wtorek, 29 stycznia 2013

Tatry Zachodnie zimą – „z dobrym widokiem na apokalipsę” - 19-23.12.2012


Tatry Zachodnie zimą – „z dobrym widokiem na apokalipsę”  - 19-23.12.2012

19 grudnia to właściwie dzień przedświąteczny.  Na ulicach panuje ożywienie, ozdoby i światełka aż kłują w oczy, a spór o miejsce w kolejce sklepowej staje się walką o przetrwanie. 
To także okres powrotu do domów – Święta przyciągają jak magnes nielubiane ciotki, brzuchatych wujków i niedojedzonych studentów, na rodzicielskie łono do wykarmienia (do których również się zaliczam).
Trochę więc wydać się może dziwne, że tego właśnie dnia po czwartej rano jestem na nogach.  No i nie jak przyzwoity student, docieram na łóżko po libacji, ale dopiero parę chwil temu się obudziłem.  Pogańska godzina, miasto śpi, a ja smaruję chleb.  Za kilkadziesiąt minut  mam pociąg.   
Do domu, na Święta,  powiecie – bo lodówka pusta, a komunikacyjny „żal” zmusza do takich decyzji? A gdzie tam! – tam jeżdżą normalni, nudni ludzie.
Ja jadę w góry!

 W naszym cichym przedziale panuje półmrok. Ciszę przerywa tylko miarowy stukot kół o szyny. Padające refleksy dalekich świateł oświetlają trzy twarze.    
W tym momencie oto wszyscy członkowie wyjazdu.  Ja, Janusz,  Janek, czyli rocznik ’90. Pociąg którym jedziemy  relacji Lublin – Kraków  wiezie nas do ostatniej stacji.  Mimo obaw o „szwajcarską punktualność” naszej kolei, PKP wychodzi z zadania obronną ręką.  W Krakowie desantujemy o czasie, czyli około 10:20. Na transport do Zakopanego musimy niestety jeszcze poczekać.  Parę chwil po jedenastej opuszczamy dawną stolicę Polski, pogryzając obwarzanki.
Do Zakopanego dojeżdżamy  o trzynastej. Pogoda nie wydaje się być najlepszą do aktywności jakiejkolwiek. Na ulicach ciapa, z nieba leci deszcz ze śniegiem, a temperatura kurczowo trzyma się poziomu zera stopni.  W Zakopanem spotykamy się z Anitą i dokupujemy ostatnie, potrzebne rzeczy.

Im później, tym obfitsze są opady śniegu. W Kuźnicach wszędzie biało i trzyma lekki mróz. Jakby inny świat. Jest piętnasta, za daleko dziś nie zajdziemy. Wybieramy niebieski szlak przez Skupniów Upłaz i podchodzimy.  Na ścieżce tylko nieliczni ludzie, a wokoło mgła. Po osiągnięciu wysokości tysiąca metrów i zapadnięciu zmroku, nie stąd, ni z owąd wypogadza się. W  poświacie księżycowej widzimy naszą dalszą drogę do Murowańca.   Progi schroniska przekraczamy około siedemnastej. Sala jest wprost wyludniona. Oprócz naszej czwórki tylko jeden turysta popija herbatę i zajada coś z miejscowej kuchni.  Decydujemy się zostać tu na noc.  Przed nami dwa biwaki  w namiocie, a na karku nieprzespana noc.  Odpoczynek zdecydowanie się należy. Toteż długo się nie ociągamy i o godzinie ciszy nocnej idziemy spać.

Pobudkę urządzamy skoro świt – o szóstej rano. Trochę czasu zajmuje nam zebranie całego majdanu do kupy, jedzenie i zabawa ze sprzętem lawinowym.  W międzyczasie obserwujemy komunikat pogodowy.  Lawinowa dwójka, najbliższe dwa dni mają być pochmurne i niezbyt chłodne – około pięć stopni poniżej zera. Na przejaśnienia nawet nie ma co liczyć. To samo mówiła prognoza sprawdzana w Lublinie i w Zakopanem. 
Po opuszczeniu budynku i skonfrontowaniu prognozy z rzeczywistością  okazuje się, że nie jest źle, jakby to czarownicy wróżyli.   W niezdecydowanej aurze przychodzi podchodzić nam na Kasprowy Wierch.  A śniegu jak na lekarstwo – kilka, kilkanaście centymetrów – zależnie od miejsca.  Im bliżej grzbietu, tym więcej.  Podchodzimy niespiesznie, w odstępach. Jeszcze ostatni trawers stoku i wychodzimy na grzbiet. Teraz atmosfera stała się przyjemna. Zza chmur przebija się słońce , a wiatr nie dokucza.









Sprzyjające warunki wykorzystujemy do sprawdzenia warunków śniegowych. Kopiemy profile śnieżne po każdej stronie zbocza i robimy test norweski. Te próby wychodzą pozytywnie.  Możemy wejść do budynku na Kasprowym, na małe co nieco.  Słońce świeci, kabanosy dobrze smakują, a czas szybko płynie. Gdy opuszczamy tą lokację, zegarki wskazują już jedenastą.




Na chwilę zatrzymujemy się jeszcze na czubku Kasprowego. Przed nami widać cały masyw głównej graniTatr Zachodnich.  Z tej perspektywy wygląda bardzo monumentalnie.  Następuje chwila zawahania, parę perspektywicznych myśli przebiega przez głowę i ruszamy.  Właściwie dopiero z tego miejsca zaczyna się właściwa wycieczka. Od pierwszego kroku w kierunku Goryczkowej Czuby. A był to znaczący i informujący  krok.  Informujący, że szlak jest nieprzetarty,  a śnieg jednak głęboki i zapadający.  Czeka nas dużo pracy nogami.
Droga pod Goryczkową Czubę przebiega szybko i przyjemnie.  Szukamy miejsc z wywianym śniegiem i choć jest ich niewiele, to znacząco ułatwiają marsz.  Pod wzniesieniem trzeba wyszukać trawers.  Oczyma sondujemy biały stok i wbijamy się w śnieg po uda.  Stok przechodzimy odcinkami, po kolei bądź w dużych odstępach, w zależności od terenu.  Kijki robią dobrą robotę, w tym puchu trzeba nieźle się napracować.  I tak  pokonujemy grzbiet aż do przełęczy pod Kondracką Kopą.  Trawersy, odstępy i  torowanie. Niekiedy pojawia się kosówka ze śniegiem po pas, a wraz z nią bukiet przekleństw przecina górską ciszę.  A jest bardzo cicho. Wiatr znikomy,  pogoda powoli się klaruje.







Na przełęczy pod Kopą robimy przerwę. Mamy godzinę czternastą i wypada cos zjeść.  Obserwujemy widoczne na północy pasma Gorców i  masyw Babiej Góry.
Dalsza część drogi wygląda zachęcająco.  I taka właśnie jest w rzeczywistości. Kondracka Kopa i Małołączniak  całkowicie przewiane  ze śniegu.  Po ostatnim torowaniu mamy wrażenie, że idziemy po schodach czy asfalcie.  Kilka razy zatrzymujemy się na zdjęcia albo po prostu dla samego podziwiania słońca, które zbliżając się ku zachodowi, maluje  niebo i ośnieżone grzbiety odcieniami żółci. 
Od Małołączniaka „powraca” śnieg, zalegający miejscami dość obficie.  Jest już po piętnastej, za kilka dni najkrótszy dzień roku, więc już właściwie zmierzch.  Wchodzimy na Ciemniak. Z mapy nie wyglądał zachęcająco, ale może zdążymy zejść na Tomanową Przełęcz.  Postanawiamy zbadać teren i razem z Januszem mocno wyrywamy przed pozostałą dwójkę. Gdy docieramy na Ciemniak, słońce zachodzi.  Poza wrażeniami wizualnymi mam inny problem na głowie.  Obserwuję grań w stronę Tomanowej Przełęczy.  W tym skąpym słońcu wygląda co najmniej zbyt trudno, by pakować się na nią po ciemku. Zajmie dużo czasu, którego już dziś nie mamy.







 Bez wahania decyduje się na powrót do Liworowej Przełęczy, gdzie zapobiegawczo upatrzyliśmy sobie awaryjne miejsce na biwak.
Namioty rozbijamy w świetle czołówek.  Wybieram miejsce w głębokim śniegu i nie będąc pewnym pogody, wkopuję się w niego ponad pół metra, robiąc platformę. Po rozbiciu namiotów od razu przystępujemy do topienia śniegu. Właściwie to nasze wyłączne wieczorne zadanie. Topimy, jemy, pijemy i jeszcze raz topimy, żeby było na później. Po tej wymagające pracy kładziemy się spać.





Z uwagi na wczorajsze realia i nagłośnienie w mediach, budzimy się jeszcze po ciemku o piątej rano.  Dziś jest przecież 21 grudnia 2012 , a co by to było - zaspać w dzień końca świata.  Siedząc tu na górze, oczekujemy przynajmniej niezłego widoku na apokalipsę. Chociaż  takiego jaki miał buddyjski mnich z filmu „2012”.  A tu nic.  Dziwne, ale może jeszcze w ciągu dnia coś się przydarzy – wtedy na pewno zrobimy zdjęcia ;).
W namiocie wszystko oszronione. Ze śpiwora żal jest wychodzić, ale cóż zrobić.  Po pierwsze trzeba stopić wodę. Gaz mimo trzymania w śpiworze i izolacji od podłoża jest jakiś „wczorajszy” i trzeba ogrzewać go rękami.  Powolne działanie palnika przekłada się na naszą szybkość pakowania.  A jest ona znikoma.  Przebudzonego turystę na zewnątrz wygania chociaż pogoda. Od rana mamy lustro. Widoczność jest wysoka, na niebie żadnej chmurki i w ogóle zapiera dech. Żeby tylko te buty nie były takie lodowate.


 U chłopaków w namiocie noc przebiegała także komfortowo. Wstali zadowoleni i mądrzejsi o nowe doświadczenie.  Janek mocuje się z butami. Nie obił ich ze śniegu i teraz założenie dwóch brył lodu staje się wyzwaniem.  Janusz ma skorupy i z pewnością teraz bardzo cieszy się z ich posiadania.
Cała krzątanina ciągnie się aż do dziesiątej, kiedy opuszczamy miejsce biwaku. Podejście na Ciemniak mamy przetarte, więc przebiega sprawnie.








Zejście na południe nie wygląda przyjaźnie. Dużo skał i stromo, a śnieg nie trzyma. 
W plecaku mamy sznurek i może będzie potrzeba go użyć, więc perspektywicznie zakładamy uprzęże.  Poza tym zamieniamy kijki na czekany. 
Początkowo zejście jest niezbyt trudne lecz meczące. Mimo iż śnieg sięga kolan,  nie jest związany i nieraz ślizgamy się na niewidocznych kamieniach.  W dużych odstępach, pokonujemy grań z lewej strony.   Trasy ubywa powoli, a czas leci.

W pewnym momencie wychodzimy na skalistą półkę.  Zejście tędy byłoby możliwie, ale tylko ze stałą asekuracją.  To przeliczeniu czasu, decydujemy się obejść ten fragment eksponowanym trawersem.   Odcinek ten jest chyba najdłuższym i  najmozolniejszym fragmentem dzisiejszej trasy.  Kroki stawiamy uważnie i powoli. Śnieg nie trzyma, wbity po głowicę czekan nie daje oparcia i trzeba mocno improwizować. Trawers, który w normalnych warunkach, w lutym, zająłby pięć minut, teraz z ciężkimi plecakami, pokonujemy ponad pół godziny.  Grzejące jak piec słońce nie chce nam pomagać. Przeciwnie – pali twarze i kurtki, których zawartość niemal się gotuje.
Niemniej jednak trawers przechodzimy, a dalej jest już łatwiej.  Na Stołach urządzamy długo wyczekiwany popas.  Nie chcę się wierzyć, ale już prawie trzynasta, a my przeszliśmy taki śmieszny odcinek.
Następnym etapem dnia jest deniwelacja do Tomanowej Przełęczy, przez nagrzany grzbiet.  Ten stok robimy szybko, bardziej zbiegając niż idąc.
 Na przełęczy śniegu co nie miara. Nieraz przychodzi iść na czworakach.  Co gorsze, nie widać dobrej ścieżki do góry.   Jakby dla żartów postanawiamy podążać za śladem kozicy, który jest zbieżny z naszym kierunkiem marszu – do góry.  I to działanie opłaca się nam. Kozica okazuje się zwierzęciem bardzo mądrym, wybierając najpłytszy śnieg.  W lewo – lufa, w prawo pół metra śniegu, a na „kozim szlaku” przyjemne 20cm.




Mimo dobrej drogi zacienionego  grzbietu, podejście jest męczące.   Janek, który ma najcięższy plecak z nas wszystkich,  później określa je jako „bezlitosne, jak Mongołowie w XIII wieku” .
 I tak docieramy na Suchy Tomanowy Wierch.   Droga na sam wierzchołek jest już lepsza.  Ośnieżona  grań z nawisami zaprasza i prosi o baczną uwagę.  Za jej wskazaniami, po piętnastej meldujemy się przy słupku  w granicznym na Tomanowym Wierchu Polskim.  Słońce oświetla nas jeszcze ostatnimi promieniami, po czym zachodzi. To ono właściwie ustala rytm dnia i teraz mówi - dość.
Z wierzchołka  schodzimy do Smreczyńskiej Przełęczy i tam postanawiamy zabiwakować. W ruch idą łopaty. Po kilkudziesięciu minutach meldujemy się w namiotach.  Czas zacząć rytuał topienia wody, choć póki co mam inny problem. Od dłuższego czasu mocno zesztywniały mi stopy i teraz muszę je rozgrzać.  Po rozmasowaniu i owinięciu w puch, można przystąpić do konsumpcji.  Choć nie czujemy to jednak dzień dał nam w kość. Szczególnie ucierpiał bilans wodny i koniecznie trzeba go uzupełnić.  Jak i wczoraj, tak dziś gotujemy ponad cztery litry wody. Gdy już się napełniamy, idziemy spać.  
Cały dzień wyczekiwania, a tu nic się nie przytrafiło. Majowie musieli układać kalendarz po pijaku…..

4.30 – dzwoni budzik. Jeszcze ciemno, toteż trudno się do niego dobrać. Przeszukać, wygrzebać, wyłączyć, przekląć. No i po takiej kompilacji czynności jestem mimowolnie obudzony i przytomny.
Dzień zaczynamy oczywiście od masowania kartusza i gotowania wody. Ten widocznie się przeziębił, gdyż od rana mocno kaszle i w końcu zdycha, na szczęście dopiero wówczas,  gdy mamy wszystko przygotowane. 
Scenariusz pogodowy jest pozytywny.  W nocy było dużo chłodniej niż ostatnio, jednak nikt nie narzekał. Chłopaki też wygodnie ją przetrwali, ubierając się aż po czubek nosa. 
Z miejsca noclegu zwijamy się  po dziewiątej. Od rana podziwiamy rozległe widoki i czyste niebo lecz dzisiaj dokucza wiatr. Mimo iż nie jest bardzo mocny, to wychładza i zacina po twarzy ostrymi igiełkami lodu. Podejście na Smreczyński Wierch pokonujemy zmarznięci i zakapturzeni.


Na szczycie wieje jeszcze bardziej. Pod sobą mamy przecudną panoramę na wschód, ale długo wystać nie można.  Powoli schodzimy do Hilińskiej Przełęczy. Po drodze dużo śniegu nawianego w zagłębienia, osuwającego się spod nóg.  Posuwamy się niespiesznie, raz po raz wpadając  w niewidoczne szczeliny.  Nic dziwnego, że już czwarty dzień raki leżą w plecaku.  Mimo, iż idę za Januszem i po jego śladach to zapadam się jeszcze niżej. Prawie dwadzieścia kilogramów różnicy robi swoje.
W międzyczasie kilkanaście metrów od nas zauważamy całe stado kozic, które bacznie nas obserwuje i  nawet nie próbuje uciekać.  Te zwierzęta wydaja się być pewne własności tego terenu, gdzie my jesteśmy intruzami.   
Na Hilińskiej Przełęczy robimy postój. Jest prawie południe.  Moje stopy mają się jakoś źle i od rana nie chcą się rozgrzać.  Po jedzeniu  wykorzystuję czas  na rozmasowanie. Czynność  się przeciąga i po chwili rozcieram z pomocą Anity.  Janusz i Janek w tym czasie wychodzą w kierunku Kamienistej.

Po jakimś czasie i my zbieramy się. Po kilkudziesięciu minutach podejścia sladami poprzedników, spotykamy się z chłopakami na Stołach, kilkadziesiąt metrów od szczytu.  Na zegarku elektroniczne kreski wskazują 13:20.
Stąd mam doskonały wgląd na całą okolicę i zastanawiam się na dalszą drogą.   Zejście z Pyszniańskiej Przełęczy do Pyszniańskiej Doliny, jako że wystawione na północ, z widocznymi poduszkami śnieżnymi, wydaje się być mocno lawiniaste.  Chcąc wracać przez Ornak, trzeba liczyć się z nocnym marszem, a to nam się nie uśmiecha.  Do tego, jak w nogi było mi lodowato, tak jest nadal.   Ze wszystkich opcji, najlepiej wygląda Dolinczański Grzbiet. 
Szybko decydujemy się schodzić właśnie tą drogą.  Janusz i Jasiek chcą jeszcze wejść na szczyt Kamienistej, a ja z Anitą od razu zaczynam torować drogę w dół.   Początkowo spod szczytu schodzi się źle.  Śnieg stąd wywiało, a ten co jest nie daje żadnego oparcia.  Zaliczam po drodze jedną glebę, ale na szczęście nic poza tym. Po kilkuset metrach teren zaczyna się wypłaszczać, wiatr cichnie, a ja wychodzę na łagodny grzbiet.
Im niżej, tym więcej śniegu i cieplej.  Zapomniany GPS zostaje wyciągnięty na światło dzienne i chociaż  w ogóle będzie miał okazję się przydać.
Dobrze, że schodzimy – każdy chyba pomyślał, aż do chwili gdy przed nami rozpostarło się pole kosówki.  Śnieg po pas i wyżej, ale nastromienie działa na naszą korzyść.  Zmęczenia przy torowaniu nie czuję. 
Kierujemy się wzdłuż grzbietu, po dłuższej chwili wchodząc  w las. Czeka nas jeszcze przeprawa przez wiatrołomy i Doliniczniański Potok.  Od tego czasu utrzymujemy wysokość, aż do przecięcia czarnego szlaku  Smreczyńskiego Staw - Ornak. Nim kontynuujemy marsz.   
W schronisku na Ornaku meldujemy się po piętnastej.  Cały budynek przystrojony  świątecznie. Moc świecidełek i oczywiście choinka w rogu jadalni. W powietrzu wyczuwa się atmosferę miejsca. Gdyby ktoś chciał zobaczyć  ikoniczną postać schroniska – powinien patrzeć moimi oczyma, wieczorem 22 grudnia 2012. Turystów niezbyt wielu, choć i tak frekwencja zaskakuje – aż dziwne, że tylu ludzi porządki nie zatrzymały w domach. Pewnie to zasługa soboty. 
Szybko płacimy za nocleg i rozwalamy swoje rzeczy na łóżkach.  Byle dobrać się do jedzenia i herbaty.  Spędzamy długi wieczór w jadalni, gdzie rozstawiamy przed sobą całe dobro, które ostało się jeszcze w zakamarkach plecaków.  No i oczywiście pijemy. Pijemy, pijemy i jeszcze nalewamy do termosów na noc.  A w nocy znowu picie, bo suszy.

Rankiem, jak na pożegnanie, pogoda się psuje. Ze schroniskowych okien nie widać górskich grzbietów, powyżej 1800m npm zaległa mgła.  Poza tym zaczyna pruszyć drobny śnieg.
No to się udało – każdy cieszy się, że mimo niepomyślnych prognoz, wstrzeliliśmy się w okno pogodowe.
Niespiesznie ogarniamy swoje rzeczy do kupy i  wychodzimy ze schroniska. Dziś czeka nas tylko spacer doliną Kościeliską i ciekawe spojrzenia ludzi, mijanych po drodze.  To koniec naszej wyprawy.

Grudniowy wyjazd w Tatry Zachodnie okazał się ciekawym przedsięwzięciem i pozwolił zdobyć wiele potrzebnego doświadczenia.  Głównie w kwestii zimowego biwaku i oceny zagrożenia lawinowego.  Z naszego sposobu poruszania się jestem bardzo zadowolony.  Wszystko udało się zrobić poprawnie.   Warunki  śniegowe nie pozwoliły zajść za daleko, jednak na pogodę nie możemy narzekać.  Mimo iż pod stopami nie było najlepiej, to jednak z góry nic na nas nie sypało, a widoki poza ułatwieniem orientacji, pozwoliły w stu procentach cieszyć się pięknem gór.
Myślę, że było warto i uczestnicy podzielają moje zdanie.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

czwartek, 24 stycznia 2013

Kobieta a autostop: Autostop z punktu widzenia kobiety.


Kobieta a autostop: Autostop z punktu widzenia kobiety.


Można się zgodzić lub nie, ale łapanie stopa  i podróż przedstawiają się trochę inaczej dla kobiety niż dla mężczyzny. Gorzej czy lepiej, trudniej czy łatwiej? Jak zawsze są plusy i minusy bycia tą piękniejszą… i słabszą zarazem.
Z pewnością dla dziewczyny czas oczekiwania na samochód będzie krótszy niż dla płci przeciwnej, ale za to w obcym samochodzie czujemy się mniej pewnie. Tego chyba tłumaczyć nie muszę. Przed wpakowaniem się do samochodu, koniecznie należy się przywitać, wypytać gdzie dany kierowca jedzie, nawet pokazać to miejsce na mapie. Robimy to nie tylko po to żeby było miło i zorientować się czy odpowiada nam kierunek jazdy, ale też po to aby zweryfikować z kim mamy do czynienia. Z reguły zabierający nas ludzie są super i sami jeździli na stopa. Aczkolwiek zdarzają się i bardziej „zakręceni” jak np. jadący na golasa czy z siedzeniem zawalonym puszkami po piwie.
 Jeżdżąc sama zawsze wybieram przednie siedzenie osobówki. Często wyjmuje telefon i wysyłam sms’a z numerem rejestracyjnym samochodu do wtajemniczonej osoby (nalepka w prawym dolnym rogu przedniej szyby) lub jakąkolwiek informację o moim płożeniu. Nie znam psychologicznych podstaw takiego działania, ale czuję się znacznie bezpieczniej, gdy ktoś wie gdzie jestem i dokąd zmierzam
Jadąc z przedstawicielem płci męskiej, pozwalam aby ten pełnił rolę „zabawiacza” kierowcy i sadowię się z tyłu. A tak serio - nie należy pchać się i nazrażać czy też kusić losu, poza tym w moim uznaniu wyglądałoby to co najmniej głupio. W tirze tym bardziej. Leżanka zawsze należy do mnie co jest dużym pozytywem przynależności do piękniejszej płci.
Ale drogie Panie, faceci jak nie prowadzą samochodu to zaraz usypiają(!) i o to my zostajemy same na polu bitwy :D Wniosek? Powinnyśmy zawsze posiadać w zanadrzu stworzony wcześniej słowniczek z podstawowymi zwrotami aby móc odpowiadać na zadawane pytania.
W czasie gdy Twój partner słodko chrapie kierowcy stają się dużo śmielsi  i nierzadko wykorzystują ten moment w mało pozytywny sposób. Jest to czas gdy musisz być szczególnie czujna i starać się nie dopuścić do sytuacji gdzie obydwoje śpicie.


Stop w Turcji.
Podroż po Turcji przebiega bardzo szybko. Samochody i tiry zatrzymują się jak nigdzie. Wiecznie uśmiechnięci Turcy są mili i uprzejmi. Normalnym jest, że chcą dzielić się jedzeniem i stawiać obiad, nawet gdy sami nie mogą jeść z powodu obowiązującego postu. Zawsze starają się pomóc tłumacząc gdzie jest odpowiednia droga lub za wszelką cenę chcąc zawieźć na dworzec autobusowy. Niemniej jednak jeśli chodzi o stosunek mężczyzn do płci żeńskiej - nie zawsze jest tak kolorowo. Nie żebym była stereotypowa ale Turcy mają wrodzoną „miłość” do europejskich kobiet. Podróżując w krótkich spodniach i dekoltowanej bluzce jedynie wzmagasz ich zainteresowanie - nie ma szans na uniknięcie ciekawskiego wzroku i dwuznacznych sytuacji. Przejeżdżając przez Turcje zobaczysz kobiety poubierane od stóp do głów, więc bezpiecznej wczuć się w ten klimat. Rada: lekkie i zwiewne lniane spodnie + t-shirt i szal.
Dobrym motywem jest zakup sztucznych obrączek (chyba że są już te prawdziwe). Koszt dwa złote i nie musimy tłumaczyć, tego kim dla siebie jesteśmy. Tak na marginesie pytaniem nie werbalnym o to czy jesteśmy rodzeństwem czy małżeństwem jest gest dłoni. Pocieranie dwóch wskazujących palców o siebie- rodzeństwo, gest nakładania na palec pierścionka- małżeństwo.
Stosowne ubranie i fakt posiadania „męża” może przyczynić się do uniknięcia nieprzyjemnych sytuacji.


Co zabrać?
W minimalizmie jestem chyba już ekspertką.  Aczkolwiek pewne małe, nie dla każdego oczywiste gadżety, często się przydają lub sprawiają radość. Np. gdy już wysiadamy z tego samochodu i chcemy podziękować za tysiące wspólnie przejechanych km warto coś zostawić na pamiątkę. Wersją light jest np. kartka pocztowa z Polski bądź breloczek/magnes. To samo tyczy się korzystania z Couchserfing’u. Może się też zdarzyć że zostaniesz zaproszony na nocleg przez swojego kierowcę.
Oprócz dużego plecaka przydaje się podręczna torebka/pas biodrowy- na mapę, na krem słoneczny, długopis i kartkę bo gdy nie możemy się dogadać to zawsze można narysować;)
Nieocenione są na wyjazdach do cieplejszych krajów wilgotne chusteczki - czasem jedyny sposób na odświeżenie.U mnie zastąpiły nawet rolę toniku do twarzy. Dla zmniejszenia objętości bagażu zminimalizowałam rozmiar szczoteczki do zębów poprzez odcięcie niepotrzebnej połówki ;) Sprawą niemal oczywistą jest współdzielenie kosmetyków z towarzyszem podróży.
Jeśli chodzi o „kuchnię” która jest podobno domeną Pań, to oprócz jedzeniatrochę po staroświecku zawsze biorę serwetkę na której można robić i układać kanapki. Gdy planujemy gotować w asortymencie jest też maleńka gąbka.


Aby podróż była przyjemna i upływała nam w miłej atmosferze warto przedyskutować wiele kwestii z partnerem jeszcze przed wyjazdem. A przede wszystkim trzymać szeroki uśmiech i nie bać się przygody!

Anita Gurbisz

niedziela, 20 stycznia 2013

Autostopem do Gruzji – poradnik, know how


Autostopem do Gruzji – poradnik, know how

Gruzja – niewielkie państwo w Kaukazie. Obszarowo zajmuje teren dwóch większych polski województw, a cała ludność liczy tyle, co aglomeracja potężniejszego europejskiego miasta.  Kiedyś jeszcze kojarzona jako część Rosji, czy miejsce zbyt niebezpieczne, aby tam jechać,  dzisiaj przyciąga.
Przyciąga jak magnes rzesze ludzi z całego świata. A jedną z nacji, która najbardziej upodobała sobie ten kaukaski kraj, jesteśmy my – Polacy.
Nie wiem, co dokładnie mówią statystyki , ale w ostatnim roku Gruzję odwiedziło z pewnością kilkaset tysięcy naszych rodaków.  Twierdzi się, że jesteśmy w pierwszej trójce, jeśli chodzi o odwiedzających ten kaukaski kraj.
Opcji pokonania prawie 3 tys km w linii prostej jest kilka. Najpopularniejszy samolot, rzadziej prom z Ukrainy, czy podróż samochodem – to opcje stosunkowo kosztowne.
Owszem, można czatować na okazyjne ceny biletów, jednak poniżej 1000zł w obie strony raczej trudno zejść.
W związku z coraz większą popularnością Gruzji,  dużo ludzi decyduje się  spędzić tam wakacje i nie dysponując zbyt wielkimi  funduszami, wybiera podróż autostopem. Stosunkowo często widzi się opisy tego typu wypraw  w sieci.

Tak właśnie postąpiłem i  ja, jako przykład gatunku studenckiego i postanowiłem przejechać tą trasę, po prostu opierając się o dobre serce obcych ludzi.
Nie będę tu mówił, że miałem jakoś trudno  od samego początku i że długo się przygotowywałem. Nie, nie, nie. Po pierwsze na wyjazd tego typu trzeba patrzeć  nie jak na wyprawę życia, przeznaczoną dla nielicznych,   ale sposób na zaoszczędzenie na transporcie, bądź środek do osiągnięcia celu. Celu jakiego nie bylibyśmy w stanie osiągnąć, w wypadku konieczności zapłacenia za transport.
Ja patrzyłem tak na perspektywę wyjazdu do Gruzji, gdyż rok przede mną wybrali się tam znajomi. Wcześniej byłbym przekonany, że to wyjazd na koniec świata, ale jeśli znajomy może, to ja co? Będę gorszy?  Poza tym  udzieli mi oni kilku wskazówek i oczywiście zmotywowali – czego i ja próbuję teraz.
O technicznych aspektach łapania stopa tu nie napisze. Piszą to inni, a może i ja to zrobię, ale w osobnym wątku.  W każdym razie, jeśli chodzi o towarzystwo, to wybrałem opcję optymalną.   Team – chłopak i dziewczyna spełnia właśnie tą rolę. Bezpieczeństwo większe niż przy dwóch przedstawicielkach płci pięknej, prawdopodobieństwo wzbudzenia  zaufania kierowcy niż przy dwóch facetach - także. 


 I Czas
Droga z Polski do Gruzji to prawie 3,3 tysiąca kilometrów, w zależności od doboru trasy. W żadnym razie nie powinniśmy się bać tej liczby.
Ile czasu zajmuje ?– to chyba  najpopularniejsze pytanie, które zadaje sobie każdy planujący taką podróż.  Oczywiście nie ma jednoznacznej odpowiedzi.  Liczby są różne, lecz zamykają się w przedziale 4-8 dni. Poniżej czterech dni chyba dojechać autostopem się nie da, a o podróży powyżej ośmiu nie słyszałem(no chyba że z balowaniem po drodze).  Na te rozbieżne dane trzeba patrzeć oczywiście z przymrużeniem oka.  Żądającym konkretnych informacji radzę przyjąć do obliczeń czas 7 dni. Chyba to będzie najodpowiedniejszym wyborem.
Poza osobistą organizacją wycieczki pozostaje oczywiście czynnik obiektywny i zasadniczy w tym rodzaju podróży – szczęście w łapaniu stopa. I trzeba przyjąć, że w końcu fortuna  dopisze. Tak będzie i już.  Zdarza się, że trzeba trochę postać. Mi nie zdarzyło się czekać więcej niż 3 godziny.  Jednak bywa również, że zmieniałem samochody w kilkuminutowych odstępach, bądź jeden kierowca wiózł mnie tysiąc i więcej kilometrów.  W podróży największy zastrzyk szczęścia zaaplikował mi Gruzin, który spotkany  na przejściu granicznym w Nadlac (Rumunia), zawiózł mnie do samego Tbilisi. Znajomy jechał z Węgier do Istambułu z jednym kierowcą itp.
Tak więc szczęście w łapaniu stopa w końcu musi nastąpić  i jeśli nie dziś, to jutro. Trzeba przyjąć ten fakt, jako zjawisko nieuchronne. I nie twierdzę, że ja się nie denerwuje, gdy stoję przy drodze na słońcu, gdy coś jest nie tak. Wręcz przeciwnie – jednak zakładam, że w końcu los zacznie sprzyjać.
Podsumowując, w moim przypadku droga autostopem do Gruzji  zajęła w jedną stronę 8 dni, a z powrotem 5.  Musze tu jednak sprostować, że jadąc do Gruzji spędziłem  popołudnie i wieczór w Budapeszcie, a ponad to dwa dni oczekiwałem w Turcji na Gruzina.  Gdyby nie liczyć tych postojów zostałoby niecałe 6 dni uczciwej jazdy :D.


II Trasa
Jak już wspomniałem drogę autostopem do Gruzji trzeba szacować  na około 3300km.  Nie chcę się sprzeczać, co do dystansu, bo nie jest mierzony od linijki, a tylko orientacyjnie. Może ktoś lubi planowanie, liczby i właśnie takiej informacji potrzebuję. Mi w każdym razie nie była ona potrzebna.
Piszę tu oczywiście o drodze standardowej , czyt. na południe - > na wschód.  Drogi przez Ukrainę i Rosję nawet nie brałem pod uwagę, gdyż jeszcze nie wiedziałem, że granica rosyjsko-gruzińska jest otwarta od lata 2011.. Generalnie jest ona możliwa i z pewnością będzie ciekawszą opcją, o której często się nie słyszy.  Można przypuszczać, że z drugiej strony wzrośnie poziom trudności przedsięwzięcia. Pomijając kwestię wizy przez Rosję, pozostaje sprawa niemożności  znalezienia właściwie jakichkolwiek porad w sieci.
Trasę na południe również możemy dzielić.  Z  pewnością w drodze do Gruzji  będziemy przejeżdżać przez takie państw jak :  Polska -> Słowacja -> Węgry ->……….  -> Bułgaria -> Turcja -> Gruzja.
Wykropkowane miejsce oznacza jedną zmienną na naszej mapie – możemy zapełnić ją nazwą Rumunii bądź Serbii.
Zanim wyjechałem w podróż autostopem do Gruzji, wspomniany znajomy, który był tam wcześniej doradził mi trasę przez Serbię.  Koniec końców, nigdy nie zdecydowałem się na tą drogę, ale decyzję w tym wypadku podjął bardziej los.  Jak to się odbyło, gwoli ścisłości z moje winy, można przeczytać w RELACJI  i takich nieporozumień unikać.
Wybrałem opcję numer dwa – Rumunię, a teraz chciałbym was także do niej przekonać.  Dlaczego? – zapytacie.
Jest ku temu kilka powodów:
1.       Serbia nie jest państwem UE i wiąże się z tym kontrola paszportowa już na tym etapie. Tak czy owak, w Turcji potrzebny nam paszport – powiedzą przeciwnicy. Ja stwierdzę, że to  dodatkowa strata czasu w kolejce.
2.       Przejazd przez kraj, gdzie mniejsze jest prawdopodobieństwo trafienia na tranzyt w interesującym nas kierunku (dlaczego? ->czytaj niżej).
Kolega, który wracał z Gruzji autostopem przez Serbię wspomina, iż przejazd przez ten kraj nie jest problematyczny, ale komplikacja zaczyna się w Bułgarii, gdyż odcinek granica – Sofia jest bardzo mało uczęszczany i trudno stamtąd się „wyrwać”
Jak wspomniałem – nakłaniam do wyboru drogi przez Rumunię, gdyż:

1.       Jedziemy cały czas terenem UE – poza komfortem psychicznym unikamy kolejek na przejściach.
2.       W okolicach Sibiu, ściągamy na siebie właściwie cały tranzyt z zachodniej i środkowej Europy, w kierunku  na Turcję.
3.       Obstawiamy wtedy trasę gruzińskich i tureckich tirów. Na Węgrzech dowiedziałem się, iż właśnie te nacje – w naszym wyjeździe najbardziej preferowane jako kierowcy, potrzebują do Serbii wizy i dlatego omijają ten kraj.


III Planowanie trasy – punkty kluczowe
Orientacyjne dane, jakie podałem powyżej powinny posłużyć nam na  planowanie trasy.   Najlepiej chyba przyjąć czas podróży na tydzień i zaplanować po drodze punkty kluczowe. Po jednym na każdy wieczór.  Zależnie od upodobań. Mogą to być duże miasta – przejścia graniczne lub stacje benzynowe – w zależności od upodobań noclegowych, o czym później.  W przypadku chęci można pobawić się jeszcze w jakieś punkty awaryjne, etc.  Ja przyjmuję, że 450km dziennie przejedziemy na pewno, a w razie kolizji będziemy improwizować.
Proponowana przeze mnie dokładna droga (z podziałem na dni) może wyglądać tak:
1.       PG(przejście graniczne)  Barwinek (Słowacja) -> Koszyce -> PG Tornyosnemeti (Węgry) -> Miszkolc -> Debrecyn -> PG Bors
2.       (Rumunia) Oradea -> Turda -> Alba Julia -> Sibiu
3.       Ploesti -> Bukareszt –> Giurgiu -> PG Russe
4.       (Bułgaria) Veliko Tarnovo -> Stara Zagora -> PG Edirne
5.       (Turcja) Edirne -> Istambuł ->  Bolu
6.       Ilgaz -> Merzifon -> Samsun
7.       Ordu -> Rize -> PG Sapr (Gruzja) - > Batumi
Co do trasy należy się kilka uwag. Nieprzypadkowo przez Turcję wiodą najdłuższe odcinki – nie boję się użyć stwierdzenia, że tam przejedziemy najwięcej.  
Nie bez powodu nie zatrzymujemy się także w Istambule. Każdy postój w mieście kosztuje stratę czasu, a w takim molochu  szczególnie.  Jest to jedna z aglomeracji całkowicie odpornych na ruch pieszych. Wjechać łatwo, jednak z wyjazdem może być gorzej, bo trzeba łapać stopa przy autostradzie.  Oczywiście, da się – jednak po co utrudniać sobie życie.
W powrotnej drodze do kraju ważnym punktem jest przejście turecko-bułgarskie w Edirne. Określiłbym je jako klucz do Europy.  Przejeżdża tamtędy i zatrzymuje się moc  ciężarówek. Jeśli trochę poczekamy i pogadamy z kierowcami to możemy zapewnić sobie daleki transport – nawet i do kraju.


IV Kierowcy – czyli gdzie „biorą najlepiej”
Po autostopowym wyjeździe do Gruzji, gdyby ktoś zadał mi pytanie gdzie najlepiej się „łapie” – odpowiedział bym bez zawahania – w Turcji.
Mimo iż przez wielu ten muzułmański kraj odbierany jest jako nieprzyjazny dla „giaurów” , to wcale nie jest prawdą. Osobiście byłem pełen stereotypów. Po tym co słyszy się w mediach, co mówi otoczenie i ludzie których najczęściej jedyną wspólną rzeczą z Turcją jest znoszony sweter, można mieć takie wrażenie ;).  Na przykład koleżanka zrezygnowała z wyjazdu, właśnie z tego powodu -  paplaniny otoczenia.
 Dla autostopowicza Turcja jest krajem bardzo przyjaznym. Drogi dobrej jakości, za koczowanie przy autostradzie nie biją, a kierowcy wprost zadziwiają życzliwością.  Byłem zaszokowany, gdy pod Istambułem, Tiry na autostradzie stawały jeden za drugim, żeby nas podwieźć. I z tych właśnie powodów, najprawdopodobniej Turcję przejedziemy najszybciej.
Gruzja –w drodze do stolicy trzeba pokonać prawie cały kraj.  Tu było wprost przeciwnie. O „autostopowaniu” w Gruzji słyszałem różne cuda.  Że co drugi kierowca się zatrzymuje, że powyżej 5 minut nie czekał nikt etc.  I właśnie chyba z tego powodu byłem zawiedziony. Owszem, tam autostopem jeździ się dobrze, ponadprzeciętnie niż w krajach europejskich, jednak nie można wychodzić z założenia Gruzinów – cudotwórców.  W miejscach mniej popularnych jest naprawdę dobrze, w turystycznych można postać i dłużej. No chyba że zapłacimy. Taksówek i marszrutek nie brakuje.
Autostop to popularny sposób transportu w Rumunii. Jeśli nie trafimy na dobrego Rumuna, to z pewnością na TIRa, który jedzie gdzieś tranzytem.  Trzeba jednak pamiętać, że w tym kraju tradycyjnie za stopa się płaci. Miejscowi płacą,  wiec czemu turysta ma dostać coś za darmo.
Państwo, które jeszcze wymienię to Bułgaria.  Tam autostopem jeździ się źle. Osobiście nie miałem szczęścia podróżować z Bułgarem, jednak znajomi zdecydowanie byli zniesmaczeni czasem spędzonym na lokalnych drogach.  Podobno z powodu napadów, tubylcy boją się zatrzymywać.
Pozostałe kraje, które zawarłem w opisie powyżej są  zbędne do dłuższego opisywania. Jak to cywilizowane państwa europejskie – każdy sobie i na litościwego kierowcę trzeba swoje odczekać.
Po prostu – standard.


V Orientacja w przestrzeni , co zabrać:
Na sam wyjazd oczywiście trzeba zabrać niezbędne rzeczy. Nie mówię tu o ubraniach, jedzeniu, czy innym wikcie, potrzebnym do przeżycia.  Można zastanawiać się mianowicie, co wziąć, aby prawidłowo orientować się w swoim położeniu.  Z miejsca mogę polecić GPS turystyczny. Małe, przydatne urządzenie, z pomocą dobrej mapy, na pewno będzie dla nas pomocne. Teoretycznie może służyć jako wyłączne narzędzie do określania naszego położenia. 
Praktycznie różnie z takimi urządzeniami bywa, a problem potocznie zwiemy „złośliwością rzeczy martwych”. Poza tym gadget nie jest tani i nie każdego stać (np. ja póki co nie mam własnego).
Niezawodnym sposobem zawsze pozostanie mapa. Nie należy tu oczywiście zbytnio przesadzać.  W swojej podróży, na dwie osoby posiadaliśmy:
1.       Wydruk trasy, naniesionej na Google maps,
2.       Dużą, poglądową mapę Europy, skala ok. 1:4500000
3.       Mapę drogową Turcji w skali 1:1000000
4.       Mapę poglądową Gruzji (z przewodnika na kartce A5) ;)
Myślę, że taki komplet będzie wystarczający. Osobiście, dysponując tymi mapami nie miałem żadnego problemu z orientacją.


VI Waluta dla wszystkich krajów
Kolejną kwestią, nasuwającą się potencjalnemu autostopowiczowi jest kwestia waluty.  Co wziąć, w jakich ilościach, gdzie dostać. To pytania którymi nie powinniśmy sobie zawracać głowy. Teoretycznie w każdym kraju obowiązuje inna waluta, która w większości  w Polsce jest trudno osiągalna. Kolega próbował kupić no i nie kupił.
Praktyka wygląda bardziej kolorowo. W państwach Unii możemy śmiało kupować w Euro, zaś Turcja i Gruzja to państwa jeszcze strefy dolarowej. Warto mieć parę zielonych świstków, bo „zielony” u nich ma duży prestiż.  W wielu miejscach w Turcji, np. stacje benzynowe, akceptowane jest także Euro. Już od granicy – wiza to koszt 15 Euro.
Ponad to jesteśmy w XXI wieku i bankomat czai się na przechodnia niemal za każdym rogiem.
Konkludując potrzebujemy kilkadziesiąt ojro, trochę  dolarów, a pozostałe pieniądze  na rachunku bankowym.


VII Komunikacja werbalna z kierowcami:
Wbrew temu co by się mogło wydawać, na południu i południowym wschodzie kontynentu można się dogadać.  Węgrzy i Rumuni w większości rozumieją po angielsku czy niemiecku przynajmniej w stopniu komunikatywnym. Może co innego na wsi, czy w górach, ale w mieście,  przy ruchliwej ulicy z pewnością nie będzie  problemów w porozumiewaniu.  W Gruzji i Bułgarii porozmawiamy za to po rosyjsku. W tym pierwszym kraju, jak to w byłej SRR, ten język jest podstawą komunikacji.  Około 80-90% ludności zna go przynajmniej w stopniu podstawowym.  Konsekwentnie przydaje się także umiejętność literowania w cyrlicy – tym alfabetem wypisane jest wiele nazw w Gruzji i wszystkie w Bułgarii (oznaczenia miejscowości są w także w alfabecie łacińskim).
Największą próżnią językową jest Turcja.  Typowy Turek, którego przyjdzie nam spotkać, szeroko uśmiechnięty, grubszy chłop z wąsem (to moja ikona Turka) poliglotą nie jest. To delikatne stwierdzenie – najczęściej mówi tylko w rodzimym języku, trochę po arabsku i tyle. Rosyjskiego nie znają tam w ogóle, angielski w stopniu znikomym. Często powołują się na język niemiecki, ale bywa że kojarzą tylko słowo „gut”.  No i oczywiście „problem”. To mówi  każdy – „kein problem”, „no problem” w odniesieniu do wszystkiego. 
Dlatego warto parę słów po turecku znać, bądź chociaż wypisać i mieć przy sobie w czasie podróży. Pozostałe zwroty nadrabiamy gestykulacją i „body language” J. Pewien  polski kierowca ciężarówki, spotkany  w Rumunii, na pytanie, czy rozumie lokalny język, odpowiedział – Oczywiście, tylko od mówienia ręce bolą. I tego się trzymajmy. J

VIII Bezpieczeństwo
Bezpieczeństwo  -  przy podróżach autostopem najczęściej podnoszony argument ich przeciwników.  Nie będę tu wypisywał żadnych cudów. Niejedno już napisano o bezpieczeństwie przy tym sposobie podróżowania. Nadmienię tylko, że wyprawa do Gruzji na pewno nie będzie bardziej niebezpieczna niż np. do Barcelony czy Mediolanu.  Zakazu podróżowania autostopem ustawodawstwo żadnego z państw, przez które jedziemy, nie przewiduje.
Już drugi raz z kolei dementuję strachliwe poglądy a propos Turcji. Kraj, jak każdy inny, można rzec –orientalny, a autostopem jeździ się znakomicie. Może jeszcze dwie dziewczyny mogłyby się czuć niepewnie, ale para – nie ma powodu do niepokoju.  No i oczywiście – kimkolwiek byliście w Polsce, na wyprawie jesteście mężem i żoną J.
Żeby uniknąć nieprzyjemności i tym samym czuć się bezpieczniej, proponuję pytać kierowców o koszt podwózki, albo od razu mówić „no Money”.  Ten zwrot rozumie każdy, a my mamy pewność, że machający na odczepne ręką nic od nas nie zażąda.  Jak wspomniałem, w Rumunii funkcjonuje płatny autostop, a w Gruzji w popularnych miejscach aż roi się od taksówek czy amatorów łatwego zarobku.  Bądźmy uważni.

IX Nocleg
Na wyjazdach tego typu jest to termin dość specyficzny. Niejeden wyga autostopowy uśmiechnie się, jeśli zapytamy go o nocleg. Sam się cieszę, na myśl, ile można by opowiadać o pomysłowości  wyszukiwania miejsca na nocny spoczynek.
Trzeba powiedzieć wprost – to jest autostop i wygód najprawdopodobniej nie będzie.   Możemy jednak podjąć starania, aby umilić sobie warunki podróżniczej egzystencji.





1.       Coachsurfing
Co to jest nie musze chyba wyjaśniać. Jeśli ktoś nie kojarzy, to czas najwyższy się zapoznać, zalogować i działać.  Opcję korzystania z surfowania po kanapach powinniśmy oprzeć o punkty kluczowe (czytaj wyżej). Ogólnie ona polega na tym, aby zapewnić sobie nocleg u mieszkańca jednego z miast na naszej trasie i dotrzeć tam w planowanym czasie. Osobiście korzystaliśmy z takiej opcji tylko raz, jadąc do Gruzji.  Mianowicie zatrzymaliśmy się w Budapeszcie.  Coachsurfing  oczywiście pochłania dużo czasu – tracimy go na samym zatrzymywaniu się w mieście, z którego prawdopodobnie będzie trudno wyjechać, dlatego opierać o nią każdy nocleg właściwie nie da rady. Według mnie najlepszym rozwiązaniem będzie obsadzić Coach’ami punkty kluczowe z zastrzeżeniem, że możemy się nie pojawić lub dotrzeć z opóźnieniem (zwykła kwestia dogadania).
2.       Hostele, schroniska etc.
Ta możliwość jest bardzo zbliżona do poprzedniej.  Zamawiamy noclegi w miastach – punktach kluczowych. Rezerwujemy tam, gdzie najtaniej i gdzie nie wymagają zapłaty zaliczki. Dotrzemy do miasta to przenocujemy, nie dojedziemy – trudno.  Największym minusem oczywiście jest odpłatność noclegów tego typu. Osobiście po drodze, aż do Tbilisi, nie korzystałem z płatnych noclegów. 
3.       Kreatywność
Gdy nie mamy Coacha ani zarezerwowanego hostelu musimy zacząć kombinować. Człowiek to istota, która zdolna jest przystosować się do skrajnych warunków. I  umiejętność asymilacji będziemy mogli wykorzystać. No dobra, bez żartów.  Poważnie - tą opcję wybierałem najczęściej.
Na wyjazd koniecznie zabieramy namiot.  Może się on przydać w razie niesprzyjającej pogody, chroni przed insektami i daje odrobinę prywatności.  Miejsce na namiot znajdzie się właściwie wszędzie, osobiście zazwyczaj staram się rozbić go tak, aby za bardzo nie rzucał, się w oczy.  
Nie zawsze jednak będzie sposobność  z tego schronienia  skorzystać.  Czasami uda się nam i kierowca ciężarówki udostępni jedno z leżących miejsc.  Przede wszystkim jednak musimy zdać się na własną kreatywność i szukać odpowiednich punktów.  Przykłady można mnożyć. Jednym z ciekawszych moich dzikich noclegów była na przykład budka ratowników, na plaży w Batumi. 

Tu doszedłem do końca teksu. Poradnik jest pisany na szybko i za ewentualne błędy przepraszam. Opiera się on o rzeczywiste doświadczenia moje i moich znajomych, którzy ta trasę przejechali. Miedzy innymi dziękuję Anicie i Januszowi za swoje wskazówki. Jak wspomniałem, głównym celem tekstu jest zachęta i chęć przekazania swoich skromnych doświadczeń.  Myślę, że może przydać się, komuś planującemu wyjazd autostopem do Gruzji, ułatwić realizację tego przedsięwzięcia lub zmotywować. Gdyby tą rolę spełnił – byłbym bardzo zadowolony. 

Zainteresowanych odsyłam do RELACJI z mojego autostopowego wyjazdu do Gruzji.

Szerokiej drogi J
Pozdrawiam
Tomasz Duda


poniedziałek, 14 stycznia 2013

Tatry zimą, sezon 2011/2012 - podsumowanie.


Tatry zimą, sezon 2011/2012 - podsumowanie.


Od początku aktywności turystycznej moje tatrzańskie wycieczki miały charakter zimowy. Niekiedy nawet wbrew mojej woli i chęci – ale jednak. Tak było np. we wrześniu 2009 , kiedy śnieg zaatakował złotą polską jesienią.  W zimie 2010/2011 również zdarzało mi się bywać w Tatrach – jednak miało  to bardziej charakter rozpoznania.  Bez doświadczenia, kompletnego sprzętu i umiejętności zapuszczałem się tylko w okolice Kasprowego Wierchu, Czarnego Stawu Gąsienicowego czy Przełęczy Liliowe. 
Bardziej interesująca okazała się miniona zima– podsumowując zaliczyłem cztery tatrzańskie eskapady.  Podszedłem do problemu poważniej – udało się między innymi zrobić szkolenie lawinowe, zakupić tego rodzaju sprzęt i zweryfikować teorię przyswajaną w domu.



1.Sezon zimowy 2011/2012 rozpoczynam  już w październiku.  Trochę wcześnie,  patrząc na ostatnią jesień, ale jednak były takie piękne czasy.  Niedługo , po rozpoczęciu roku akademickiego udaje się zorganizować ekipę i piątkowym wieczorem  14ego października wyjechać z Lublina na południe. Ludzie w większości pracujący, dlatego wycieczka typowo weekendowa.
Około czwartej  rano wytaczamy się z samochodu w Zakopanem i zmierzamy w stronę Kuźnic.  Pogoda nie zachęca do wyjścia. W czasie jazdy leje, teraz pada śnieg.  Po piątej wychodzimy na szlak zielony i podchodzimy w stronę Kasprowego. W Kuźnicach około centymetra śniegu,  wraz z wysokością przybywa. Na Kasprowym meldujemy się przed ósmą. Warunki można śmiało określić jako  koszmarne. Widoczność do kilkunastu metrów, mocny wiatr i ujemna temperatura. W mokrym Zakopanym nikt by się ich nie spodziewał. Tu się rozdzielamy. Trzech znajomych schodzi na Murowaniec, ja z Januszem idziemy w stronę Świnicy.
Rok 2011 to jeszcze rok chudy w moim ekwipunku. Po dotarciu na Świnicką Przełęcz zastanawiamy się co robić.  Obok nas dwójka turystów wiąże się przed wejściem. W naszym posiadaniu tylko dwie pary raków i jeden czekan. Doświadczenia zero, warunki trudne. Wracamy. Przez Liliowe, zielonym szlakiem  schodzimy do Murowańca i  na nocleg do Zakopanego. Gości nas wielki Dom Turysty, dziś należący już do przeszłości. 










 W niedzielę rano zbieramy się dosyć wcześnie, wschód słońca zastaje nas na nogach. Pogoda, zapowiada się cudownie. Ostry mróz, a na niebie żadnej chmurki. Dziś w planach inny rejon Tatr. Podjeżdżamy na parking przy drodze i ruszamy na szlak. Początkowo niebieskim przez Dolinę Złotą, następnie czarnym, czerwonym i niebieskim przez Dolinę Roztoki , zmierzamy do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów. Około jedenastej meldujemy się na miejscu. Smarujemy twarze kremem z filtrem, zdejmujemy zbędne  ubrania i weryfikujemy plany.
 Łukasz wraca do samochodu, pozostałe cztery osoby idą do góry.  A ja na ich czele ;) Celem jest Kozi Wierch.  Kierujemy się za śladem ścieżki szlaku niebieskiego. Niedługo potem  odbijamy na północ,  w masyw Koziego Wierchu. Słońce praży, śnieg  rozmiękły, wybieram podejście wypukłością z lewej. Od tego momentu kończy się przetarty szlak i zaczyna katorga.  Torujemy, za słońce pali.  Szczyt zdobywany przed piętnastą. Tam czeka nas przerwa i podziwianie widoków, które zapierają dech w piersiach. Szare Podhale dziwnie koliduje z bielą Tatr.  Niebawem schodzimy/zbiegamy  i zmniejszając naszą odległość  od schroniska. Potem już tylko monotonna i śliska droga w dół Doliną Roztoki. Zejście niby proste, ale pochłania nas precyzyjne stawianie kroków.  Po  zmroku docieramy na błogosławioną Drogę Balzera i asfaltem idziemy w dół. Na Łysej Polanie spotykamy się z Łukaszem i jego ciepłym samochodem.  Została już tylko droga do Lublina.




2.Kolejny Tatrzański wyjazd był już  typowo zimowy. Śnieg w całym kraju (sam się dziwię, patrząc za okno w tym momencie) i mrozy. A mrozy niespotykane. Nocą temperatura schodziła do – 25 stopni, a w Polskim Busie, którym przyszło nam jechać, oczywiście zamarzł kibel J.
Niemniej jednak przewoźnik dotarł na czas do Zakopanego i 3ego lutego,  po siódmej rano dane nam było  przemierzać „Krupową Grań”, przy siarczystym mrozie i niebanalnej aurze. Jest nas póki co dwóch – ja i Janusz.  Tego dnia na szczycie Świnicy sugerowana temperatura wynosi  -30, ale nie przesadzajmy - było -25.  Na szczęście w Kuźnicach jesteśmy  rozgrzani.  Kierujemy się na niebieski szlak, przez Skupniów Upłaz, niespiesznie stawiając kroki. Tydzień temu miałem kontuzję kolana, która dosłownie wyeliminowała mnie na parę dni, a teraz  sam się dziwię, że zdecydowałem się wyjechać w góry.  W Murowańcu konsumujemy spóźnione śniadanie i decydujemy się z całym bagażem iść w stronę Świnicy.
 Plany szumne, ale z wykonaniem trudniej. Dowlekam się ledwie za wyciąg na Kasprowy i odpuszczam. Kolano daje o sobie znać, a ja nie chcę ryzykować, bo to przecież początek wyjazdu.  Wolny czas poświęcamy na naukę hamowania czekanem i kopanie śnieżnej jamy.  Wokół widoki piękne, ale zimno dokucza. Na nogach mam jeszcze Meindle, i nie są to buty zimowe, co mogę teraz namacalnie odczuć. Zmieniamy się przy łopacie, ale to nie pomaga. Stopy mam jak bryłki lodu. Szybko kończymy jamę, po czym zakopujemy ją i wracamy do Zakopanego.

 Noc spędzamy w domu Turysty, a rano spotykamy się ze znajomymi.  Niebo zasnuły chmury, ale mróz ustąpił. Jest tylko kilkanaście stopni poniżej zera. W piątkę pokonujemy drogę do Murowańca. Dziś wyjątkowo uważam na swoje kolano, celem wyjścia gdzieś wyżej.  Decydujemy się iść na Kościelec, szlakiem przez Zielony Staw. Zaczyna pruszyć drobny śnieg, jednak pogoda w czasie podejścia jest stabilna. Szczyt zdobywamy wprost z marszu. Mimo iż po drodze nie mijamy nikogo, droga nie stwarza problemów. Zejście również. Tym razem nie odbieramy sobie przyjemności dupozdjazdu.
Raki z nóg i w odstępach niwelujemy wysokość  Przełęczy Karb do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Dla większości to zapewne najprzyjemniejszy punkt dnia.
 I znowu na noc przychodzi nam zejść do Zakopanego – w schronisku brakuje miejsc.  Kolejnego  dnia nam za to brakuje chęci. Trzeci raz pokonywana droga d Murowańca jest mocno nużąca. Skoro jednak przyjechaliśmy to po prostu iść trzeba. Przynajmniej nocleg w schronisku mamy zapewniony i ta myśl wprawia nasze nogi w ruch.  Popołudnie spędzamy na uskutecznianiu teorii. Głównie stanowiska w śniegu w okolicach Karbu. Wieczór spędzamy w czteroosobowym gronie, do tego Dobrosława jest przeziębiona. 




W poniedziałek, 6ego lutego ociepla się. Termometr na Murowańcu odnotowuje  9 stopni poniżej zera.  Do wyjścia zdolnych jest tylko trzy osoby. Zostaję ja, Anita i Janusz.  Wychodzimy po śniadaniu, około ósmej. Początkowo zmierzamy na Kasprowy, później odbijamy na Przełęcz Liliowe.  Kolejny etap marszu to czerwony szlak na Świnicę. Trasa przetarta, śnieg twardy.   Szybko osiągamy wierzchołek taternicki. Przejście na drugi szczyt Świnicy jest już ciekawsze i kończy się skalnym koniem.  Tu zauważamy, że w oddali, ze wschodu,  idą czarne chmury i zaczyna padać. Początkowe plany zejścia do Zawratu zostają zmienione. Po częściowym zejściu południowym żebrem , trawersujemy masyw Świnicy i zawracamy naszą pierwotną drogą, na Świnicką Przełęcz. Tu uderza w nas wiatr i śnieg.  Poświęcamy chwilę na zabawę ze stanowiskami, po czym schodzimy Świnickim Żlebem. Wieczór spędzamy w Murowańcu, chcąc zabić czas jaki pozostał nam do północy i odjazdu Polskiego Busa.

ZDJĘCIA




3.Na 17-20 luty przypadł termin szkolenia lawinowego. Kurs zorganizowany został przez Fundację Anny Pasek w Dolinie Gąsienicowej. Właściwie można powiedzieć, że było to szkolenie „Mimochodkowe”, gdyż nasz klub zupełnie  je zdominował. Poza standardowymi zajęciami będącymi w programie takiego szkolenia, w schroniskowym pokoju udało się również pogadać o czymś innym. W ruch poszła lina i szpej.  Udało się przećwiczyć parę kwestii i tematyki wysokogórskiej jak węzły, wiązanie się na lodowcu, czy budowę stanowisk.  W czasie kursu nie było praktycznie czasu na wyjście,  jednak wykorzystaliśmy go maksymalnie. W piątek do wieczora konstruktywnie wykorzystując czas wolny, postanowiliśmy wyjść na Kasprowy. Zebraliśmy się do tego bardzo późno, ale ostatecznie trzy osoby weszły na Kasprowy i Beskid. Pogoda była paskudna,  a widoczność zerowa, czym zresztą ten wyjazd się charakteryzował.




W niedzielę miało miejsce załamanie.  Przyszła odwilż, a silny wiatr i zacinający śnieg dopełniły dzieła.  Ogłoszono lawinową 3kę, a na zajęcia praktyczne z kursu wybraliśmy się tylko pod Czarny Staw. Pogoda dawała w kość, każdy chyba miał ochotę wracać do schroniska.   Niewiele metrów od nas zeszło trochę śniegu, a na Kasprowym miał miejsce poważniejszy wypadek lawinowy. Po „odbębnieniu” tego, co było do zrobienia, z ulgą wracaliśmy do Murowańca.

Poniedziałek 20ego lutego zapowiada się za to całkiem ładnie. Temperatura spada poniżej zera, zaś niebo jest łaskawsze. W planach mamy  spacer w kierunku Świnicy.  We trzy osoby, bo większość Mimochodka opuściła nas dzień wcześniej,  podchodzimy na Kasprowy.  Potem odbijamy  na czerwony szlak i przez Beskid, niespiesznie przybywamy na Przełęcz Świnicką.  Jako iż wchodzić na szczyt nam się odechciewa, zamierzamy poćwiczyć. Rozpoczynamy od budowy stanowisk z czekana i poprzez różne techniki asekuracji  przechodzimy do wiązania się. W ramach praktyki maszerujemy kilkaset metrów  związani, budując po drodze  parę punktów.  Jako iż krótki dzień ma się ku końcowi, wracamy. Z powodu zagrożenia lawinowego wybieramy na zejście ponownie drogę przez Kasprowy Interesująca część wycieczki dobiegła końca.


4.Tatrzańskie doliny ponownie witają nas w połowie marca.  Ubrani już bardziej wiosennie, wyspani po nocy w Polskim Busie,  kierujemy się oczywiście do Kuźnic. Termin wyjazdu, mimo iż wybierany w styczniu, okazuje  się pogodowym strzałem w dziesiątkę. Zero wiatru, chmur, opadów.  Lustro.  W takiej aurze, obarczeni jedzeniem na cztery dni i innymi dobrami, docieramy do Murowańca.   Schronisko prawie puste,  wyludnione.  Chyba powodu późnej godziny. Przebieramy się, zakładamy sprzęt lawinowy i idziemy. Najpierw na Czarny Staw Gąsienicowy.  Słońce grzeje jak w piekle. Zostajemy tylko w koszulkach. Po wykopaniu profilu śnieżnego, podchodzimy na Zawrat. Warunki cudowne. W cieniu żlebu nie dokucza słońce, a raki trzymają idealnie. Na Zawracie postanawiamy poćwiczyć asekurację lotną. W tym celu robimy zwrot w lewo,  na Mały Kozi Wierch i z powrotem, zakładając po drodze kilka przelotów. Teraz na ciężko już droga w dół. Letni, niebieski szlak i do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów.  W murach budynku możemy poczuć, destrukcyjne działanie słońca.
Brak kremu z filtrem boli dosłownie. Do tego jesteśmy bardzo wysuszeni. Przez cały wieczór nawadniamy się dokładnie i po wypiciu kilku litrów herbaty kładziemy się spać. Towarzystwo wokoło niezbyt liczne. 













 Rano wychodzimy na lekko w stronę Szpiglasowej Przełęczy.  Aura rozpieszcza znowu.  Ni wiatru, ni chmurki tylko palące słońce. W cieniu śnieg jeszcze zmrożony, więc idzie się przyjemnie. Z przełęczy granią zmierzamy  na Szpiglasowy Wierch.  Tam roi się od turystów i możemy znowu poczuć temperaturę. Mimo gorąca pozostajemy w kapturach, z obawy o skórę. Okulary są zbawieniem. Jeszcze krem z filtrem i bylibyśmy w niebie. Ze Szpiglasowego odbijamy w przeciwna stronę.
Przecieramy drogę na Miedziane, po czym graniówką docieramy do Marchwicznej Przełęczy.  Zawracamy tą samą drogą. Na Szpiglasowej Przełęczy jesteśmy przed piętnastą, także wymyślamy dalszą drogę.  Decydujemy się dla zabawy na przeciwny kierunek . Przechodzimy przez Szpiglasowy Wierch i w ciekawszych warunkach mikstowych  pokonujemy odcinek do Liptowskiego Wyżniego Kostura.  Ponownie zawracamy i już wieczorną porą schodzimy do schroniska.   Zastajemy tam prawdziwą ciżbę ludzi. Ledwie możemy się wepchać do jadalni i zając miejsca, których  boimy się opuścić . Kolejne nawadnianie i kolejna noc. Tym razem na kocu, w korytarzu.








W niedzielę opuszczamy schronisko „5 Stawów”. Z ciężkimi plecakami udajemy się na Gładką Przełęcz.  Prażące słońce stało się już etykietą wyjazdu. Idziemy czym prędzej, zanim nagrzeje stoki. Panoszymy się trochę po grzbiecie, wchodząc na Walentkowy i Gładki Wierch, po czym zawracamy  na Zawrat. Piekące po plecach słońce i pełne plecaki męczą nas dotkliwie. Każdy z nas musi swoje wypocić, aby dotrzeć na przełęcz. Dalsza droga to nic nowego – Czarny Staw i Murowaniec.


  Do budynku wtaczamy się całkiem wcześnie, więc szukamy sobie alternatywy od siedzenia przy stole. Bierzemy szpej i wracamy pod Czarny Staw – na lody.   Tam zakładamy stanowisko i wspomagając je asekuracją z przyżądu, robimy parę rundek po cieknącej, lodowej pochyłości. Szybko  zastaje nas zmrok. Cirrusy na niebie nie wróżą nic dobrego, poza tym  zaczyna wiać. Pędem puszczamy się do schroniska.



Jak prognozy zapowiadały, pogoda zaczęła się psuć. Gdy wychodzimy poniedziałkowym rankiem, aura wygląda już inaczej niż w poprzednich dniach. Na niebie pierzaste chmurki, wieje. Niby nic nadzwyczajnego, ale żółta lampka w głowie się zapala. Dziś wybieramy się na Granaty. Przy Koziej Dolince ubieramy raki i wbijamy się w skalną grzędę, na prawo od letniego szlaku.  Przed sobą mamy całkiem ciekawy teren. Początkowa skalno-lodowa rynienka wychodzi na dość nachylony śnieżny stok.  Tam posuwamy się na czworakach.

Raki trzymają idealnie, morale sięga zenitu. Czysta przyjemność wchodzenia. W tych warunkach w kilkadziesiąt minut docieramy na Zadni Granat. Tam pogoda jeszcze się trzyma.  Jednak tylko przez chwilę. W miarę  wędrówki na północ, ogarnia nas mgła, a śnieg pod stopami zaczyna się topić. Na Skrajnym Granacie widoczność  jest mocno ograniczona.  W tych warunkach  boje się schodzić bezpośrednio do Czarnego Stawu. Zapada decyzja o powrocie tak, jak weszliśmy. Więc zawracamy. Od tej chwili wycieczka przestaje być czymś przyjemnym, a staje się przykrą koniecznością powrotu. Tam gdzie wcześniej było idealnie, teraz zapadamy się po pas. I tak krok po kroku, aż do Koziej Dolinki, która straciła teraz na bezpieczeństwie. Mamy dość.  Wracamy do schroniska po rzeczy, po czym dalej do Zakopanego.



Zimowy sezon 2011/2012 był dla mnie bardzo kształtujący. Podsumowując spędziłem kilkanaście dni w górach, które pozwoliły mi zdobyć cenne doświadczenie.  Sucha teoria znalazła wreszcie przełożenie na rzeczywistość, wszystkie niedociągnięcia i bolączki wyszły na wierzch. Kilka razy przeszliśmy się z liną, mając na względzie późniejsze wyjazdy w Alpy i Kaukaz. No bo gdzie ćwiczyć to lepiej? A może jechać  na tzw. „betona”, bez wcześniejszego przygotowania?  To tak gwoli wytłumaczenia „specjalistom”, dlaczego używaliśmy liny, w potencjalnie bezpiecznych miejscach.
Pozdrawiam

Tomasz Duda