piątek, 13 stycznia 2023

Peru 2022 - część 4 . Relacja i opis wejścia na Copicalqui w Cordiliera Blanca (6354 npm) i powrót do Polski

4 września

Wstajemy niespiesznie po 7:00 rano. Godzinę później jemy śniadanie, zostawiamy depozyt w hotelu i wychodzimy na miasto z ciężkimi plecakami. Naszym kolejnym i ostatnim celem jest Chopicalqui (6354 m npm), tj. szczyt, z którym porachunki mamy jeszcze od 2017 roku, kiedy próbując go zdobyć musieliśmy wycofać się 5000 m npm z powodu rozstroju żołądka całej ekipy. W tym roku jedziemy tam lepiej przygotowani, zaaklimatyzowani, ale również i solidnie zmęczeni, po zdobyciu już trzech szczytów. Jako, iż znamy okolicę, to i transport nie sprawia trudności. Po drugiej stronie centrum Huaraz znajdujemy bus, którym jedziemy do miasteczka Yungay. Tam szukamy kolejnego transportu w góry. Okazuje się, że przez te ostatnich pięć lat sporo się zmieniło. Jeżdżą tam tylko taksówki, które o dziwo mają oficjalny taryfikator, który pokazuje nam kierowca - za przejazd pod Chopicalqui stawka wynosi 40 soli od osoby. 

W miasteczku kupujemy tylko szybkie przekąski mączne, po czym wsiadamy do starej Corolli. Wraz z nami na pierwszym siedzeniu samochodu jadą dwie miejscowe kobiety, które, jak się później okazało, również przyjechały tam w celach turystycznych. Taksówka powoli toczy się szutrową drogą do granicy Parku Narodowego Huascaran. Tam kupujemy bilety wstępu po 60 soli od osoby i ruszamy w dalszą drogę. Mijamy dwa turkusowe jeziora odwiedzane przez miejscowych, po minięciu których droga staje się coraz gorsza, a samochód jedzie coraz wolniej. 






O 14:00 opuszczamy taksówkę na znajomym zakręcie drogi i wychodzimy w góry. Od razu atakują nas nieznośne stada much - dziwne jak na 4100 m npm. Przemierzamy skarłowaciały lasek, następnie dolinę i docieramy do opuszczonego base camp. Tam poza krowami nie spotykamy nikogo. Gdy chcemy iść w dalszą drogę, ścieżka po której kroczymy teoretycznie zgadza się z mapą, ale w terenie niemal znika. Maszerujemy więc trochę na azymut po kamienistym stoku, by na morenowym grzbiecie złapać wreszcie właściwy szlak. W drodze do obozu morenowego spotykamy peruwiańskiego przewodnika z klientem, którzy byli dziś na szczycie. Rozmawiamy chwilę - życzymy sobie powodzenia i idziemy dalej. Niestety tutaj po raz kolejny schodząc z moreny "łapiemy" niewłaściwą ścieżkę i nadrabiamy czasu na błądzenie po głazach. 






Idziemy z Jankiem z przodu, a za nami Janusz, któremu wraz z wysokością wraca męczący kaszel. Jest już 18:00, a słońce zachodzi, gdy docieramy do Moraine Camp na wysokości 4970 m npm. Na miejscu spotykamy dwóch przewodników peruwiańskich z klientami, z którymi standardowo zamieniamy kilka zdań. Robi się zimno, więc wyszukujemy pustą platformę i rozbijamy namiot po skałą. Przypominamy sobie miejsce, gdzie pięć lat temu spędziliśmy chyba najgorszy górski nocleg naszego życia. Dowiadujemy się także, że zmieniło się miejsce, skąd pobiera się wodę. Wieczorem gotujemy, zaś przewodnik przynosi nam jeszcze jedzenie jakie mu zostało - jest trochę chleba, sos pomidorowy i zupki w proszku. Wieczorem przeprowadzamy jeszcze trudną rozmowę z Januszem, który że względu na nawrót ataku kaszlu na podejściu, rozważa rezygnację z dalszego zdobywania szczytu. Ostatecznie po rozważeniu wszelkich za i przeciw postanawiamy, że razem idziemy wyżej, ale w razie pogorszenia jego stanu zdrowia - wszyscy również zejdziemy. Z takim nastawieniem kładziemy się spać, a na lodowcu nieopodal co jakiś czas odzywają się seraki, które z hukiem rozbijają się na lodowcu.





5 września

Chociaż dziś ambitnie w planie mamy nocleg na lodowcu, wstajemy niespiesznie około 7:00 - do obozu na lodowcu jest tylko około 4 h drogi. Czekamy, aż słońce wstanie, suszymy śpiwory i rozmawiamy ze znajomym przewodnikiem, który dokładnie tłumaczy nam drogę do obozu, a następnie na szczyt. Twierdzi, że przed obozem nawet nie trzeba się związywać liną, gdyż mosty śnieżne są dobrze widoczne.







Dziękujemy za wszelkie wskazówki, pakujemy namiot i ruszamy w drogę do góry. Początkowo wiedzie ona po wielkich głazach, by po około pół godziny marszu skręcić w kierunku lodowca, poszarpanego szczelinami i najeżonego mnóstwem seraków wielkości domu jednorodzinnego. Po weryfikacji stanu śniegu i lodu nie mam wątpliwości, że poza założeniem raków i wyciągnięciem czekanów, musimy się związać liną. Szczelin jest bardzo dużo, droga wiedzie również pod serakami. Mając na względzie, że za nami dziś nikt nie idzie i w obozie będziemy sami, lodowiec tym bardziej nie zachęca do spacerów. Postanawiamy przejść go szybko aby ograniczyć ryzyko związane z obiektywnymi niebezpieczeństwami, które z niego wynikają. Szukamy starych śladów, które są słabo widoczne na śniegu. Kluczą one początkowo pomiędzy serakami, a następnie wyprowadzają na uszczelniony lodowiec. Ścieżka widoczna na śniegu lawiruje i omija szczeliny, przekracza mosty śnieżne, aż wreszcie dociera do rozległego plateau na wysokości około 5450 m npm. Dopiero gdy znajdujemy platformy pod namioty wykopane w śniegu to wiemy, że dotarliśmy na miejsce obozu. Jest 12:30, wiec droga tutaj zajęła nam jedynie 2:30 h, co świadczy o dobrym tempie i aklimatyzacji. Bez zwłoki poprawiany jedną z platform i stawiamy w niej namiot. Konstrukcję mocujemy na kijkach trekkingowych, fartuchy przysypujemy śniegiem. 






Całe popołudnie i wieczór topimy śnieg i gotujemy wodę. Kto próbował, ten wie, że to mozolne zadanie wymagające czasu. Pakujemy również plecaki na atak szczytowy, aby jak najmniej pozostało do zrobienia na jutro rano. Nie mając do zrobienia niczego konkretnego poza dobrym nawodnieniem i odżywieniem, niedługo po zapadnięciu zmroku idziemy spać. 






6 września

Atak szczytowy na Chopocalqui, jaki zakładaliśmy brał pod uwagę wyjście o 2:00 rano i pobudke godzinę wczesniej. Pobudka nastąpiła zgodnie z założeniami, ale wyjście już nie bardzo. Długo czasu zajęło nam topienie wody ze śniegu na śniadanie oraz założenie na sobie całego górskiego ekwipunku. Obawiając się zimna i chcąc przetestować zakupione ogrzewacze chemiczne, włożyłem je do butów. Ostatecznie wychodzimy o 3:00, chociaż biorąc pod uwagę naszą dobrą aklimatyzację, była to według mnie godzina odpowiednia. Z wczorajszej rozmowy z przewodnikiem wiemy, że po wyjściu powinniśmy kierować się za śladami wiodącymi prosto w górę, a nie tymi, które prowadzą trawersem w kierunku masywu Huascaran. Tak też robimy i po około stu metrach podejścia naszym oczom ukazuje się szczelina, która przecina ścieżkę. Nie taka standardowa, jakich przekraczaliśmy kilkanaście dnia poprzedniego, ale szeroka na około 5 metrów, głęboka na kilkanaście i ciągnąca się po horyzont z każdej strony, bez możliwości obejścia. Przez tą szczelinę prowadzi most śnieżny, który jest wg mnie najbardziej wątłym i najmniej stabilnym mostem śnieżnym jaki do tej pory widziałem - długości kilku metrów, a grubości jedynie kilkudziesięciu centymetrów. Nawet przy asekuracji ze stanowiska, jego zerwanie musi kończyć się kilkumetrowym wahadłem. Dodatkowo w nocy most zapewne jest u szczytu stabilności, jednak na zejściu z pewnością nie odważyłbym się po nim przejść. Przewodnik miał jednak trochę zaburzone poczucie bezpieczeństwa. 




Po chwilowym postoju decydujemy się nie ryzykować i próbować drogi niezalecanej przez przewodnika, która ww. szczelinę obchodziła szerokim łukiem. Idąc z przodu szperam czołówką po śniegu, szukając świeżych śladów. Ścieżka wznosi się dość stromo i kluczy pomiędzy szczelinami. Następnie wyprowadza nas na lodowy grzbiet na wysokości około 5700 m npm, którym wiedzie w kierunku szczytu. Teoretycznie ścieżka wiodąca grzbietem przywodzi na myśl relatywnie prostą drogę, jednak w żadnym wypadku taka nie jest. Mówić, że przebieg ścieżki wiodącej do szczytu był skomplikowany, to tak jakby nic nie powiedzieć. Droga przecina stoki, wspinała się na pomniejsze grani, obchodzi i przekracza szczeliny, a czasem nawet prowadzi przez obniżenia terenu. Od wysokości ok 5900 m npm zaczyna robić się naprawdę stromo - śnieg o nachyleniu powyżej 45 stopni, miejscami powyżej 50. Niewiele poniżej 6000 m npm, już po świcie, trafiamy na trudności techniczne w postaci pokonania kilkumetrowego stoku śnieżnego, prowadzącego trawersem przez pionową, śnieżno-lodową ścianę, a następnie pojawia się konieczność pokonania kilkumetrowego progu śnieżno-lodowego o nachyleniu równych 90 stopni. Tego z marszu zrobić już nie możemy. Przydała się niesiona na plecaku dziaba i szable śnieżne oraz ekspresy. Pionowy odcinek pokonał asekurowany przeze mnie Janusz z dwoma czekanami, po kilku metrach postawił punkt przelotowy z szabli śnieżnej, a następnie nad trudnościami zrobił stanowisko z czekana, z którego od góry przyasekurował mnie, a następnie Janka. 





Po pokonaniu odcinka technicznego droga prowadzi stromym grzbietem, o nachyleniu powyżej 50 stopni, na którym występują również bardziej nachylone odcinki. Przechodzimy go na lotnej asekuracji, korzystając z punktów z szabel śnieżnych pozostawionych przez przewodników. Sami również pozostawiamy dwa punkty z szabli na drogę powrotną. Szczyt wydaje się być już niedaleko, jednak wysokość nie daje mu temu podstaw. Około 8:00 osiągamy wysokość 6180 m npm, docierając bezpośrednio pod kopułę szczytową Chopocalqui. Przez nami rozpościera się widok na fantastyczny grzyb śnieżny, który ewidentnie jest kopułą szczytową. Do tej pory droga dała się już nam we znaki, a do wierzchołka pozostał jeszcze długi odcinek. Co więcej, po postoju okazuje się, że stan naszego zespołu jest gorszy niż nam się wydawalo. Pierwotnie sam czułem się bardzo dobrze i mimo zmęczenia jestem  przekonany, że nie dłużej niż za godzinę staniemy na wierzchołku. Niestety jednak okazuje się, że jestem w najlepszej kondycji fizycznej, a mając na względzie w szczególności nieoczywistą drogę w dół i trudności techniczne na zejściu, decydujemy, że najlepszym rozwiązaniem będzie wejście. Z perspektywy czasu trochę trudni mi uwierzyć, że nie stanęliśmy na wierzchołku, w szczególności ze względu na znakomitą aklimatyzację z poprzednich wyjść. Być może dało o sobie już znać zmęczenie trzytygodniowym wyjazdem, wynikające ze zdobytych poprzednio wulkanów. Niemniej jednak decyzja o zejściu była jak najbardziej słuszna i rozsądna. 








Po krótkim postoju rozpoczynamy drogę w dół, zachowując duże skupienie że względu na stromiznę i skomplikowany charakter zejścia. Na technicznym odcinku Janusz najpierw z góry asekuruje zejście moje i Janka, a następnie z dwoma czekanami schodzi po pionowym progu. Przy trawersie, stawiam punkt asekuracyjny z szabli śnieżnej, który ubezpiecza zejście. Z racji, iż niebo szybko zakrywa się chmurami, a słońce nie operuje, przekraczanie mostów śnieżnych i szczelin jest relatywnie bezpieczne. 






Do namiotu wracamy około 11:00. Wszyscy są zmęczeni i rozleniwieni, ale mamy świadomość, że najlepsze co możemy teraz zrobić, to zejść do obozu morenowego. Rozpoczynamy więc mozolne składanie namiotu i pakowanie sprzętu biwakowego. Około 12:30 zaczynamy schodzić przez zmrożony lodowiec. Po drodze spotykamy dwóch przewodników z klientami, który zmierzają do góry. Droga pomiędzy szczelinami i pod serakami przebiega szybko i sprawnie. Po osiągnięciu moreny zdejmujemy z siebie raki i sprzęt lodowcowy, a następnie po głazach rozpoczynamy ostatnią część zejścia do obozu. 



Do Moraine Camp docieram pierwszy, dwadzieścia minut przed chłopakami, około 14:00. Nie ma tutaj żywego ducha, toteż skupiam się na zmianie ubrań na lżejsze i rozpakowaniu skromnego depozytu, jaki pozostawiliśmy tutaj dwa dni temu. Gdy do obozu docierają Janek i Janusz rozstawiamy namiot, a gdy chłopaki wracają z wodą zaczynam jej gotowanie, które miało przywrócić nam nawodnienie. Przygotowanie herbaty, zup, liofili i wody na dzień następny zajmuje nam czas aż do wieczora. Zmęczeni kładziemy się spać, mając w perspektywie 12 godzin snu. 





7 września 

Wstajemy przed budzikiem, ok. 6:30 i rozpoczynamy pakowanie. Mamy szczęście, gdyż kartusz gazu, jakim dysponujemy pozwala nam jeszcze na ugotowanie wody do śniadania, po czym wyczerpuje się w idealnym momencie, kiedy go już nie potrzebujemy. Krzątamy się przy namiocie, licząc że niebawem wyjdzie słońce i będziemy mogli go wysuszyć, jak również nasze śpiwory. Jak na złość jednak nie następujące to szybko, gdyż dopiero o 8:20 świecące bezpośrednio znad wierzchołka Chopocalqui słońce oświetla nasz obóz i wtedy możemy podsuszyć mokre rzeczy. Marsz w dół zaczynamy po 9:00 i kontynuujemy go wśród pięknych okoliczności przyrody. Zachmurzenie jest małe, toteż że ścieżki możemy obserwować ośnieżone szczyty Cordillera Blanca. Nie mając już dalszych planów wyjazdowych nie spieszymy się, do drogi dochodząc około południa. 






Mając na względzie, że do cywilizacji jest ponad 20 km, a drogą nie jedzie żaden samochód, proponuję aby rozpocząć zejście droga do doliny licząc na autobusy turystyczne, które zatrzymują się poniżej. Niestety nikomu poza mną nie chce się iść, więc czekamy na transport, który nie nadjeżdża. Początkowo słońce pali, następnie robi się zimno, a czekanie uprzykrzają nieznośne muchy. Chociaż trudno w to uwierzyć, przez dwie i pół godziny nie nadjeżdża ani jeden samochód, który jechałby w interesującym nas kierunku. Dopiero o 14:30 pojawia się busik, w którym kierowca zgadza się zabrać nas do Yungay za 30 soli od osoby. Kierowca nie oszczędza samochodu i przed 16:00 docieramy do miasteczka, gdzie przejmuje nas błyskawicznie bus do Huaraz. Droga spod Chopocalqui jest oczywiście szutrowa i przejazdowi towarzyszą tumany kurzu. Przez ostatnie trzy tygodnie znienawidziłem ten kurz, który w Arequipie towarzyszył nam zawsze, zaś w Cordillera Blanca na szczęście pojawia się sporadycznie. Do Huaraz dojeżdżamy jeszcze przed zmierzchem i ruszamy do hostelu. Po zostawieniu bagaży w pokoju wyruszamy na miejskie bazary uzupełnić kalorie zgubione w górach. Idziemy wcześnie spać, mając na względzie, że na nogach jesteśmy od 1:00 rano. 




8 września

Wstajemy o 7:30, powoli jemy śniadanie wraz z innymi gośćmi hotelu i obmyślamy plan na dzień. W pierwszej kolejności pakujemy do plecaka rzeczy, które planujemy sprzedać - liny, raki, buty i wyruszamy na miasto. W znajomych już miejscach, gdzie znajdują się sklepy i agencje turystyczne, rozkładamy cały sprzęt, licząc na szybką jego sprzedaż. Po wizycie w kilku miejscach udaje się sprzedać: dwie liny, trzy pary raków, trzy pary butów i kask. Co ciekawe, moje buty kupuje Koreańczyk, który w Huaraz zamierza szkolić się na przewodnika górskiego. 

Po załatwieniu najważniejszego zadania idziemy na obiad, po czym zmierzamy do hostelu przepakować się. Po krótkiej wizycie w tym miejscu kupujemy bilety do Limy od przewoźnika, który rezyduje najbliżej - Rapido VIP za 50 soli od osoby. Następnie jedziemy spróbować loklanego przysmaku - pieczonej świnki morskiej - w tym celu za poleceniem właściciela hotelu jedziemy do restauracji „Don Cui”, znajdującej się na północy Huaraz. Wsiadamy w kollectivo nr 18 i po około pół godziny trafiamy na miejsce. Don Cui to ewidentnie lokal dla peruwiańskiej klasy wyższej, o czym świadczą drogie samochody pod lokalem i ubiór ludzi w środku, który w Europie nikogo by nie dziwił, ale tutaj ewidentnie różni się od obioru standardowych Peruwiańczyków na ulicach. Zamawiamy trzy wersje połowy świnki morskiej, średnio za 38 soli za osobę. Cena jest bardzo wysoka, biorąc pod uwagę, że nawet tego samego dnia w barze w mieście za pełny obiad płaciliśmy po 7 soli. Niemniej jednak miejsce jest warte uwagi i rekomenduje jego odwiedzenie. W szczególności, że podczas naszej obecności nie było tam żadnego europejczyka czy turysty, a jedzenie jest naprawdę smaczne. 







Do centrum z knajpy również wracamy busikiem. Tam robimy zakupy i szukamy upominków dla bliskich. Wieczorem idziemy do hostelu i pakujemy się na wylot. Upominki lądują w bagażu podręcznym - pamiętamy, że przy ostatniej podróży zbiło się nam kilka kubków. Po pakowaniu idziemy do wspólnej kuchni zrobić jajecznicę, która ostatnio nam bardzo smakowała. W kuchni Lodging Caroline zawsze jest ruch. Goście hostelu to w większości Francuzi, jak właściciel. Zdarzają się również osoby z Izraela. Co ciekawe, to kolejny pobyt w Peru, kiedy nie spotykamy tutaj żadnego Polaka. Jesteśmy zgodni w ocenie, że jest to swego rodzaju rzadkością. Po nieskromnej kolacji idziemy spać. 


9 września

Ostatniego dnia pobytu w Huaraz budzimy się o 6:30 i o 7:30 idziemy już na śniadanie. Nie chcemy spóźnić się na autobus do Limy. Przez śniadaniem wychodzę z Jankiem na ostatni poziom hostelu i znajdujący się tam taras, by po raz ostatni w tym roku podziwiać brzydotę architektury miasta i piękno Cordillera Blanca wznoszących się wokoło. Muszę na długo zapamiętać ten widok, gdyż pewnie kilka lat mnie tutaj nie będzie. Śniadanie celebruję ze świadomością rychłego wyjazdu i z dużym sentymentem miejsca. 

Po jedzeniu żegnamy się z obsługą hostelu i spakowani wychodzimy. Pomimo, iż o 9:00 meldujemy się z bagażem gotowym do wyjazdu, autobus przejeżdża dopiero o 9:30 czyli o godzinie wyjazdu. Kierowca ma poślizg czasowy na starcie, a jedzie bardzo wolno, próbując ominąć chyba wszystkie dziury w drodze, których jest całe mnóstwo. Po raz pierwszy widzę, że droga prowadząca z Huaraz dp Limy jest w tak złym stanie. Podczas zjeżdżania serpentynami w kierunku oceanu, około 11:55 docieramy do sznura samochodów czekających na przejazd. Stoimy tutaj w korku, który w ogóle się nie porusza półtorej godziny, dowiadując się, że od 8:00 rano usuwana jest awaria ciężarówki, która wywróciła się na drodze. Miejscowi pokazują, że za nic mają wspólny interes przy oczekiwaniu na przejazd. Część samochodów stoi prawidłowo na prawym pasie, jednakże większość z nich ma gdzieś oczekiwanie i jedzie do przodu pasem lewym, pomimo, że przejazdu nie ma. Po godzinie oczekiwania wraz z Jankiem wychodzimy zobaczyć przyczynę przestoju. Pokonujemy w tym celu ponad kilometr sznura samochodów. Kierowca pytany o to co się dzieje twierdzi, że jest to normalna rzecz i na 18:00 zgodnie z planem dojedziemy do Limy, chociaż i tak wiemy, że nie ma takiej możliwości. Około 13:30 sznur samochodów powoli rusza dalej. W górskiej dolinie jedziemy bardzo wolno, zdaje się ona nie ciągnąc bez końca. Dopiero bliżej wybrzeża nabieramy prędkości. Im bliżej Limy, tym większe korki.


Na dworzec Plaza Norte docieramy dopiero po 20:00. Janusz zostaje z plecakami, ja z Jankiem idę do piekarni kupić pieczywo na przelot. Wyjście z pasażu wprowadza nas do nocnej Limy której nie mieliśmy jeszcze okazji poznać. Na ulicy panuje niesamowity ruch i zgiełk. Wrzaski, klaksony samochodów, krzyczący przez megafony sprzedawcy - zamieszanie nie do opisania. W sklepie tracimy kilkanaście minut i wracamy, aby szukać taksówki. Z racji dużego ruchu, taksówkarzy nie ma wielu, a o tych którzy stoją zabiegają osoby, które szukają transportu. Z racji, że do wylotu mamy niespełna dwie godziny, zatrzymujemy pierwszego lepszego kierowcę i akceptujemy jego cenę 50 soli za przejazd. Na lotnisko, pomimo bardzo dużego ruchu docieramy szybko, bo ok 20:45. Tam przepakowujemy plecaki i ruszamy do odprawy. Pomimo naszych obaw procedura idzie bardzo szybko i po pół godziny stoimy już przed bramką, skąd ma odbywać się nasz lot do USA. Tam, z niewiadomych względów, wraz z innymi pasażerami przechodzimy kolejną szczegółową kontrolę - plecaki są wypróżniane, a losowe osoby badane są pod kontem posiadania narkotyków. Taka przyjemność spotyka np. Janka, którego obsługa męczy kilka minut. Po tych niespodziewanych wydarzeniach wsiadamy do samolotu i odlatujemy planowo o 22:50. Chyba przypadkowo trafiają nam się fotele z powiększonym miejscem na nogi - dreams come true. W czasie przelotu ja skupiam się na oglądaniu filmów, gdyż wcale nie czuję senności. Moi współpasażerowie wprost przeciwnie - cały lot wykorzystują na sen. 


10 września

Do Huston docieramy o 5:00 czasu lokalnego. Jest jeszcze ciemno, ale już gorąco - temperatura tego dnia sięga 30 stopni Celsjusza. Na lotnisku spędzamy kolejne 10 godzin - zjadamy resztki prowiantu, spacerujemy, siedzimy i patrzymy się w sufit. Po trzech godzinach czas zaczyna sie dłużyć, po ośmiu marzymy żeby wsiąść już do samolotu. Niestety, linie lotnicze nic sobie nie robią z naszego oczekiwania - lot ma opóźnienie, tak że odlatujemy dopiero po 17:00 czasu lokalnego. 



Ze względu na zmianę stref czasowych, lot do Amsterdamu trwa jedynie kilka godzin, a na miejsce trafiamy ok 6:00 czasu lokalnego. Po takiej dawce jet lagu jesteśmy już solidnie zmęczeni. Braki w stanie osobowym obsługi lotniska są widoczne gołym okiem, tak że na bagaże czekamy około godziny od wylądowania. Następnie powtarzamy procedurę sprzed 20 dni - pociąg na Amsterdam Sloderdjjg i kolejne godziny oczekiwania. Próbując zabić czas wybieram się z Januszem na zakupy do Lidla (na szczęście w Holandii sklepy funkcjonują w niedzielę), a następnie podejmuję decyzję, że pozostałe 3 h przeznaczymy na wycieczce pieszej do centrum miasta - dzieli nas do niego ok. 9 kilometrów. Nie mając teraz czasu do stracenia maszerujemy wraz z Januszem równym krokiem obserwując  odmienności miejsc, które mijamy względem Polski oraz Peru, które niedawno opuściliśmy. Po trzech tygodniach w Ameryce Południowej cieszy nas spokój i porządek na ulicach. Doceniamy również niespieszny ruch samochodów bez nieustannego zgiełku klaksonów i krzyczących ludzi. Podziwiam rowery obecne na każdym kroku i w każdym miejscu. Po około półtorej godziny marszu docieramy do centrum miasta. Nagle wkoło robi się gwarno, widać tłumy obcokrajowców. Po kilku minutach niestety musimy wracać do naszej szarej tułaczki na wschód.





Flixbus jakim jedziemy do Warszawy przyjeżdża planowo po godz 15:00. Z żalem wspominamy wygodne peruwiańskie autobusy z dużą ilością miejsca na nogi i fotelemi odchylanymi niemal do 180 stopni. Pomimo obaw droga upływa nam szybko i relatywnie komfortowo. 


11 września

Na Dworzec Zachodni w Warszawie docieramy po 16 godzinach jazdy. Wita nas szara rzeczywistość - deszcz którego nie widzieliśmy od czasu opuszczenia Polski i wrześniowa „ciepła temperatura” 9,5 stopnia. Tak kończy się nasza przygoda w tym roku. 


KONIEC :)


Zapraszam do oglądania zdjęć z wyjazdu:

https://photos.app.goo.gl/ffmKiQ41P43zogrHA