egipskich ciemnościach. Jeszcze kilka kilometrów asfaltem i znaleźliśmy się przy samochodzie.  Podczas zakupów w lokalnym sklepie przekonaliśmy się, że we wsi nic się nie ukryje,  a o naszym wyjściu wie już pani ekspedientka, miejscowy żul i mysz w ciemnej dziurze.

Po zrobieniu kilku kilometrów w zamieci na mrozie, wnętrze samochodu wydało się bardzo ciepłe i przytulne. Zadowoleni przejechaliśmy ostatni dwadzieścia kilometrów i znaleźliśmy się w Hucie Różanieckiej. Szkoła zamieniona na schronisko PTSM była ogrzewana chyba tylko ad hoc, w tym wypadku na nasz przyjazd. Na miejscu zastaliśmy drzwi otwarte, ale wewnątrz za ciepło nie było. Nie przeszkodziło to bynajmniej w rozlokowaniu się na łóżkach i czekaniu na pozostałą część gawiedzi, która dotarła dopiero późno w nocy. Jeszcze w skromnym gronie rozkręciliśmy ciepła atmosferę, która przedłużyła się po przyjeździe wszystkich „mimochodków”.


Ranek 7 grudnia przywitał nas zimowym i mroźnym klimatem. Śnieg ciągle padał, w okna dmuchał wiatr,  a nastroje dopisywały. Niespiesznie poczyniliśmy śniadanie, by następnie obrać plan dnia.  Za cel padła 17 kilometrowa pętla szlakiem niebieskim  biegnącym przez Rezerwat „Szumy nad Tanwią”. Bez pośpiechu założyliśmy czapki, dopięliśmy kurtki po czym ruszyliśmy za wskazaniami GPSu, by po kilku kilometrach natknąć się na znakowaną ścieżkę.


Szumy to małe wodospady na rzece, których akurat Tanwi nie brakuje. Szlak niebieski zatacza pętlę  wzdłuż koryta rzeki i wiedzie bardzo urozmaiconymi ścieżkami. Wspina się na  strome wzniesienia nabrzeżne, prowadzi galeriami przez bagna,  kilkukrotnie przekracza rzekę drewnianymi mostami. Osobiście byłem zaskoczony skalą urozmaicenia trasy wzdłuż krótkiego odcinka Tanwi.
Szlak niebieski w pewnym momencie wprowadził nas do Suśca, gdzie zatrzymaliśmy się na posiłek. Jedzenie kanapek pod wiatą podszytą wiatrem nie pozwalało na dłuższą kontemplację, ale białe otoczenie okolicy wyglądało naprawdę zacnie.  Marsz lasami nieopodal wkrótce przeniósł nas na drugą stronę Tanwi i ścieżkę wzdłuż brzegu. Tam wprost roiło się od małych wodospadów, szumiących na skalnych progach.   Szybko zapadający zmrok zastał nas domykających pętlę, w miejscu rozpoczęcia marszu „Szlakiem szumów”. Jeszcze dwa kilometry kroczenia przez biały las i meldujemy się na noclegu.

Tam zaczynamy coroczną i najprzyjemniejsza procedurę.  W lokalnym sklepie zostają kupione produkty żywnościowe i ich substytuty, po czym z utartego przepisu poczęliśmy sporządzać „wspólną michę”, opierając się na zasadzie, że suma rzeczy jadalnych jest jadalna. Procedura ta, niby banalna i błaha sprawia za każdym razem dużo frajdy i angażuje kilka – kilkanaście osób do wspólnej pracy.  Po napełnieniu brzuchów przyszedł czas na część „artystyczną”.  Jak co roku do Mimochodka zawitał Mikołaj i rozdał prezenty przy akompaniamencie śmiechów i drobnych szyderstw.  To dopiero początek imprezy, która zakończyła się długo po północy.

Niedzielny ranek, jak to bywa po sobotnich bojach, nastał niespiesznie i okazał się wyjątkowo leniwy. Nie pędziliśmy  ze śniadaniem, z pakowaniem, a obserwowaliśmy otoczenie. Mróz trzymał, jednak pogoda znacznie się poprawiła. Za oknami najpierw zauważyliśmy przejaśnienia, później już bezchmurne, niebieskie niebo.  Z pakowaniem uwinęliśmy się przed południem i po pożegnaniu rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. W drodze do Lublina przystanęliśmy jszcze przy dwóch kamieniołomach w Nowinach i Józefowie, oraz przeszliśmy ścieżkę edukacyjną  Rezerwatu „Czartowe pole”, biegnącą wzdłuż koryta rzeki Sopot.


Mimochodkowe mikołajki 2013 odbyły się pod znakiem prawdziwej zimowej aury. Pogoda, choć dla szarego człowieka kapryśna i paskudna, jak na tego typu wyjazd udała się idealnie i skomponowała wspaniały klimat, jakże takim imprezom potrzebny. Gdy znowu spoglądam  za okno to wolę raczej zamknąć oczy, rozbudzić wspomnienia i przypomnieć sobie rajd na Roztoczu, bardziej świąteczny niż teraźniejsze Boże Narodzenie.
Dziękuję uczestnikom za wspólną zabawę, a mikołajowi za litr kolorowego prezentu, który tego wieczoru został kolegialnie spożyty.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

środa, 18 grudnia 2013

Barcelona bez biletów, czyli studenckie tanie podróżowanie

Barcelona bez biletów, czyli studenckie tanie podróżowanie

Poza walorami architektonicznymi i wizualnymi, Barcelona to wielkie i  drogie miasto. Otoczenie  urzeka, La Rambla kusi wielkimi witrynami  na ponadkilometrowej długości,  a co chwilę jakiś sprzedawca próbuje wmówić nam, że na jego towar czekaliśmy całe życie.
Konsumpcjonizm kwitnie, gotówka zmienia właścicieli, a miasto zarabia. W dużej mierze właśnie na turystach. Poza pamiątkami i tym bez czego możemy się obejść, pieniądze zdzierane są na biletach wstępu do wszelkich obiektów.  I o zgrozo, niemałe pieniądze. Wstęp do każdego płatnego obiektu kosztuje minimalnie 6 euro, maksymalnie wielokrotność tej sumy. Obecny kurs waluty skutecznie odstrasza od kupna, a zniżek właściwie nie ma.
I co w takim mieście ma zrobić student taki jak ja, który nie zarabia w euro, a co więcej – nie dysponuje nawet większą pulą złotówek?
Student ów przede wszystkim patrzy. Patrzy i ogląda. Ogląda zabytki, wyłapuje szczegóły i wciska się w każdy kąt godzien jego uwagi.
O tym właśnie będzie tekst.  Jako iż po katalońskim mieście długo chodziłem i obserwowałem, napiszę na czym oko warto zawiesić i gdzie chodzić. Tanie podróże moim sposobem.
Zapraszam.

Jeśli chcemy po mieście wyłącznie pochodzić i pozwiedzać to, co darmowe, w zasadzie wystarczą  dwa dni intensywnego chodzenia. Gdy chcemy wstępować do muzeów, wystaw i wszędzie gdzie potrzebny bilet wstępu, czyli w inny sposób niż ja, wypada zarezerwować minimum cztery dniówki.
Na wstępie powinniśmy kupić bilet komunikacji miejskiej. Jeżeli jedziemy samemu to trzeba będzie wydać 2 euro na pojedynczy, godzinny przejazd. Gdy podróżujemy w szerszym gronie, dużo bardziej opłaca się kupić bilet zbiorowy. Kosztuje 9,80 euro i zawiera w sobie 10 godzinnych przejazdów. Co ważne – na jednym papierku może podróżować kilka osób, a automaty biletowe czekają przy lotnisku w Barcelonie, na stacji kolejowej. 
Gdziekolwiek chcemy jechać, biletami wypada dobrze rozporządzać. Jeździć jak najdłuższe odcinki  i spacerkiem kierować się w stronę kwaterunku. Godzina wystarczy co prawda żeby właściwie wszędzie dojechać, ale nie ma mowy, żeby w czasie przesiadki cos obejrzeć. Sam wcześniej tak naiwnie myślałem, nieubłagalny Chronos zrewidował jednak moje posunięcia.

Planując zwiedzanie, proponuję podzielić obszar z grubsza na dwie części, nazwijmy je:
 1.Północno – zachodnia.
2. Południowo - wschodnia

Proponowana systematyka nie jest zupełna i swoimi kręgami nie będzie obejmować wszystkiego, gdyż jest to fizycznie niemożliwe. Niemniej jednak taki był mój tani sposób zwiedzania i patrząc wstecz powiem – sprawdził się, toteż w tym poście trochę subiektywnie go narzucę.  Mapkę Barcelony dostaniemy darmo  w każdym punkcie informacji turystycznej, których w mieście jest pełno. Jako miejsce odniesienia do tekstu stawiam listopad 2013, kiedy odwiedzałem Barcelonę.


Dzień 1 – obszar północno wschodni
Zwiedzanie proponuję zacząć od wzgórza Tibidabo. Najlepiej od razu podjechać metrem do stacji Avinguda de Tibidabo i dalej na północ udać się pieszo. Wzniesienie, choć liczy tylko 515 m npm , wznosi się bezpośrednio od poziomu morza. Tym samym zajmująca około 2 godzin droga na wzgórze jest bardziej męcząca niż może nam się wydawać, ale jego odwiedzenie zdecydowanie  polecam. Nietrudno tu trafić, a całe wzniesienie to jakby wielki park z alejkami i dróżkami. Kwitnie tu aktywne życie Barcelony – biegacze, rowerzyści są na Tibidabo obecni chyba o każdej porze dnia i roku. Nagrodą za pokonanie podejścia jest widok, jaki rozciąga się ze szczytu wzgórza. Z platform widokowych możemy podziwiać niesamowitą panoramę Barcelony, a po przeciwnej stronie dojrzeć masyw Montserrat i Pireneje.  Na szczycie Tibidabo bieleje malowniczy neogotycki kościół – widoczna z oddali bazylika poświęcona Sercu Jezusowemu – Sagrat Cor.  Budowla , zwieńczona rzeźbą Chrystusa z rozpostartymi ramionami budzi trochę skojarzenia z Rio. Trochę… . Mówiąc całkiem poważnie robi niesamowite wrażenie, a w słońcu wprost oślepia swoim blaskiem.



Od Tibidabo kierujemy się na południowy wschód. Świadomie pomijam park Güell, który ostatnimi czasy został objęty programem zdzierania pieniędzy z turystów. Poza tym, że z zewnątrz mnie osobiście nie zachęcił do wejścia, to bilety wstępu do obiektu, który jeszcze kilka miesięcy temu był bezpłatny kosztują bagatela 8 euro. Temu miejscu dziękuję…
Od wzgórza do kościoła Świętej Rodziny dzieli nas około 5 kilometrów, które można pokonać pieszo albo metrem.




Samą Sagradę Familę po prostu trzeba zobaczyć.  Większości ludzi budowla się podoba, niektórym nie, a bezsprzecznym pozostaje fakt, iż choć nieukończona, urosła do rangi symbolu Barcelony. Wysoka na ponad 100 metrów secesyjna konstrukcja jest jednym, wielkim placem budowy.  Zaprojektowana przez architekta Antoniego Gaudiego, Sagrada Familia ciągle się zmienia i modernizuje. Dźwigi wkomponowane w panoramę bazyliki świadczą o postępach prac, których zakończenie zaplanowano na 2026 r.. Bazylika wprost przesycona jest zdobieniami i rzeźbami. Potencjalnego widza z jednej strony przytłacza pięknem, z drugiej powoduje zamęt i konsternację. Natłok zdobień nie pozwala ogarnąć wszystkiego wzrokiem i burzy trochę estetykę konstrukcji.   Wejście do wewnątrz jest płatne około 8 euro, a z relacji podobno niewarte tych pieniędzy.




Po dokładnym obejrzeniu Sagrady i spacerze wkoło budowli, z lekkim bólem karku kontynuujemy wycieczkę. Zmierzamy półtora kilometra na zachód, do ulicy Pg. De Gracia. 
Dochodzimy do jednej z najbardziej zatłoczonych arterii miasta. I nie mówię tu o ruchu ulicznym. Pomimo szerokich chodników, miejsca nie ma tu za wiele, szczególnie wieczorną porą kiedy kończy się dzień pracy.
Przy ulicy Pg. De Gracia warto obejrzeć dwie najsłynniejsze kamienice powyżej wspomnianego Gaudiego. 

 Casa Mila czy inaczej La Pedrera. Architekt zbudował wspomniany budynek z wielką finezją. W założeniu miał on wyglądać „pływająco” i fantazyjnie, przez co trudno znaleźć w konstrukcji bryły schematy, linie proste czy kąty 90 stopni.

Pierwszą, jest tzw.


Druga kamienica położona jest po drugiej stronie ulicy, 700 m na południe. To tzw.  Casa Batllo, wzniesiona przez architekta pod koniec XIX wieku. Budynek jak właściwie wszystkie budowle Gaudiego jest niepospolity.  Bogato zdobiony, w swoich detalach nawiązuje do motywów zwierzęcych.  Wkomponowane formy mają kształt kości i łusek. Tak, jak i poprzednia kamienica, Casa Batllo znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Po trzeciej budowli projektowanej przez Gaudiego wypada wspomnieć o samym architekcie i jego koligacjach z miastem. Prawie sto lat po śmierci na jego nazwisku kwitnie reklama i obrót pieniędzmi. W Barcelonie słowo Gaudi to klucz, który ma zachwycać i otwierać portfele.  Nazwisko to znajdziemy niemal na każdej ulicy, a pamiątki, kanapy i muzea sygnowane jego nazwiskiem to niemal chleb powszedni. Dzisiaj mało kto wie, że Antonio Gaudi zginął zapomniany. Potrącony przez tramwaj, trafił do zbiorowej mogiły razem bezdomnymi, aż ktoś nie zorientował się że najsłynniejszego architekta w mieście brakuje śród żywych…

Nieopodal Pg. De Gracia położony jest najsłynniejszy deptak Barcelony – La Rambla.  Ulica nie zachwyca i aż kipi komercją.  My przebijamy się jednak na południe. Przy La Rambli warto odbić w stronę straganów widocznych po zachodniej stronie ulicy.


Po wejściu pomiędzy kolorowe wystawy  dotrzemy do bazaru – Mercat de la Boqueria. Nie jest to co prawda cud architektury czy muzeum, ale polecam wszystkim odwiedzenie tego miejsca. Tłumny i gwarny bazar  ma w sobie dużo lokalnego klimatu. Wystawy są różnorodne i kolorowe, a sprzedawcy zachęcają do kupna.  W hali można znaleźć stoiska z apetycznie wyglądającymi  słodyczami,  bar, ale najwięcej sprzedaje się tu owoców morza. Ryby wyłożona pokotem w lodzie to standard, a naszą uwagę przyciągną ani chybi żywe kraby i inne skorupiaki, łypiące na nas małymi ślepkami. Spośród wielu miejsc, to wspominam bardzo dobrze.













Idąc dalej na południe La Ramblą dotrzemy do wybrzeża. Jednak jeszcze nie dzisiaj.  Teraz wchodzimy w uliczkę naprzeciw Mercat de la Boqueria i zagłębiamy się w historyczną dzielnicę miasta – Barri Gotic.  Generalnie mogę rzec, że dzielnica ma w sobie to coś. Osobiście wolę wiekową, historyczną architekturę od secesji i modernizmu, toteż właśnie na Barri Gotic znalazłem swoje miejsce w Barcelonie. Klimatyczne wąskie uliczki, zakamarki, dużo knajpek i parę gotyckich świątyń porozrzucanych na przestrzeni kilku hektarów. Bardzo spłyciłem temat, ale na potrzeby chwili myślę, iż tyle wystarczy. Polecam spędzić tam dłuższą chwilę. W dzień i nocą. Pozwiedzać swoją drogą, ale również poszwendać bez pośpiechu i popatrzeć. Na skutery w wąskich uliczkach, na pranie suszące się na balkonach, na koty wylegujące się byle gdzie. Warto, a patrzeć najlepiej przy kawie J
Poza gotyckimi budowlami, znajdziemy tu wiele elementów renesansowych, oraz pozostałości czasów rzymskich. Najważniejszą budowlą okolicy jest oczywiście katedra, która chyba trochę niedoceniona na tle zabytków miasta, w rzeczywistości prezentuje sobą spektakularny kunszt gotyku. Zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz zniewala elegancja i precyzją. W tym miejscu miasto również chce zarobić. Od 13:00 do 17:00 wstęp do świątyni jest płatny i kosztuje jedyne 6 euro.  Dostęp do pomieszczenia ze słynnymi gęśmi, symbolizującymi czystość  św. Łucji trwa nawet krócej niż wynika to z tablicy. O 12:20 ochrona już nie wpuszczała nikogo do środka.
Zwiedzaniem dzielnicy gotyckiej kończymy dzień. Pozostaje udać się do najbliższej linii metra na La Rambli lub ulicy Via Laietana i wrócić na nocleg.


Na marginesie dodam, iż budowle w Barcelonie są bardzo dobrze oświetlone i warto obejrzeć je również w nocy. Ruch w Hiszpanii zaczyna się właśnie wieczorną porą i to jeden z lepszych momentów, aby poświęcić kilka godzina na spacer po mieście. Z pewnością nie będziemy żałować tak wykorzystanego wieczora czy nocy.




























Dzień 2 – obszar południowo-zachodni.

Skoro świt, rano, albo kiedy nam się zachce zaczynamy drugą część trasy.  Dzisiejsza przygoda rozpocznie się na placu Espanya. Jest to jeden z większych węzłów komunikacyjnych Barcelony  i bez problemu dojedziemy tu koleją lub metrem, zatrzymując się na stacji o hiszpańsko brzmiącej nazwie.
Sam plac nie powala. Mnie przynajmniej z nóg nie ścięło. Pośrodku znajduje się budowla o chlubnie brzmiącej nazwie Arenas de Barcelona Zbudowana w połowie lat 60tych miała być areną walk byków. Złośliwość historii sprawiła jednak, że brutalnych widowisk zakazano, a sam budynek, pełni teraz zaszczytną funkcję galerii handlowej…
Na pocieszenie, z udostępnionego bezpłatnie jako taras dachu roztacza się dobry widok na panoramę miasta.
Pomimo iż plac nie zachwyca, to jednak spoglądając na południe możemy powiedzieć już coś innego.  Widok w kierunku wzgórza Montjuic i  muzeum sztuki robi niesamowite wrażenie.  Właśnie tam zmierzamy. 
Montjuic w tłumaczeniu na polski znaczy „żydowskie wzgórze”. Wznosi się niecałe 200 metrów powyżej poziomu morza, jednak pozwala na kontemplacje wspaniałej panoramy miasta.

Sam budynek Muzeum  Narodowego Sztuki Katalońskiej wygląda majestatycznie. Bardziej przypomina zbudowany we włoskim stylu pałac lub rezydencję panującego niż galerię.  Bryła muzeum znajduje się na wzgórzu, do którego prowadzą dwa rzędy schodów, przedzielone pasem wody, tworzącym wraz ze spadem zbocza sztuczne kaskady i liczne wodospady. Całość wygląda po prostu pięknie, a podejście na wzgórze umilane wspaniałymi widokami upływa w mgnieniu oka.
Spod Muzeum Sztuki Katalońskiej rozciąga się piękna panorama na północną część miasta. Jak na dłoni widać nowoczesne wieżowce, wzgórze Tibidabo i wyróżniającą się z panoramy niekompletną bryłę Sagrady Familii.
Okrążamy muzeum sztuki katalońskiej i idziemy na południe.  Przechodzimy przez teren miasteczka olimpijskiego, które pamięta igrzyska organizowane tutaj w 1992 roku. Stadion olimpijski, biała iglica pomnika i wielkie, aż nienaturalnie puste place – to wszystko co możemy spotkać. Miasteczko olimpijskie moim zdaniem nie jest warte większej uwagi, a nawet zaryzykuję, że w zwiedzaniu bez żalu można je ominąć.

Stąd pokręconymi ulicami kierujemy się na wschód, w kierunku twierdzy Montjuic (Castel de Montjuic). Widoczne z oddali ceglane fortyfikacje wybudowano w XVII wieku. Porośnięte bluszczem i usytuowane na płaskim szczycie wzgórza, są z oddali mało widoczne i dobrze zakamuflowane.
Sam zamek z umocnieniami bastionowymi, udostępniony jest odwiedzającym do spacerów nieodpłatanie. Na pozycjach stoją działa artylerii nabrzeżnej, wejście przebiega przez drewniany most, a później prowadzi tajemniczymi poternami na bastiony. I główny mur. Budowla wznosi się nad stromym klifem morskim i jednym z piękniejszych jest widok w kierunku Morza Śródziemnego, na port usytuowany niemal pod naszymi stopami, sto metrów poniżej.   Wzdłuż bastionów możemy obejść całą budowlę, po czym wejść na wyższy poziom fortyfikacji przez dziedziniec.  Stamtąd roztacza się widok 360 stopni. Na miasto, morze, port i wszystko położone w promieniu kilku kilometrów. 


Castel de Montjuic to miejsce spokojne. Pomimo iż często odwiedzają je turyści, nie ma większego problemu, aby znaleźć  wolną ławkę czy kawałek murku i popatrzeć na cudowny horyzont morski, albo tłoczne miasto.
Ze wzgórza powinniśmy dostać się na wybrzeże. Wbrew pozorom nie jest to sprawa całkiem prosta i trzeba umiejętnie szukać schodów i dróżek. Bezpośrednio w dół raczej nie zejdziemy, z powodu stromizny zbocza.
Gdy znajdziemy się nad wybrzeżem, ruszajmy na wschód.  Jako punkt nawigacyjny może służyć nam widoczna z oddali kolumna Kolumba.

Wysoki na 52 metry postument to najsłynniejsza kolumna Barcelony. Co ciekawe i nowe również dla mnie, oczywiście odpłatnie można wjechać wewnętrzną windą na głowę  posągu i podziwiać panoramę miasta.  Ehh, tyle darmowych punktów widokowych, a tu trzeba płacić. Raczej zbyteczna atrakcja.






















Nieopodal kolumny znajduje się port. Dobrym pomysłem jest wstąpienie tu, obserwacja statków kołyszących się na morzu, mew chciwych na wszystko co zjadliwe i czarnoskórych, handlujących towarem wszelakim.



Idąc półtora kilometra dalej na wschód trafimy do kolejnego kompleksu atrakcji turystycznych.
Miejsce gdzie do XIX wieku znajdowało się dawne więzienie i symbol zniewolenia miasta, dzisiaj służy mieszkańcom do weekendowych spacerów. Park (Parc de la Ciutadella) ma swój specyficzny klimat i otoczenie. Pełno tu dróżek, stawów i ogrodów. Z południowej strony park graniczy z ogrodem zoologicznym, a z przeciwnej zwieńczony jest malowniczą altaną.
Jeśli nie mamy co zrobić z czasem wolnym lub po prostu chcemy pospacerować w miłym otoczeniu, to miejsce dla nas. 


Na północ od kompleksu dawnej cytadeli położony jest kilkuset metrowy deptak, zakończony Łukiem Tiumfalnym, który jednak poza kolejnym punktem do odhaczenia na mapie nie ma w sobie nic porywającego.
Spacerem po Parc de la Ciutedella kończymy drugi dzień zwiedzania. Parę kilometrów przeszliśmy, więc na nocleg możemy powrócić metrem. Jedna ze stacji usytuowana jest nieopodal Łuku Triumfalnego, lub po przeciwnej stronie kompleksu – przy ulicy Ronda Litoral.
Spragnionym atrakcji bądź dysponującym nadwyżką czasu z uporem maniaka proponuję ponowną przechadzkę po dzielnicy Barri Gotic, do której dojdziemy w kilka minut.



Miejscem, które nie znalazło się na opisywanych przez mnie trasach jest niespełna 100 tysięczny stadion FC Barcelona – Camp Nou. Nie wspominałem o nim, gdyż nie wszystkim musi podobać się piłka bądź takie molochy. Szczególnie, jeśli nie wchodzimy do stadionu. Bilet łączony, który był jedyną możliwą opcją exclusive kosztował w czasie mojego pobytu w mieści 23 euro. Tylko wytrwałym kibicom nie żal takich pieniędzy. 
Pomimo mojego średniego zainteresowania piłką nożną, postanowiłem na stadionie jednak się pojawić. Jednak te tony betonu i stali mają w sobie cos, co przyciąga ludzi z całego świata. Chociaż z tego powodu, uważam że warto było pojawić się w okolicach Camp Nou.

Tak oto kończymy wycieczkę chodzono-jeżdżoną bez biletów wstępu. Nie spędzaliśmy czasu w muzeach i galeriach, ale myślę że warto było w taki prosty sposób spożytkować dwa treściwe dni. 
Oczywiście nie twierdzę, że wszyscy z moją koncepcją  taniego zwiedzania  i podróży muszą się zgodzić, ale studenci-podróżnicy powinni. Za zaoszczędzone pieniądze mogą wszak kupić bilety tanich linii lotniczych do kolejnego miasta, po którym można pospacerować.

Ja tak zrobię. Wkrótce. Tymczasem dziękuję za spacer  po Barcelonie.

Specjalne ukłony wędrują do Anity, za pokazanie miasta, nocleg i koordynację ;)

Pozdrawiam.

Tomasz Duda. 

środa, 11 grudnia 2013

Klasztor i wzgórze Montserrat - praktyczne informacje z wyjazdu

Klasztor i wzgórze Montserrat - praktyczne informacje z wyjazdu

Położony 40 kilometrów na północ od Barcelony, masyw górski Montserrat jest jednym z najczęściej odwiedzanych atrakcji turystycznych Katalonii.
Na tle pagórkowatego krajobrazu tej krainy geograficznej wzgórze wyróżnia się dość mocno i z oddali budzi zaciekawienie swoim wypiętrzonym i trochę potarganym kształtem.
Z pewnością niejeden przybysz, który odwiedzi Barcelonę i wdrapie się na wzgórze Tibidabo, podziwiając panoramę skupi uwagę na charakterystycznym wzniesieniu na horyzoncie.
Potencjalnemu turyście masyw górski oferuje wiele atrakcji.  Przejażdżki kolejką szynową,  szlaki turystyczne, drogi wspinaczkowe i piękny klasztor będący jednym z najważniejszych miejsc pielgrzymkowych w Hiszpanii, to tylko najważniejsze plusy miejsca. Co można zobaczyć i dlaczego warto przyjechać – poniżej.

Dojazd


Wzgórze Montserrat jest miejscem znanym i dobrze wypromowanym w Katalonii. Będąc w Barcelonie, aby dojechać w okolice masywu najwygodniej kupić bilet łączony, „kolejowo-kolejkowy”.
Na początku należy udać się do jednego z większych węzłów komunikacyjnych Barcelony – na  plac Espanya i znaleźć stację metra o tożsamej nazwie. Obiekt jest połączony ze stacją kolejową i podążając za oznaczeniami, wkrótce natkniemy się na bilbordy promujące Monsterrat.
Kupno biletu nie sprawia najmniejszego problemu. Na stacji nietrudno znaleźć wiele ulotek z rozkładem jazdy pociągu linii R5, a przy peronach urządzona jest specjalna budka, gdzie porozumiewająca się po angielsku obsługa wytłumaczy nam całą procedurę kupna biletu w automacie.
Przy urządzeniach ponad to czekają specjalni pomocnicy, którzy właściwie mogą wstukać wszystko za nas.
Jest kilka  rodzajów biletów
1. Pociąg + kolejka szynowa pod klasztor – 17,35 euro od osoby
2.Pociąg + kolejka linowa pod klasztor
3. Pociąg + kolejka szynowa pod klasztor +kolejka szynowa do stacji wyżej „Estacio superior de Sant Joan” – 23 euro
4. Pociąg + kolejka linowa + kolejka szynowa do stacji powyżej
Pociąg odjeżdża właściwie co godzinę , to samo odnosi się do powrotu z klasztoru. Dokładne rozpiski znajdują się na ulotkach, które dostaniemy na stacji kolejowej, jak również w okolicach klasztoru. To jaki bilet kupimy zależy od naszego upodobania i stanu portfela. Osobiście wybrałem wersję najtańszą .
Pociąg, którym jedziemy na początku jest zwykłym pojazdem szynowym, mijającym kolejne miejscowości i podwożącym ludzi do pracy. Spędzamy w nim ponad godzinę, przeczekując kilkanaście stacji. Pierwszy punkt przesiadkowy, o którym informuje spiker oznacza postój dla podróżujących dalej kolejką linową. „Tańszy wariant” wysiada na kolejnym przystanku. Synchronizacja pojazdów szynowych nie ma sobie nic do zarzucenia. Bez zwłoki przesiadamy się w oczekujące wagony i toczymy pod górę. Trasa kolejki jest niebanalna i przyciągnie wzrok nawet wytrawnego turysty. Wrażenie potęgują nowe, przeszklone wagony i stromizna podjazdu.
15 – 20 minut później jesteśmy na miejscu. Przechodzimy przez bramki i wychodzimy na plac przed klasztorem Montserrat. Kolejki w dół kursują niemal co godzinę i również są skoordynowane z pociągiem poniżej. Ostatni kurs odjeżdża późnym wieczorem i z transportem co Barcelony nie ma najmniejszych problemów.
                W czasie wycieczki ma wzgórze, w głowie wymalowała mi się możliwość tańszej wersji transportu na miejsce, a przynajmniej pod masyw. Chodząc znakowanymi szlakami zauważyłem, iż w kilku miejscach umieszczone są tabliczki wskazujące na jedną miejscowość – Collbato.   Drogowskazy informowały o 1:35 – 2h dojścia do miejscowości, więc w drugą stronę około pól godziny dłużej.  Biorąc pod uwagę, gdzie spotkałem znaki, miarkuję iż w 3h wystarczą, aby najkrótsza drogą dojść z Collabato do klasztoru Montserrat, co przy letnim dniu nie jest wcale aż tak czasochłonne. Do miejscowości z pewnością można znaleźć pociąg w normalnej cenie i zaoszczędzić na przejeździe kilka euro.
Gdybym kolejny raz wybierał się w tamto miejsce, z pewnością wybrałbym „ekonomiczną” drogę.


Masyw Monserrat

Sant Jeroni
Góra Montserrat jest miejscem niezwykłym i charakterystycznym. Nazwa odnosi się do wyglądu katalońskiej enklawy, zbudowanej ze skalnych ostańców, baszt i innych obłych kształtów wyglądających jakby były wyciosane z lokalnego zlepieńca, czy pocięte boską ręką.
Najwyższym szczytem masywu jest Sant Jeroni (1237 m npm) ulokowany w północnej części wzniesienia.  Skalne palce z oddali wydają się bardzo niedostępne. Faktycznie, na większość z nich prowadzą tylko drogi wspinaczkowe, a niektóre krzyże na szczytach dotknąć mogą wyłącznie wspinacze radzący sobie z przewieszeniami. 
Drogi wspinaczkowe są obite i oznaczone stopniem trudności. Niestety nie brakuje tablic poświęconych tym, którzy w masywie zginęli…




Montserrat oferuje wiele znakowanych szlaków turystycznych dla pieszych wędrowców, które widoczne są  na mapce.  Prowadza one dobrze widocznymi i zabezpieczonymi ścieżkami, często sztucznie utwardzonymi. Trasa jest utrzymana w znakomitym stanie  i niesamowicie widokowa.  W skały wkomponowano  wiele kapliczek i pozostałości budowli sakralnych, które urozmaicają wycieczkę. Czasem trafi się przejście nad przepaścią, innym razem ciasną szczeliną pomiędzy skałami przyjdzie nam zejść w stronę doliny.  Wszystkiego nie sposób schodzić w jeden dzień.

Mapa szlaków turystycznych masywu Montserrat z zaznaczonymi czasami przejść i stacjami kolejek



W masywie ma swoje siedziby wiele górskich zwierząt. Szczególnie widoczne są kozice, które po mistrzowsku opanowały wspinaczkę na niedostępne ostańce. Można spotkać je niemal wszędzie, niekiedy wprost przyklejone do skalnych ścian i ciekawe naszej obecności.
Na szczyt Sant Jeroni  wprowadzają sztuczne schody.  Poza nimi, barierka na szczycie trochę psuje klimat miejsca. Niemniej widok jest spektakularny.  Wypiętrzające się ostańce, zielone doliny Katalonii i ośnieżone Pireneje to tylko ułamek widnokręgu który tam ujrzałem.  Resztę można zobaczyć odwiedzając to  miejsce. Z pewnością warto.



Klasztor Montserrat

Charakterystyczne wzgórze od wieków jest powiązane z chrześcijaństwem. Według legendy już w I wieku n.e. św. Piotr w jednej z grot zostawił figurkę Matki Bożej i zapoczątkował cudowną historię miejsca.  Na fakty przychodzi poczekać jednak kolejne stulecia. W 976 r. benedyktyni wybudowali w skalnej enklawie klasztor i umieścili w nim świętą figurę. Od tamtego czasu Montserrat prężnie rozwijał się jako centrum pielgrzymkowe katolickiej Hiszpanii, zachowując przy tym dużą niezależność.  Na początku XIX wieku budowla padła łupem wojsk napoleońskich, które bezpośrednio przyczyniły się do jej zniszczenia. W obecnym kształcie klasztor odbudowano dopiero   w 1874 r.. Od tamtego czasu stanowił zawsze symbol niezależności Katalonii i ponosił razem z nią ciężary wojen i represji.
W dzisiejszych czasach to drugi co do ważności pielgrzymkowy ośrodek w Hiszpanii.  Przyćmiony przez sławę Santiago de Compostella, bywa zapominany przez zagranicznych turystów. 
Mimo tego miejsce jest bardzo „oblegane”. W sezonie wokół klasztoru przetacza się potężny tłum turystów. Nawet odwiedzając miejsce w dzień roboczy, końcem listopada jechałem prawie pełną kolejką, a po klasztorze w jednym momencie kręciło się kilkudziesięciu turystów.
Same zabudowania są bardzo  eleganckie i z zewnątrz surowe. Przekraczając bramę klasztoru wychodzimy na wielki plac wyłożony kamiennymi płytami. Jak i cały budulec pochodzą one z okolicznych skał zlepieńca.

Z placu podążamy w kierunku widocznej z oddali bramy w jednym z budynków i docieramy na mały dziedziniec. Przez nami wyrasta gmach bazyliki klasztornej. Fasada budowli jest wspaniale zdobiona i zawiera w sobie rzeźby przedstawiające dwunastu apostołów z Chrystusem pośrodku.  Wraz z zetknięciem się z budowlą wrażenie całej surowości miejsca znika, a pojawia się większa ciekawość.
We wnętrzu kościoła po chwili obserwacji, nad głównym ołtarzem dostrzeżemy balkon i świętą figurę. Z tego miejsca się jednak do niej nie dostaniemy.

















Madonna z Montserrat lub inaczej La Moreneta, to patronka Katalonii. Drewniana, romańska figurka według najnowszych badań pochodzi i XII wieku i poczerniała od dymu palonych od stuleci świec.  Dostać możemy się do niej, wchodząc do bazyliki wejściem z prawej strony i przechodząc długim korytarzem wzdłuż nawy bocznej. Podążając ciągle przed siebie natrafiamy na schody i zmierzamy nimi aż pod samą figurkę. Według opisów to w tym miejscu gromadzą się największe tłumy i tworzą zatory. Po obejrzeniu figurki Czarnej Madonny wychodzimy z bazyliki po lewej stronie fasady, przechodząc przez korytarz setek świec palonych w różnych intencjach przez pielgrzymów.


Wzgórze Montserrat to jedno z miejsc „must see” na turystycznej mapie Hiszpanii. Jeśli ciężko o długą wycieczkę po kraju, miejsce masyw okaże się ciekawym uromajceniem dłuższego pobytu w Barcelonie. Gdy znudzi nas ludzki gwar, zamknięte horyzonty i zgiełk miasta, Montserrat z pewnością dostarczy świeżych wrażeń.
Pozdrawiam

Tomasz Duda 


środa, 4 grudnia 2013

Zamość – jednodniówka w cieniu twierdzy

Zamość – jednodniówka w cieniu twierdzy

Zamość, sięgający rodowodem do końca XVI wieku, w zamyśle fundatora miał być miastem wyjątkowym. Lokowany na  tzw. surowym korzeniu, czyli terenach niezamieszkałych , według precyzyjnego planu i rękami włoskich mistrzów przygotowywany był do roli stolicy województwa, a nawet może Rzeczpospolitej.
Dzisiaj, choć trochę zapomniany gospodarczo i  położony na terenie tzw. Polski B, pod względem ludności trzyma się w pierwszej trójce miast województwa i napędza turystyczną koniunkturę Lubelszczyzny.

                Historia miasta wymaga krótkiego komentarza. Po uzyskaniu praw miejskich w 1580 r., Zamość wszedł na drogę gwałtownego rozwoju. Pod okiem znamienitego protektora – Jana Zamojskiego szybko rozrósł się i w XVII wieku pełnił funkcję stolicy wielkiego majątku rodziny – tzw. Ordynacji Zamojskich.  Pięknej, barokowej zabudowy strzegł system nowoczesnych fortyfikacji bastionowych, co pozwoliło miastu wyjść obronną ręką z zawieruchy połowy XVII wieku. Na Zamościu „połamała zęby” armia kozacka w 1948 r., a dwa lata później taki sam los spotkał regimenty szwedzkie, które pustoszyły Rzeczpospolitą. Podczas wojen napoleońskich miał miejsce jedyny udany szturm na zamojską twierdzę. Wtedy, w 1809 r. z rąk austriackich odbili go wszak Polacy.  Zamojska twierdza wspierał swą walką Napoleona, wiążąc duże oddziały carskie. Wytrzymywała prawie roczne oblężenie w 1813 r., a dopiero francuskie porażki zmusiły ją do honorowej kapitulacji.
Po Kongresie Wiedeńskim miasto przeszło w ręce rosyjskie i marionetkowego Królestwa Polskiego. Z inicjatyw carskiej władzy, miejska twierdz została rozbudowana i zmodernizowana na nowe standardy architektury fortecznej.  Silna reduta przysłużyła się  ostatni raz patriotom podczas powstania listopadowego i stanowiła ostatni polski punkt obrony  tego zrywu narodowego.  
Zamość w idei został zaprojektowany przez włoskiego architekta Bernardo Moranda w stylu antropomorficznym.   Pałac miał symbolizować głowę, główna ulica kręgosłup, a bastiony nogi i ręce do obrony. Do dzisiejszych czasów przetrwał w właściwie niezmienionej formie a stare miasto  jako całość wpisane zostało na listę UNESCO.

                Wycieczkę do Zamościa planowałem od kilku lat. Aż wstyd się przyznać. Brakowało chęci, czasu lub łatwiej przychodziły wymówki. Na wyjazd zdecydowałem się dopiero w październiku tego roku, z założenia nastawiając się na bogatą jednodniówkę.
                Z Lublina do Zamościa studentowi najlepiej dojechać pociągiem. Koleje regionalne kursują kilka razy dziennie. Koszt ze zniżką 51% to niecałe 7zł w jedną stronę. Bus jest dwa razy droższy.

Po dwóch godzinach jazdy wysiadam z pociągu na ul. Szczebrzeskiej. Idąc około kilometr na wschód, bez trudu docieram do starego miasta.  W oddali widać wysokie wieże kościołów, przede mną ciągnie się sucha fosa i dawne obwarowania twierdzy.
Nie mając ze sobą żadnego planu zwiedzania, na początku kieruję się na Wielki Rynek. W charakterystycznym ratuszu znajduje się centrum informacji turystycznej i tam proszę o informacje. W odpowiedzi dostaję małą mapkę z naszkicowaną trasą zwiedzania i oznaczonymi punktami. Wszystko wygląda czytelnie i przystępnie. Mapka jest na grubym papierze, na odwrocie posiada plan całego miasta. Niby szczegóły, ale tymi detalami jestem pozytywnie zaskoczony i zaczynam zwiedzać.


Pierwszym punktem jest okolica Wielkiego Rynku.  Plac o powierzchni prawie 10000 metrów kwadratowych robi naprawdę duże wrażenie.  To centralny punkt miasta i od niego wychodzą główne ulice. W czasach świetności to tu skupiało się życie Zamościa oraz odbywały najważniejsze dla miasta wydarzenie kulturalne.


Podziwiając panoramę placu, wzrok zatrzymuje się w pierwszej kolejności na ratuszu. Budynek reprezentuje sobą styl manierystyczno barokowy i śmiało może pełnić rolę symbolu miasta. Zadbany i starannie odnowiony, zachęca do dłuższej chwili  kontemplacji, spaceru wachlarzowymi schodami, uwiecznienia na zdjęciu.
Wokół rynku piętrzą się piękne kamienice, które należały do najbogatszych mieszkańców. Uwagę zwraca szczególnie grupa kolorowych i pieczołowicie zdobionych budynków, wzdłuż północnej strony placu. To tzw. kamienice ormiańskie – bezsprzecznie najpiękniejsze w mieście.
Po przeciwnej stronie płyty Rynku znajduje się dom architekta – tzw. Kamienica Morandowska, która jednak w porównaniu do poprzednich prezentuje się raczej skromnie.

Z Rynku wychodzę ul. Kołłątaja, gdzie zatrzymuję się chwilę przy dawnym Seminarium Duchownym , po czym idę na północ. Ze skrzyżowania ul. Akademickiej i Królowej Jadwigi, po drugiej stronie ulicy widać gmach Akademii Zamojskich – jednej z pierwszych uczelni w kraju.  Zdziś w budynku znajdują się placówki oświatowe.


Ze skrzyżowania kieruję na najbliższe tereny zielone, gdzie zachowały się pozostałości dawnych fortyfikacji twierdzy.  To stara Brama Lubelska i Bastion IV wraz z ceglano-ziemnymi obwarowaniami. Nieopodal zieleni się park, w który zręcznie wkomponowano rów dawnej fosy bastionu. Stara Brama Lubelska prezentuje się w dobrym stanie, wyremontowana i zamknięta dla turystów, przeznaczona do podziwiana z zewnątrz.
Przez bastionową poternę wychodzę z powrotem do ulicy i zmierzam na południe. Zatrzymuję się przed pomnikiem założyciela miasta – Jana Zamojskiego.


Przed mną rozpościera się bryła dawnego Pałacu Zamojskich – pierwszego budynku w mieście i jednocześnie siedziby Ordynacji.  Z perspektywy miejsca zabudowania robią wrażenie i rozbudzają wyobraźnię. W czasach świetności musiały wyglądać niesamowicie.
Budynek niestety traci przy bliższym poznaniu. Przebudowany w XVIII wieku na szpital wojskowy stał się konstrukcją toporną. W dzisiejszych czasach jest siedzibą sądu i jednocześnie pełni funkcję mieszkań komunalnych. Stan pozostawia wiele do życzenia, czeka na renowację które od jakiegoś czasu są zapowiadane.


Po drugiej stronie ulicy Akademickiej położona jest dzwonnica i katedra. Dawna kolegiata, pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła przez niektórych uważana jest za jeden z najwspanialszych zabytków sztuki sakralnej w Polsce.
Powstała w stylu renesansowym, w XIX wieku poddano ją przebudowie.  Ornamentykę wnętrza, prezbiterium i chóru zawdzięcza jeszcze Morandowi. Elementy dekoracji wykonane są bardzo estetycznie i prezentują w większości motywy geometryczne.   Warto stanąć w skupieniu i podziwiać drobne szczegóły, które tworzą harmonijną całość i uzupełniają atmosferę miejsca.


W bocznej kaplicy katedry znajduje się płyta nagrobkowa Jana Zamojskiego – wyjątkowo skromna jak na postać hetmana, umieszczona w posadzce.
Kolejno mapka wskazujea mi szukać Arsenału. Bryła budynku znajduje się na południe od Pałacu Zamojskich, ale niestety w momencie mojego zwiedzania cały obszar jest ogrodzony i najwidoczniej poddawany pracom remontowym.


Kieruję się zatem na południe, wychodząc przez Bramę Szczebrzeską przed mury Twierdzy na duży parking. Idąc  jeszcze dalej, na odrestaurowane ziemne szańce, mam widok na cały południowy pas umocnień.
Większa część bastionów jest odrestaurowana, to samo tyczy się obwarowań ziemnych. Prace trwają nad pozostałymi fragmentami murów i zapowiadają znakomity efekt.
Sama brama Szczebrzeska to właściwie ceglany budynek, pierwotnie manierystyczny, po przebudowie sztandarowy przykład klasycystycznej budowli warownej.
Następne kroki stawiam w kierunku południowym i opuszczam obręb miasta. Ulicą Męczenników Rotundy kieruję się do wysuniętego obiektu twierdzy.


Zbudowana na początku XIX wieku Rotunda, w założeniu miała pełnić funkcję działobitni osłaniającej najsłabszą stronę twierdzy – południową.  Budowla ma plan koła o średnicy około 60m i tworzy ją pierścień ceglano-ziemnych umocnień, okalający okrągły dziedziniec.
Poza zabytkiem architektury obronnej, Rotunda słynie w okolicy jako symbol martyrologii. W czasie okupacji hitlerowskiej właśnie w tym miejscu Niemcy znajdował się obóz przejściowy dokonywali masowych egzekucji  ludności Zamojszczyzny.


Rotunda to właściwie ogromne miejsce pamięci narodowej i cmentarz wojenny w jednym. Idąc alejką prowadzącą w kierunku dziedzińca po obu stronach ścieżki mijamy setki grobów. Spoczywają tu obrońcy z września 1939 r., partyzanci, jak i żołnierze radzieccy zabici w trakcie „wyzwalania” tych terenów w 1944 r..  Sam obiekt otoczony jest przez gęsty pierścień krzyży upamiętniających osoby pomordowane.
W pomieszczeniach Rotundy urządzone jest muzeum martyrologii, które udostępniono do zwiedzania bezpłatnie.
Osobiście uważam, że będąc w Zamościu trzeba koniecznie zobaczyć to miejsce. W przewodnikach nie przywiązuje się do niego zbytniej uwagi, jednak całość robi piorunujące, ale i przygnębiające wrażenie. Przypomina o tragicznych losach regionu lat II wojny światowej.


Od Rotundy wracam ponownie do zamojskiej twierdzy poterną, w murach pomiędzy I i II bastionem. Zaraz po prawej stronie moją uwagę przyciąga świeżo odnowiony dawny klasztor klarysek. Za nim rozciąga się prostokątny plac – to Rynek Wodny, jedne z trzech tego typu placów w mieście.  Nie dorównuje on co prawda  pięknem Rynkowi Wielkiemu, ale posiada swój specyficzny spokojny klimat i wart jest spędzenia tu co najmniej paru chwil.


 Z Rynku Solnego wychodzę na południe w kierunku bastionu I. W umocnienia twierdzy wkomponowano tu budowlę sakralną. Niegdyś dawna cerkiew unicka, dziś kościół św. Mikołaja, z oddali przyciąga charakterystyczną wieżą i zbitą bryłą. Zbudowany w stylu renesansowo-barokowym miał niegdyś pełnić funkcje obronne.
Cały bastion I obchodzę stalową kładką, która wznosi się ponad murami i oferuje ciekawy widok na miasto. Docieram do ulicy okopowej i z daleka widzę kolejne zabytki.


Wokół ronda wznoszą się Stara i Nowa Brama Lubelska, a z miejskich zabudowań wygląda kościół Franciszkanów.  W pierwszej budowli znajdowało się rosyjskie więzienie, gdzie przetrzymywano m.in. Waleriana Łukasińskiego. Kościół natomiast ma za sobą ciężkie lata licznych przebudów. Barokowa budowlę zmieniano kolejno w koszary, kino i liceum. Dzisiaj znowu pełni funkcję sakralną lecz jest świątynią dość specyficzną.  Mnie nie urzekł, ale traktując ją jako ciekawostkę, warto i tutaj wstąpić. 


Północna strona twierdzy zachowała się najlepiej do naszych czasów.  Bastiony VI i VII są w większości zagospodarowane, odnowione i zadbane. Największe wrażenia robią ceglane tzw. nadszańce. W pomieszczeniach Bastionu nr VII znajduje się muzeum Twierdzy Zamość i które oferuje pół kilometra trasy turystycznej przez poterny,  galerie strzeleckie i kazamaty bastionu. 
Bilet kosztuje bodajże 8zł, a zwiedzanie z przewodnikiem trwa godzinę.  Słyszałem wiele pozytywnych opinii o trasie, ale mnie osobiście nie udało się odwiedzić muzeum z powodu braku czasu.
Niemniej nawet z zewnątrz umocnienia robią monumentalne wrażenie. Przechadzając się ulicą Łukasińskiego idę wzdłuż dawnych galerii strzeleckich i zabudowań fortecznych.


 Dochodzę do Nowej Bramy Lubelskiej, która drewnianym mostem wyprowadza do miejskiego parku.
Po paru chwilach ponownie wracam w mury twierdzy i zmierzam na południe. Przy ulicy Bazyliańskiej zatrzymuję się przy synagodze, po czym skręcam na wschód w kierunku Rynku Solnego.
Wracam do punktu wyjścia, kończąc trasę po kilku godzinach marszu.
                Do Zamościa zdecydowanie warto przyjechać.  Miasto oferuje cała paletę zabytków i zachęca do bliższego poznania.  Zanim tu przyjechałem nie spodziewałem się zobaczyć wiele więcej poza okolicami Wielkiego Rynku i zabudowaniami dawnej twierdzy. Okazało się, że bardzo się pomyliłem. Choć duża część budowli jest jeszcze w kiepskiej kondycji i wymaga renowacji, to jednak wszystko jest na dobrej drodze.  W różnych częściach miasta ciągle trwają prace remontowe, a odnowione zabytki robią naprawdę duże wrażenie.
Każdy turysta w Zamościu znajdzie coś dla siebie. Miłośnik fortyfikacji, budowli sakralnych czy świeckich z pewnością nie będzie żałował wizyty w tym mieście, które koniecznie trzeba „odkryć” dla siebie.
Pozdrawiam
Tomasz Duda



P.S.

Osobliwością Zamościa okazały się dla mnie tzw. podwórka, zaznaczone na mapce. Jest ich 6 i porozmieszczane są  w różnych częściach starego miasta. To nic innego jak dziedzińce kamienic, które odnowione i pomalowane w jaskrawe barwy miło mnie zaskoczyły. Podczas gdy w większości miast takie placyki są zaniedbane i prezentują tylko obdarte ściany, tutaj przyciągają turystów. 

niedziela, 24 listopada 2013

Pik Lenina 2013 – doświadczenia z próby wejścia na szczyt

Pik Lenina 2013  – doświadczenia z próby wejścia na szczyt


Transport do Kirgistanu

Przed wyjazdem do Kirgistanu spotkałem się w sieci z tekstem opisującym kilka możliwości dostania się pod Pik Lenina. Przyznam szczerze, że spowodowało to sporo  mętliku w mojej głowie. Chciałem dostać się tam jak najtaniej,  zacząłem więc kombinować i sprawdzać różne opcje. Pomijając godziny wertowania sieci, zdradzę Wam moją konkluzję – trzeba lecieć  bezpośrednio, ot co. Inne opcje alternatywne są dużo bardziej męczące i co najważniejsze – wcale nie tańsze.
Z Warszawy do Biszkeku latają bodajże trzy linie (chyba, że coś przoczyłem) – Aeroflot (RU), Turkish Airlines (TR) i International Airlines(UA).  Generalnie Turcy są najdrożsi, a Ukraińcy najtańsi.  Z zasady cena regularna nas nie interesuje. Przynajmniej większości z nas, którzy doceniają wartość pieniądza.
To, w jakiej cenie kupimy bilety zależy najbardziej od tego, kiedy je zarezerwujemy. Jak nietrudno się domyśleć, w tym stwierdzeniu czai się konflikt interesów, który balansuje pomiędzy pieniądzem  a ryzykiem. Nie wszyscy bowiem mogą planować wolne na rok do przodu, a im krótszy czas do odlotu, tym bilet jest droższy.
Myślę, iż jeśli chcemy kupić w okolicach 1100 – 1200 zł, musimy być przygotowani ok. 9 miesięcy przed, tzn. jeśli wylot ma być w lipcu, to wypada od października śledzić ceny. Oczywiście ktoś się sprzeczać i będzie miał rację – nie sposób przewidzieć promocji, ale kupno biletów poniżej 1300, jest od nowego roku mało prawdopodobne.
Najtańszy przelot do Biszkeku jaki widziałem, to 1000zł Aeroflotem  w październiku, o najdroższym nie wspomnę.
Jeśli mamy mniej czasu a więcej pieniędzy, to właściwie do kwietnia/maja trafiają się promocyjne bilety do 1750zł (ceną regularną wtedy jest przeważnie 2500 zł). Tyle mojej wiedzy.
Jeśli mamy postanowienie, śledzimy sieć i strony wyszukujące tanie loty. W międzyczasie najlepiej uruchomić siatkę kontaktów, aby informacje o biletach trafiły do nas w miarę szybko, zanim owe zostaną wykupione.
Ostatnią kwestią jest elastyczność w doborze terminu i długości wyjazdu.  Z tego co się naczytałem i mam własnych doświadczeń, stwierdzę, że na akcję po Leninem wystarczy około 20 dni.  Termin przylotu możemy śmiało ustalić od początku lipca do połowy sierpnia, choć sam celowałbym gdzieś pośrodku.


Transport pod Pik Lenina

Są dwa proste wyjścia. Samolot i samochód. Nie żal ci kasy - bierzesz samolot, oszczędzasz grosz – jedziesz samochodem. Ot cała filozofia. Bilet lotniczy  z Biszkeku do Osz, wcześniej kupiony przez internet, kosztuje około 160 zł.  Samolot leci bodajże 2-3 h. Nie korzystałem, ale wszyscy sobie chwalą – oszczędza nerwów i zmęczenia.
Koszt taksówki jest o połowę tańszy - 1000 som, choć taką cenę trzeba sobie wytargować.  Wraz z chłopakami , taksówkę braliśmy na Osz Bazar, jednak z racji „kontroli policyjnej” i kradzieży przez mundurowych 400 dolarów, następnym razem zdecyduję się chyba poszukać innego miejsca.  Taksówka dystans miedzy miastami pokonuje właściwie w cały dzień, dokładnie około 12-13 godzin.
Do Osz podobno można dojechać marszrutką. Jest to z pewnością najmniej wygodne, najdłuższe, ale i najtańsze rozwiązanie, podczas którego jak nigdzie zetniemy się z folklorem regionu.
Gdy już dotrzemy do Osz i znajdziemy zakwaterowanie (o to nietrudno), pozostaje dojechać ok. 150 km na Polanę Ługową. W tym miejscu pole manewru jest mniejsze. Można próbować zbałamucić taksówkarzy na taką podróż, ale trzeba pytać dokładnie jaki mają samochód (żeby bagaże się zmieściły, a maszina nie rozleciała po drodze) i czy wiedzą na pewno gdzie chcemy jechać (żeby na wertepach kierowca się nie rozmyślił). Podczas mojej podróży nie trafiliśmy chyba na właściwych taksówkarzy, bo cena była droższa, niż standardowy przejazd terenówką. Wiem jednak, że da się pojechać taniej. Trzeba po prostu znaleźć duży postój, odstać swoje i mieć komplet osób.
Standardowym sposobem transportu jest samochód terenowy, jakim dysponują agencje turystyczne. W 2013 roku cena za przejazd była stała i wynosiła wszędzie 50 dolarów/osoba. Tutaj wszystko się mieści, jest profesjonalne i pewne.
Nie trzeba przejmować się powrotem do Osz. Agencyjni taksówkarze i „busiarze” sypiają w Base Camp, a stamtąd również zwożą turystów – wystarczy zapytać. Agencja Pamir Expedition odjeżdża nawet regularnie – codziennie o 17.  Podróż trwa około 5 h.


Kirgizi

Europejczyk nie ma lekko.  Przed wyjazdem słyszałem opinię, iż gdy powiesz, że jesteś z Polski, to będzie lepiej przy targowaniu, zakupach.  Nie należy tego oczekiwać. To raczej marginalne przypadki, chyba że ktoś ma szczęście. W większości wypadków konkretna narodowość nie ma znaczenia. Mimo iż eksponowaliśmy swoje pochodzenie, większość Kirgizów mówiła na nas „Amerikany, alpinisty”, aż po jakimś czasie zaczęło nas to denerwować. Trzeba zrozumieć dziwną z naszej perspektywy rzecz, a mianowicie że dla miejscowych to my jesteśmy z „Zachodu”.
Europejczyk to Europejczyk, czy to Ukrainiec, czy Anglik. Amerykanin to też Europejczyk, albo Europejczyk to Amerykanin. Wsio rawno. No może osobną kategorią są tutaj Rosjanie, jako iż język rosyjski to drugi język urzędowy i niemal każdy płynnie się nim posługuje.  Czy są lubiani przez miejscowych– to już inny temat.
Kirgistan, jako państwo postsowieckie ma specyficzną kulturę, a Kirgizi specyficzne zachowanie. Tak jak i z Arabami, właściwie o większość usług i towarów trzeba się targować. W sklepach nie ma najczęściej wypisanych cen (no chyba, że w supermarkecie), dlatego być może  zapłacimy więcej niż miejscowi. Pierwsza cena, jaką rzuci Kirgiz będzie najprawdopodobniej dwukrotnie lub więcej wyższa od akceptowalnej(konkretnie taksówkarz).  Żeby płacić mniej lub kupić taniej,  trzeba dużo negocjować i to bez pardonu. Rzucać oferty śmiesznie niskie, odchodzić, kombinować. Zanim pojechałem do Kirgistanu, ktoś powiedział mi, że z „nimi” trzeba pertraktować ostro, bez skrupułów. Miał rację. Im szybciej odpuścimy, tym więcej stracimy.  Trzeba do tego przywyknąć.
Osobnym zagadnieniem, jest policja, która nad okradła. Mundurowa, czy ubrana w cywilne ciuchy. Nie wiem czy Ci policjanci, z którymi mieliśmy do czynienia byli przebierańcami.  Wylegitymowali się, jednak legitymacje może zrobić każdy. Faktem jest natomiast, że  ubrani w mundury również kradną, czego kolega Konrad był naocznym przykładem.  Kirgizi potwierdzają opinie o korupcji w policji, ale nie widzą rozwiązania.


Przygotowanie kondycyjne

Nie jedna osoba zapewne chciałaby wiedzieć, jak dobrym trzeba być kondycyjnie, żeby wejść na Lenina. To bardzo względna kwestia, ale oczywistym jest, że im więcej potrenujemy, tym lepiej. Pomijając ludzi z niesamowitymi predyspozycjami,  zwykłemu, aktywnemu człowiekowi jeżdżącemu w góry, proponuję biegać. Proponuję, polecam, a nawet wskazuję. Im więcej tym lepiej. Im lepsza wydolność, tym lepiej poradzimy sobie z trudnościami, a im dłuższe odcinki wybiegamy, tym mniej będziemy się męczyć na miejscu.  Pik Lenina charakteryzuje się długimi odcinkami pomiędzy obozami. Spotkałem się gdzieś nawet z określeniem „maraton na 7 tys.  npm”  Nie jest to oczywiście reguła, ale bieganie z pewnością pomoże. Najlepiej różnorodne – interwały, podbiegi i to przy czym można się zmęczyć. Dementuję plotki, że na rowerze również dobrze się przygotować.  Bieganie przede wszystkim. Każdy z naszej trójki zrobił sporo kilometrów przed wyjazdem – zaprocentowało, ale i tak na górze, przy podejściach mieliśmy do ciebie wyrzuty, że nie potrenowaliśmy więcej.


Sprzęt 

Na blogu wyprawy Pik Lenin 2013 tydzień po tygodniu opisywaliśmy swoje przygotowania. Znalazła się tam również lista zabranego sprzętu, jedzenia i skład  apteczki.
Przeglądając moje notatki i wracając pamięcią, przyznam nieskromnie, że w przeważającej mierze zabraliśmy to, co potrzeba. Kilka spraw wymaga jednak komentarza.
Brakowało dobrej zapalniczki z kamieniem – nie wiedzieliśmy, że zapalniczka klikana nie odpala na dużej wysokości. Brak dobrej zapalniczki zmarnował nam wiele nerwów i z pewnością to jedna z najważniejszych rzeczy, którą trzeba mieć.  W Kirgistanie sprzedają przeważnie klikane, podłej jakości.
Ogrzewacze – nie planowaliśmy używać, ale okazuje się, że na atak szczytowy mogłyby się przydać. Każdy  z nas miał po 2 pary ogrzewaczy – do rąk i nóg, jadąc po raz kolejny wziąłbym ich 4.
Śpiwory – koledzy Janek i Janusz mieli śpiwory Cumulusa Teneqa 850, ja i Konrad – Alaska 900, tej samej firmy.  W obozie III spałem w swoim worku, w powestretchu i bieliźnie wełnianej.  Było mi ciepło. Nigdy nie spałem swetrze puchowym. Jeśli odczuwałem jakiś chłód, to tylko od podłoża.  Komfort jest zależny w dużej mierze od osobistych preferencji organizmu. Janek raz spał w swoim śpiworze (o komforcie niższym od mojego o 7 stopni), w swetrze puchowym. Jednak mogło być to spowodowane jakimś osłabieniem.
Materac – na wyjeździe miałem piankę Z-Lite, Janusz i Janek zwykłe karimaty (w tym Janek karimatę grubszą, ok. 2cm). Najcieplejsza była oczywiście ta Janka, ale na moją nie mogłem narzekać. Przed snem układałem na niej zawsze ubrania w których nie spałem i wtedy było mi komfortowo. Raz czy dwa czułem chłód od podłoża.  Z obserwacji zauważyłem, że Therm a Rest Z lite i buty La Sportiva Olympus Mons, były najbardziej popularnymi elementami sprzętu jaki widziałem pod Leninem.
Apteczka – kompletowanie okazało się trafne, jednak poza rzeczami które wzięliśmy dorzuciłbym na przyszłość  więcej skutecznego środka na gardło (również do apteczek osobistych) oraz  jakiś delikatny środek na przeziębienie, który nie osłabia organizmu. Dodałbym również witaminę C, lub jakiś komplet witamin w tabletkach.  Dla kompletujących medykamenty polecam skupić się na środkach na przeziębienie i co najważniejsze – na problemy żołądkowe.

Jedzenie – w większości dało się wchłonąć. Pod Leninem słyszeliśmy wiele negatywnych opinii o liofilizatach Travellunch. Nam smakowały i nie wyrzuciliśmy ani łyżki. W obozach jednak walało się tego trochę, także jak kto lubi. Polecam spróbować przed zabraniem konkretnych smaków.  Zawiodłem się za to na mięsie, które jakoś mi osobiście nie podchodziło i batonikach musli, których pod koniec wyprawy nie mieliśmy ochoty już jeść. W następny wyjazd zredukowałbym ilość mięsa przynajmniej o 2/3, a liczbę batonów powiększył o 20% - jednak teraz kupując  tylko sprawdzone Snickersy i Twixy.  Instanty typu „gorąca chwila” dobrze wchodzą, jednak największą ich wadą jest brak chęci do mycia naczyń, przez co spożycie spada. Budyń i ryż były dużo smaczniejsze niż kisiel. Więcej orzeszków ziemnych , krakersów – są miłą odmianą i mają wysoki bilans  kaloryczny.

Ładowarka słoneczna – w dzisiejszych czasach wielkich samrtfonów z niebyt efektywnymi bateriami – rzecz na wagę  złota. W swoim wyposażeniu Janusz miał taki przedmiot, kupiony na allegro. http://allegro.pl/sunen-ladowarka-sloneczna-solarna-2700mah-iphone-i3705576379.html  Mimo wielkich oczekiwań i solennych obietnic producenta, rzecz sprawdziła się wg. Janusza słabo. Ładowanie przez  cały dzień w górskim słońcu nie pozwoliło do pełna zasilić telefonu energią. Mimo to non stop działała i telefon również. W przyszłości z pewnością poszukamy czegoś bardziej sprawdzonego i z pewnością droższego.
Koniecznym elementem wyposażenia, poza okularami słonecznymi jest osłona na nos. Ja osobiście zrobiłem już taką przed wyjazdem, ale chłopaki musieli kombinować i lepić różne  cuda z szarej taśmy. Napotkani alpiniści opowiadali nawet, że takie osłony produkowali z opakowań po liofilach byle by mieć coś chroniącego noc.


Ubrania

Listę ubrań, jakie zabraliśmy na podróż również zamieściłem na blogu. Generalnie – sprawdziły się. Jednak generalizowanie to tutaj zły nawyk, wypada napisać o mankamentach.

Buty – każdy z nas miał dwie pary obuwia. Sandały, o ile je można nazywać obuwiem i dwuczęściowe Scarpa Phantom 6000. Powyżej Base Camp te ostatnie były naszymi jedynymi  butami – dla obniżenia wagi sandały zostawiliśmy w depozycie Podczas marszu z obozu do obozu szło się w nich ogólnie przyjemnie. Przy niezbyt dokładnym zasznurowaniu niekiedy obrabiały piętę, ale nikt nie miał żadnych odcisków i buty okazały się dobre również do trekkingu na niższych wysokościach.
O Scarpach Phantom 6000 mogę powiedzieć – uniwersalne, czyli kompromisowe. W tej roli się sprawdziły, jednak przynaję, że zawiodłem się na ich najważniejszej właściwości. Sprawa tyczy się termiki, która wbrew mojemu przekonaniu i opiniom ludzi w sieci – okazał się niezbyt wysoka. Do obozu III nie było problemu, jednak powyżej – bez ogrzewaczy po prostu bałem się o nogi, gdyż od wyjścia z obozu, w pochmurny i mroźny dzień, na podejściu nie sposób było ich rozgrzać. Chłopaki mieli ten sam problem. Oczywiście dopełniliśmy formalności i botki zawsze spały z nami w śpiworze, a wkładki – nawet przy ciele. Na kolejne wyjście na atak szczytowy w tych butach – zastosowałbym technikę z workiem foliowym i dwoma skarpetami oraz od rana aplikował ogrzewacze.

Łapawice – każdy  z nas je miał na ataku szczytowym – ja najcieplejsze puchowe Małachy, Janusz najcieńsze, również moje, „Marmoty”. Po nimi dwie pary rękawic – powerstretch i softshell. Podczas zawiei i ciągłego trzymania kijków, każdemu było w ręce zimno.  Na kolejny wyjazd musimy zaopatrzyć się w solidne, długie łapawice puchowe .

Puchowy kombinezon/kurtka  – nie miałem, ale przy ataku szczytowym z pewnością by się przydały. O ile nigdy do tej pory nie podchodziłem w swetrze puchowym, to tutaj miałem pod nim jeszcze powerstretch i wełnianą bieliznę, a nie było mi za ciepło. Powiem więcej – wyżej mogłoby być chłodno. Dlatego, jeśli ktoś ma puchowe wdzianka  – niech zabiera.

Spodnie – na szczyt podchodziłem w dwóch parach getrów (brubeck thermo i brubeck merino extreme). Na nich miałem spodnie membranowe. Było mi rześko i nie czułem się z tym komfortowo. Jako lekarstwo proponowałbym cieplejsze spodnie z powerstretchu i pod nimi jeszcze jedne syntetyczne getry. Wtedy najprawdopodobniej byłoby komfortowo. W takich getrach również śmiało można by podchodzić do obozów, bez spodni membranowych. Na przyszłość zastosuję powyższe rozwiązanie.
Jadąc na Lenina wybraliśmy opcje bardziej na lekko, która daje słabe szanse wejścia w niskich temperaturach, przy kiepskiej pogodzie. Gdy nie ma wiatru i świeci słońce, w naszych ubraniach byłoby z pewnością za ciepło. Na przyszłość wyjdę z założenia, że lepiej jednak dmuchać na zimne.


Aklimatyzacja

Powszechnie znanym  faktem jest, że aklimatyzacja w dużej mierze zależy od predyspozycji genetycznych konkretnego osobnika. Jedna osoba przyzwyczaja się szybciej, inna wolniej. Osobom pierwszy raz jadącym na taką wysokość jak Pik Lenina mocno sugeruję zastosować naszą taktykę aklimatyzacji, która moim zdaniem okazała się skuteczna.
Dwie zasady:
1.Nic na siłę
2.Powoli, a systematycznie
Najważniejszym wskaźnikiem jest nasz własny organizm i nie należy ulegać schematom. Niejednego „szybkiego” z objawami obrzęku znieśli stamtąd przed nami. Z mojej strony nalegam, aby po dotarciu do każdego nowego punktu noclegowego robić dzień restu w tym miejscu, z bazą włącznie. Obojętnie od tego jak się czujemy. Gdy czujemy się źle, nie idziemy dalej. Gdy zły stan nie przechodzi, schodzimy. Dobrym pomysłem jest wykonywanie wyjść z depozytem i wracanie na nocleg w to samo miejsce. Przyspiesza aklimatyzację i oszczędza siły na kolejny dzień – mamy mniej bagażu do wniesienia.  Nie warto przemęczać się zbytnio i obciążać, jednocześnie nie będąc zaaklimatyzowanym, gdyż spowalnia to ten proces.  Dochodząc do Obozu I najlepiej traktować go jak swoją bazę. Podczas pierwszego wyjścia aklimatyzacyjnego i noclegu w Camp III lepiej zejść do Camp 1 niż do Base Camp, jak zalecają niektórzy. Energię, jaką zaoszczędzimy w bazie, zmarnujemy kolejnego dnia na podejście do obozu.


Strategia i błędy

Na naszym wyjeździe kluczową sprawą było potraktowanie Obozu I, jako Bazy. Tam wnieśliśmy wszystkie niezbędne rzeczy i nie mieliśmy zamiaru wracać na Polanę Ługową przed definitywnym zejściem z Góry.  To była słuszna decyzja.  Wszystko co niepotrzebne, zostawiliśmy na Polanie Ługowej –sandały, T-shirty i krótkie spodnie, oraz rację jedzenia na jeden dzień. Tym sposobem maksymalnie zredukowaliśmy wagę plecaków.
Podczas procesu aklimatyzacyjnego zostawiliśmy po jednym namiocie w Obozie II i Obozie III, wraz z dużą częścią jedzenia na atak szczytowy. Okazało się to trafionym pomysłem, bo równo podzieliliśmy rzeczy jakie nosiliśmy codziennie na plecach. Schodząc do Obozu I, po aklimatyzacji w Camp III, spaliśmy w namiocie agencyjnym – wtedy można docenić twardą, drewnianą podłogę.
Kluczem do sukcesu i wejścia na szczyt jest poza aklimatyzacją dobra pogoda. Ludzie którzy wchodzili przed nami, samo zdobywanie góry określili jako spacerek. Jednak, gdy pogoda się psuje trzeba walczyć o każdy krok. Wypada dobrze przemyśleć, zanim podejmie się tą walkę. My ustąpiliśmy pola. Pierwszy wyjazd w takie wysokie góry był dopiero poletkiem doświadczalnym, a nie polem walki. Nie mieliśmy pogody, zrezygnowaliśmy.
Ważna kwestią jest skrupulatne kontrolowanie jedzenia i spisywanie stanu żywności. Jeśli wnosiliśmy depozyt z jedzeniem, trzeba wiedzieć, jak dużo  i jakich produktów zostawiliśmy w wyższych obozach. Oszczędzi to naszym plecom ciężaru, a nam zmęczenia.
Podczas akcji górskiej trzeba nauczyć się gospodarować wodą w organizmie. Podstawą jest regularne przyjmowanie płynów, wzbogaconych o witaminy i minerały. Nawet jeśli nie chce się pić – trzeba i już. Musimy  uważać również, żeby zbytnio się nie przegrzać, bo może to poskutkować gorączką, czy wyziębieniem w nocy.
Wychodząc z Camp I do ataku na szczyt, zaplanowaliśmy jeden dzień rezerwy czasowej. To trochę mało. Myślę, że zabranie rezerwowego jedzenia na dwa dni byłoby wystarczające, bo  nawet w razie trzeciego kibla, racje można by jakoś rozłożyć mniejszymi porcjami. Wszystko zależy od prognoz pogody. Jeśli na kilka dni nie ma szans poprawy, to lepiej przeczekać w Camp I.
 Właściwie przy każdym przemieszczaniu się trzeba coś nosić. Gdy idziemy z depozytem, niesiemy tylko w jedną stronę. Gdy zmieniamy miejsce noclegu, niesiemy minimum ekwipunek do spania i gotowania. Średnio plecak waży  10-15kg. Gdy przyszło nam przejść fragment z bagażami zbliżającymi się do 20kg, był to najdłuższy odcinek całego wyjazdu, mimo iż praktycznie nie przekraczał 500 m długości.
Wejście niezaaklimatyzowanemu człowiekowi z Camp I do Campa II zajmuje do 7h. Z Camp II do Camp III, podobnie. Po przystosowaniu spokojnie można się wyrobić w 4-5h. Nawet bez dobrej aklimatyzacji, w zasadzie w ciągu 5 h można spokojnie zejść z Camp III do Camp I.

Pod Pikiem Lenina widzieliśmy kilka osób na nartach, jednak w większości źle mi się one kojarzą. Źle, znaczy ze szczególnym niebezpieczeństwem. Raz samotny narciarz zjeżdżał z Camp II do Camp I i przy nas wpadł w szczelinę po same pachy, miał fart że się wydostał. Podczas innego wyjścia do Camp II obserwowaliśmy, jak narciarze rozłożyli sobie samotny namiot na trawersie stoku, w drodze do obozu drugiego.  Kolejnego dnia spadł śnieg i lawiny grzmiały nad głowami. Koledzy w namiocie mieli szczęście i pewnie stracha. Dwie lawiny przeszły po obu jego stronach i zatrzymały się poniżej. Więcej szczęścia niż rozumu…


Na miejscu

Zarówno w Base Camp i Camp I jest dobrze rozwinięta infrastruktura komercyjna.
Na Polanie Ługowej znajdziemy dużo miejsca do rozbicia namiotu. Osobiście, zostaliśmy namówieni na płatny nocleg na ziemi agencyjnej, ale w przyszłości rozbijałbym się na dziko,  przy wlocie doliny. W Base Camp mieszka się całkiem wygodnie i jakość usług nie ma zbytniego znaczenia. Najtańsze będą te oferowane przez Fortune Tour, ale najbardziej prymitywne i nastawione na wyduszenie ostatniego grosza. Poza ceną, jurty Fortune Tour są dobrze położone. W Bace Camp znajdują się nawet pół kilometra bliżej niż pozostałe obozowiska, w Camp I - na morenie, przy samym lodowcu Lenina.  W związku z powyższym, w Base Camp  mogę polecić Fortune Tour – gdyż jest najtańszą agencją.
Sytuacja zmienia się w Obozie I. Tam już trochę komfortu się przyda, bo wkoło nie ma go za wiele. Poza tym Fortune i tam żąda pieniędzy za rozbicie namiotu. W Camp I radzę zerwac pępowinę Fortune i przenieść  się do Pamir Expedition. Teren, który zajmują jest co prawda nierówny i zajęty w większości przez namioty agencyjne, to jednak warto natrudzić się i zbudować platformę na namiot. Po pierwsze, nocleg jest darmowy, po drugie zastawianie ludzi dużo inne niż w Fortune. W ciepłej jurcie tej agencji można za darmo posiedzieć, wypić herbatę, dostać wrzątku i miło spędzić czas. Czy kupuje się coś, czy nie, nikt nie patrzy na nas spode łba. Ponad to możemy liczyć na pomoc w wielu kwestiach – wrzątku na rano, pogody, konsultacji lekarskiej( z ostatniego nie korzystaliśmy, ale mówili, że jest darmowa).
Ciekawą kwestią jest przeobrażanie się „kibla”, w miarę zbliżania się do szczytu. W Base Camp i Camp I są podobne. To konstrukcje ramowe, obciągnięte materiałem. W środku – dziura w ziemi. W Obozie II kibel to murek wysokości około metra, otaczający kwadratowe pole, o długości ściany ok. 1,5m. Wariacje egzemplarzy zależą od upodobania twórcy.
W obozie III kibel to właściwie, tylko ironiczna nazwa wysokiego na 30 cm murka zasłaniającego kawałek butów. Regularnie omiatany wiatrem i targany przez zawieje, czeka na swojego budowniczego.
Temperatura w obozach zmniejsza się wraz we wzrostem wysokości. W słoneczny dzień jest bardzo ciepło. W nocy w obozie I, słupek rtęci spada do ok. -5 stopni Celsjusza , a w obozie II do ok. -10. W Camp III nawet w dzień jest mróz, nocą  osiągający około -15 stopni i niżej. Na naszym wyjeździe trafiliśmy chyba na ciepły okres. Szczególnie w trójce z pewnością może być chłodniej.
Co się robi w obozach w ciągu dnia? Sam przed wyjazdem się nad tym zastanawiałem.  Przed południem w większości przypadków już jesteśmy w namiocie, po kilku godzinach chodzenia. Ambitne zajęcia raczej nam nie grożą. Dni upływają całkiem szybko, a pożytkowane są przede wszystkim na gotowanie wody, jedzenie, spanie i gadanie o głupotach. Gdy się nudzi, można kibel wyremontować. Ot co.
Gaz do palnika trzeba trzymać w śpiworze, aby nie zmarzł. Ponad to, w wyższych obozach koniecznym jest izolować go od podłoża i ogrzewać. Dobrym sposobem jest gotowanie z palnikiem włożonym między uda, na podstawce z garnka. W obozach wyższych, tylko ogrzewanie palnika rękami bądź nogami determinowało jego poprawną pracę.
Wbrew wcześniejszym prognozom, w ciągu akcji górskiej na Piku Lenina zużyliśmy bardzo mało gazu. Na 3 osoby do podziału i kilkanaście dni w górach, spaliliśmy 6 kartuszy po 230 gram.
Podczas biwaków na śniegu, w obozie II, trzeba dokładnie uważać na szczeliny. Słyszeliśmy o osobach, które w nocy musiały ewakuować się, gdy pod ich głowami lód zaczął trzeszczeć, widzieliśmy też niejedną dziurę bez dna, wyzierającą z platform pod namioty.
Najlepszą prognozę można dostać w jurcie agencji Pamir Expedition. Będzie ona najbardziej aktualna i pewna. Podczas akcji górskiej smsy z prognozą podsyłał nam łącznik z Polski. Powiem szczerze – nie bardzo się sprawdzały i te agencyjne były o niebo lepsze.
W Base Camp jest zasięg telefoniczny. W Camp I również, w okolicach kibla PE. W obozie II sytuacja przedstawia się gorzej, ale SMSy dochodzą. To samo tyczy się obozu III. Zasięg jest przerywany i nieregularny, ale wystarczający do komunikacji ze światem. W agencji PE można skorzystać z telefonu satelitarnego. Kosz to bodajże 6 dolarów/minuta.


Budżet

Na koszt wyjazdu złożyły się:
-szczepienia
- bilety lotnicze
- ubezpieczenie
- jedzenie kupione w Polsce
- apteczka
- wydatki na miejscu
Podsumowując, koszt na osobę wyniósł około 4000 zł. Podliczyłem go dopiero miesiąc temu.  Z perspektywy czytelnika może wydawać się on wysoki. W rzeczywistości dobrze go rozłożyliśmy i zbytnio nas nie dotknął. Koncentrując się na poszczególnych wydatkach, jeden po drugim, całość wyjazdu nie powoduje dużego obciążenia finansowego.  W finanse nie wliczam sprzętu. Osobiście musiałem kupić tylko buty dwuczęściowe, resztę sprzętu i ubrań już posiadałem.


Tekst napisany przeze mnie nie jest kompletnym poradnikiem i nie można bazować wyłącznie na nim, jeśli w perspektywie mamy ambicje wejść na Pik Lenina. Zawiera tylko moje/nasze doświadczenia i nawet nie stara się być obiektywnym, dlatego proszę nie oceniać go pod tym kątem.  Wierzę jednak, że komuś pomoże, rozwiąże ewentualne nieścisłości. Zapraszam do komentowania i wypowiedzi.

Pozdrawiam
Tomasz Duda