Tatry Zachodnie zimą – „z dobrym widokiem na apokalipsę” - 19-23.12.2012
19 grudnia to właściwie dzień przedświąteczny. Na ulicach panuje ożywienie, ozdoby i
światełka aż kłują w oczy, a spór o miejsce w kolejce sklepowej staje się walką
o przetrwanie.
To także okres powrotu do domów – Święta przyciągają jak
magnes nielubiane ciotki, brzuchatych wujków i niedojedzonych studentów, na
rodzicielskie łono do wykarmienia (do których również się zaliczam).
Trochę więc wydać się może dziwne, że tego właśnie dnia po
czwartej rano jestem na nogach. No i nie
jak przyzwoity student, docieram na łóżko po libacji, ale dopiero parę chwil
temu się obudziłem. Pogańska godzina,
miasto śpi, a ja smaruję chleb. Za
kilkadziesiąt minut mam pociąg.
Do domu, na Święta, powiecie
– bo lodówka pusta, a komunikacyjny „żal” zmusza do takich decyzji? A gdzie tam!
– tam jeżdżą normalni, nudni ludzie.
Ja jadę w góry!
W naszym cichym
przedziale panuje półmrok. Ciszę przerywa tylko miarowy stukot kół o szyny.
Padające refleksy dalekich świateł oświetlają trzy twarze.
W tym momencie oto wszyscy członkowie wyjazdu. Ja, Janusz,
Janek, czyli rocznik ’90. Pociąg którym jedziemy relacji Lublin – Kraków wiezie nas do ostatniej stacji. Mimo obaw o „szwajcarską punktualność” naszej
kolei, PKP wychodzi z zadania obronną ręką.
W Krakowie desantujemy o czasie, czyli około 10:20. Na transport do
Zakopanego musimy niestety jeszcze poczekać.
Parę chwil po jedenastej opuszczamy dawną stolicę Polski, pogryzając
obwarzanki.
Do Zakopanego dojeżdżamy o trzynastej. Pogoda nie wydaje się być
najlepszą do aktywności jakiejkolwiek. Na ulicach ciapa, z nieba leci deszcz ze
śniegiem, a temperatura kurczowo trzyma się poziomu zera stopni. W Zakopanem spotykamy się z Anitą i
dokupujemy ostatnie, potrzebne rzeczy.
Im później, tym obfitsze są opady śniegu. W Kuźnicach wszędzie
biało i trzyma lekki mróz. Jakby inny świat. Jest piętnasta, za daleko dziś nie
zajdziemy. Wybieramy niebieski szlak przez Skupniów Upłaz i podchodzimy. Na ścieżce tylko nieliczni ludzie, a wokoło
mgła. Po osiągnięciu wysokości tysiąca metrów i zapadnięciu zmroku, nie stąd,
ni z owąd wypogadza się. W poświacie
księżycowej widzimy naszą dalszą drogę do Murowańca. Progi
schroniska przekraczamy około siedemnastej. Sala jest wprost wyludniona. Oprócz
naszej czwórki tylko jeden turysta popija herbatę i zajada coś z miejscowej
kuchni. Decydujemy się zostać tu na
noc. Przed nami dwa biwaki w namiocie, a na karku nieprzespana noc. Odpoczynek zdecydowanie się należy. Toteż
długo się nie ociągamy i o godzinie ciszy nocnej idziemy spać.
Pobudkę urządzamy skoro świt – o szóstej rano. Trochę czasu zajmuje nam zebranie całego majdanu do kupy, jedzenie i zabawa ze sprzętem lawinowym. W międzyczasie obserwujemy komunikat pogodowy. Lawinowa dwójka, najbliższe dwa dni mają być pochmurne i niezbyt chłodne – około pięć stopni poniżej zera. Na przejaśnienia nawet nie ma co liczyć. To samo mówiła prognoza sprawdzana w Lublinie i w Zakopanem.
Pobudkę urządzamy skoro świt – o szóstej rano. Trochę czasu zajmuje nam zebranie całego majdanu do kupy, jedzenie i zabawa ze sprzętem lawinowym. W międzyczasie obserwujemy komunikat pogodowy. Lawinowa dwójka, najbliższe dwa dni mają być pochmurne i niezbyt chłodne – około pięć stopni poniżej zera. Na przejaśnienia nawet nie ma co liczyć. To samo mówiła prognoza sprawdzana w Lublinie i w Zakopanem.
Po opuszczeniu budynku i skonfrontowaniu prognozy z
rzeczywistością okazuje się, że nie jest
źle, jakby to czarownicy wróżyli. W
niezdecydowanej aurze przychodzi podchodzić nam na Kasprowy Wierch. A śniegu jak na lekarstwo – kilka, kilkanaście
centymetrów – zależnie od miejsca. Im
bliżej grzbietu, tym więcej. Podchodzimy
niespiesznie, w odstępach. Jeszcze ostatni trawers stoku i wychodzimy na grzbiet.
Teraz atmosfera stała się przyjemna. Zza chmur przebija się słońce , a wiatr
nie dokucza.
Sprzyjające warunki wykorzystujemy do sprawdzenia warunków śniegowych. Kopiemy profile śnieżne po każdej stronie zbocza i robimy test norweski. Te próby wychodzą pozytywnie. Możemy wejść do budynku na Kasprowym, na małe co nieco. Słońce świeci, kabanosy dobrze smakują, a czas szybko płynie. Gdy opuszczamy tą lokację, zegarki wskazują już jedenastą.
Sprzyjające warunki wykorzystujemy do sprawdzenia warunków śniegowych. Kopiemy profile śnieżne po każdej stronie zbocza i robimy test norweski. Te próby wychodzą pozytywnie. Możemy wejść do budynku na Kasprowym, na małe co nieco. Słońce świeci, kabanosy dobrze smakują, a czas szybko płynie. Gdy opuszczamy tą lokację, zegarki wskazują już jedenastą.
Na chwilę zatrzymujemy się jeszcze na czubku Kasprowego.
Przed nami widać cały masyw głównej graniTatr Zachodnich.
Z tej perspektywy wygląda bardzo monumentalnie. Następuje chwila zawahania, parę
perspektywicznych myśli przebiega przez głowę i ruszamy. Właściwie dopiero z tego miejsca zaczyna się
właściwa wycieczka. Od pierwszego kroku w kierunku Goryczkowej Czuby. A był to
znaczący i informujący krok. Informujący, że szlak jest nieprzetarty, a śnieg jednak głęboki i zapadający. Czeka nas dużo pracy nogami.
Droga pod Goryczkową Czubę przebiega szybko i
przyjemnie. Szukamy miejsc z wywianym
śniegiem i choć jest ich niewiele, to znacząco ułatwiają marsz. Pod wzniesieniem trzeba wyszukać
trawers. Oczyma sondujemy biały stok i
wbijamy się w śnieg po uda. Stok
przechodzimy odcinkami, po kolei bądź w dużych odstępach, w zależności od
terenu. Kijki robią dobrą robotę, w tym
puchu trzeba nieźle się napracować. I
tak pokonujemy grzbiet aż do przełęczy
pod Kondracką Kopą. Trawersy, odstępy
i torowanie. Niekiedy pojawia się
kosówka ze śniegiem po pas, a wraz z nią bukiet przekleństw przecina górską
ciszę. A jest bardzo cicho. Wiatr znikomy,
pogoda powoli się klaruje.
Na przełęczy pod Kopą robimy przerwę. Mamy godzinę czternastą i wypada cos zjeść. Obserwujemy widoczne na północy pasma Gorców i masyw Babiej Góry.
Dalsza część drogi wygląda zachęcająco. I taka właśnie jest w rzeczywistości. Kondracka
Kopa i Małołączniak całkowicie przewiane
ze śniegu. Po ostatnim torowaniu mamy wrażenie, że
idziemy po schodach czy asfalcie. Kilka
razy zatrzymujemy się na zdjęcia albo po prostu dla samego podziwiania słońca,
które zbliżając się ku zachodowi, maluje niebo i ośnieżone grzbiety odcieniami żółci.
Od Małołączniaka „powraca” śnieg, zalegający miejscami dość
obficie. Jest już po piętnastej, za
kilka dni najkrótszy dzień roku, więc już właściwie zmierzch. Wchodzimy na Ciemniak. Z mapy nie wyglądał
zachęcająco, ale może zdążymy zejść na Tomanową Przełęcz. Postanawiamy zbadać teren i razem z Januszem
mocno wyrywamy przed pozostałą dwójkę. Gdy docieramy na Ciemniak, słońce
zachodzi. Poza wrażeniami wizualnymi mam
inny problem na głowie. Obserwuję grań w
stronę Tomanowej Przełęczy. W tym skąpym
słońcu wygląda co najmniej zbyt trudno, by pakować się na nią po ciemku. Zajmie
dużo czasu, którego już dziś nie mamy.
Bez wahania decyduje się na powrót do Liworowej Przełęczy, gdzie zapobiegawczo upatrzyliśmy sobie awaryjne miejsce na biwak.
Bez wahania decyduje się na powrót do Liworowej Przełęczy, gdzie zapobiegawczo upatrzyliśmy sobie awaryjne miejsce na biwak.
Namioty rozbijamy w świetle czołówek. Wybieram miejsce w głębokim śniegu i nie
będąc pewnym pogody, wkopuję się w niego ponad pół metra, robiąc platformę. Po
rozbiciu namiotów od razu przystępujemy do topienia śniegu. Właściwie to nasze
wyłączne wieczorne zadanie. Topimy, jemy, pijemy i jeszcze raz topimy, żeby
było na później. Po tej wymagające pracy kładziemy się spać.
Z uwagi na wczorajsze realia i nagłośnienie w mediach,
budzimy się jeszcze po ciemku o piątej rano.
Dziś jest przecież 21 grudnia 2012 , a co by to było - zaspać w dzień
końca świata. Siedząc tu na górze,
oczekujemy przynajmniej niezłego widoku na apokalipsę. Chociaż takiego jaki miał buddyjski mnich z filmu
„2012”. A tu nic. Dziwne, ale może jeszcze w ciągu dnia coś się
przydarzy – wtedy na pewno zrobimy zdjęcia ;).
W namiocie wszystko oszronione. Ze śpiwora żal jest
wychodzić, ale cóż zrobić. Po pierwsze
trzeba stopić wodę. Gaz mimo trzymania w śpiworze i izolacji od podłoża jest
jakiś „wczorajszy” i trzeba ogrzewać go rękami.
Powolne działanie palnika przekłada się na naszą szybkość
pakowania. A jest ona znikoma. Przebudzonego turystę na zewnątrz wygania
chociaż pogoda. Od rana mamy lustro. Widoczność jest wysoka, na niebie żadnej
chmurki i w ogóle zapiera dech. Żeby tylko te buty nie były takie lodowate.
U chłopaków w
namiocie noc przebiegała także komfortowo. Wstali zadowoleni i mądrzejsi o nowe
doświadczenie. Janek mocuje się z
butami. Nie obił ich ze śniegu i teraz założenie dwóch brył lodu staje się
wyzwaniem. Janusz ma skorupy i z
pewnością teraz bardzo cieszy się z ich posiadania.
Cała krzątanina ciągnie się aż do dziesiątej, kiedy
opuszczamy miejsce biwaku. Podejście na Ciemniak mamy przetarte, więc przebiega
sprawnie.
W plecaku mamy sznurek i może będzie potrzeba go użyć, więc
perspektywicznie zakładamy uprzęże. Poza
tym zamieniamy kijki na czekany.
Początkowo zejście jest niezbyt trudne lecz meczące. Mimo iż
śnieg sięga kolan, nie jest związany i
nieraz ślizgamy się na niewidocznych kamieniach. W dużych odstępach, pokonujemy grań z lewej
strony. Trasy ubywa powoli, a czas
leci.
W pewnym momencie wychodzimy na skalistą półkę. Zejście tędy byłoby możliwie, ale tylko ze stałą asekuracją. To przeliczeniu czasu, decydujemy się obejść ten fragment eksponowanym trawersem. Odcinek ten jest chyba najdłuższym i najmozolniejszym fragmentem dzisiejszej trasy. Kroki stawiamy uważnie i powoli. Śnieg nie trzyma, wbity po głowicę czekan nie daje oparcia i trzeba mocno improwizować. Trawers, który w normalnych warunkach, w lutym, zająłby pięć minut, teraz z ciężkimi plecakami, pokonujemy ponad pół godziny. Grzejące jak piec słońce nie chce nam pomagać. Przeciwnie – pali twarze i kurtki, których zawartość niemal się gotuje.
Niemniej jednak trawers przechodzimy, a dalej jest już
łatwiej. Na Stołach urządzamy długo
wyczekiwany popas. Nie chcę się wierzyć,
ale już prawie trzynasta, a my przeszliśmy taki śmieszny odcinek.
Następnym etapem dnia jest deniwelacja do Tomanowej Przełęczy,
przez nagrzany grzbiet. Ten stok robimy
szybko, bardziej zbiegając niż idąc.
Na przełęczy śniegu co nie miara. Nieraz przychodzi iść na czworakach. Co gorsze, nie widać dobrej ścieżki do góry. Jakby dla żartów postanawiamy podążać za śladem kozicy, który jest zbieżny z naszym kierunkiem marszu – do góry. I to działanie opłaca się nam. Kozica okazuje się zwierzęciem bardzo mądrym, wybierając najpłytszy śnieg. W lewo – lufa, w prawo pół metra śniegu, a na „kozim szlaku” przyjemne 20cm.
Na przełęczy śniegu co nie miara. Nieraz przychodzi iść na czworakach. Co gorsze, nie widać dobrej ścieżki do góry. Jakby dla żartów postanawiamy podążać za śladem kozicy, który jest zbieżny z naszym kierunkiem marszu – do góry. I to działanie opłaca się nam. Kozica okazuje się zwierzęciem bardzo mądrym, wybierając najpłytszy śnieg. W lewo – lufa, w prawo pół metra śniegu, a na „kozim szlaku” przyjemne 20cm.
Mimo dobrej drogi zacienionego grzbietu, podejście jest męczące. Janek, który ma najcięższy plecak z nas
wszystkich, później określa je jako
„bezlitosne, jak Mongołowie w XIII wieku” .
I tak docieramy na
Suchy Tomanowy Wierch. Droga na sam
wierzchołek jest już lepsza. Ośnieżona grań z nawisami zaprasza i prosi o baczną
uwagę. Za jej wskazaniami, po piętnastej
meldujemy się przy słupku w granicznym
na Tomanowym Wierchu Polskim. Słońce
oświetla nas jeszcze ostatnimi promieniami, po czym zachodzi. To ono właściwie
ustala rytm dnia i teraz mówi - dość.
Z wierzchołka
schodzimy do Smreczyńskiej Przełęczy i tam postanawiamy zabiwakować. W
ruch idą łopaty. Po kilkudziesięciu minutach meldujemy się w namiotach. Czas zacząć rytuał topienia wody, choć póki co
mam inny problem. Od dłuższego czasu mocno zesztywniały mi stopy i teraz muszę
je rozgrzać. Po rozmasowaniu i owinięciu
w puch, można przystąpić do konsumpcji.
Choć nie czujemy to jednak dzień dał nam w kość. Szczególnie ucierpiał
bilans wodny i koniecznie trzeba go uzupełnić.
Jak i wczoraj, tak dziś gotujemy ponad cztery litry wody. Gdy już się
napełniamy, idziemy spać.
Cały dzień wyczekiwania, a tu nic się nie przytrafiło.
Majowie musieli układać kalendarz po pijaku…..
4.30 – dzwoni budzik. Jeszcze ciemno, toteż trudno się do
niego dobrać. Przeszukać, wygrzebać, wyłączyć, przekląć. No i po takiej
kompilacji czynności jestem mimowolnie obudzony i przytomny.
Dzień zaczynamy oczywiście od masowania kartusza i gotowania
wody. Ten widocznie się przeziębił, gdyż od rana mocno kaszle i w końcu zdycha,
na szczęście dopiero wówczas, gdy mamy
wszystko przygotowane.
Scenariusz pogodowy jest pozytywny. W nocy było dużo chłodniej niż ostatnio,
jednak nikt nie narzekał. Chłopaki też wygodnie ją przetrwali, ubierając się aż
po czubek nosa.
Z miejsca noclegu zwijamy się po dziewiątej. Od rana podziwiamy rozległe
widoki i czyste niebo lecz dzisiaj dokucza wiatr. Mimo iż nie jest bardzo
mocny, to wychładza i zacina po twarzy ostrymi igiełkami lodu. Podejście na Smreczyński
Wierch pokonujemy zmarznięci i zakapturzeni.
Na szczycie wieje jeszcze bardziej. Pod sobą mamy przecudną panoramę na wschód, ale długo wystać nie można. Powoli schodzimy do Hilińskiej Przełęczy. Po drodze dużo śniegu nawianego w zagłębienia, osuwającego się spod nóg. Posuwamy się niespiesznie, raz po raz wpadając w niewidoczne szczeliny. Nic dziwnego, że już czwarty dzień raki leżą w plecaku. Mimo, iż idę za Januszem i po jego śladach to zapadam się jeszcze niżej. Prawie dwadzieścia kilogramów różnicy robi swoje.
Na szczycie wieje jeszcze bardziej. Pod sobą mamy przecudną panoramę na wschód, ale długo wystać nie można. Powoli schodzimy do Hilińskiej Przełęczy. Po drodze dużo śniegu nawianego w zagłębienia, osuwającego się spod nóg. Posuwamy się niespiesznie, raz po raz wpadając w niewidoczne szczeliny. Nic dziwnego, że już czwarty dzień raki leżą w plecaku. Mimo, iż idę za Januszem i po jego śladach to zapadam się jeszcze niżej. Prawie dwadzieścia kilogramów różnicy robi swoje.
W międzyczasie kilkanaście metrów od nas zauważamy całe
stado kozic, które bacznie nas obserwuje i nawet nie próbuje uciekać. Te zwierzęta wydaja się być pewne własności
tego terenu, gdzie my jesteśmy intruzami.
Na Hilińskiej Przełęczy robimy postój. Jest prawie południe.
Moje stopy mają się jakoś źle i od rana
nie chcą się rozgrzać. Po jedzeniu wykorzystuję czas na rozmasowanie. Czynność się przeciąga i po chwili rozcieram z pomocą
Anity. Janusz i Janek w tym czasie wychodzą
w kierunku Kamienistej.
Po jakimś czasie i my zbieramy się. Po kilkudziesięciu minutach podejścia sladami poprzedników, spotykamy się z chłopakami na Stołach, kilkadziesiąt metrów od szczytu. Na zegarku elektroniczne kreski wskazują 13:20.
Stąd mam doskonały wgląd na całą okolicę i zastanawiam się
na dalszą drogą. Zejście z
Pyszniańskiej Przełęczy do Pyszniańskiej Doliny, jako że wystawione na północ,
z widocznymi poduszkami śnieżnymi, wydaje się być mocno lawiniaste. Chcąc wracać przez Ornak, trzeba liczyć się z
nocnym marszem, a to nam się nie uśmiecha.
Do tego, jak w nogi było mi lodowato, tak jest nadal. Ze wszystkich opcji, najlepiej wygląda
Dolinczański Grzbiet.
Szybko decydujemy się schodzić właśnie tą drogą. Janusz i Jasiek chcą jeszcze wejść na szczyt
Kamienistej, a ja z Anitą od razu zaczynam torować drogę w dół. Początkowo spod szczytu schodzi się źle. Śnieg stąd wywiało, a ten co jest nie daje
żadnego oparcia. Zaliczam po drodze
jedną glebę, ale na szczęście nic poza tym. Po kilkuset metrach teren zaczyna
się wypłaszczać, wiatr cichnie, a ja wychodzę na łagodny grzbiet.
Im niżej, tym więcej śniegu i cieplej. Zapomniany GPS zostaje wyciągnięty na światło dzienne i chociaż w ogóle będzie miał okazję się przydać.
Im niżej, tym więcej śniegu i cieplej. Zapomniany GPS zostaje wyciągnięty na światło dzienne i chociaż w ogóle będzie miał okazję się przydać.
Dobrze, że schodzimy – każdy chyba pomyślał, aż do chwili gdy
przed nami rozpostarło się pole kosówki.
Śnieg po pas i wyżej, ale nastromienie działa na naszą korzyść. Zmęczenia przy torowaniu nie czuję.
Kierujemy się wzdłuż grzbietu, po dłuższej chwili wchodząc w las. Czeka nas jeszcze przeprawa przez
wiatrołomy i Doliniczniański Potok. Od
tego czasu utrzymujemy wysokość, aż do przecięcia czarnego szlaku Smreczyńskiego Staw - Ornak. Nim kontynuujemy
marsz.
W schronisku na Ornaku meldujemy się po piętnastej. Cały budynek przystrojony świątecznie. Moc świecidełek i oczywiście
choinka w rogu jadalni. W powietrzu wyczuwa się atmosferę miejsca. Gdyby ktoś
chciał zobaczyć ikoniczną postać
schroniska – powinien patrzeć moimi oczyma, wieczorem 22 grudnia 2012. Turystów
niezbyt wielu, choć i tak frekwencja zaskakuje – aż dziwne, że tylu ludzi
porządki nie zatrzymały w domach. Pewnie to zasługa soboty.
Szybko płacimy za nocleg i rozwalamy swoje rzeczy na łóżkach. Byle dobrać się do jedzenia i herbaty. Spędzamy długi wieczór w jadalni, gdzie
rozstawiamy przed sobą całe dobro, które ostało się jeszcze w zakamarkach
plecaków. No i oczywiście pijemy.
Pijemy, pijemy i jeszcze nalewamy do termosów na noc. A w nocy znowu picie, bo suszy.
Rankiem, jak na pożegnanie, pogoda się psuje. Ze
schroniskowych okien nie widać górskich grzbietów, powyżej 1800m npm zaległa
mgła. Poza tym zaczyna pruszyć drobny
śnieg.
No to się udało – każdy cieszy się, że mimo niepomyślnych
prognoz, wstrzeliliśmy się w okno pogodowe.
Niespiesznie ogarniamy swoje rzeczy do kupy i wychodzimy ze schroniska. Dziś czeka nas
tylko spacer doliną Kościeliską i ciekawe spojrzenia ludzi, mijanych po
drodze. To koniec naszej wyprawy.
Grudniowy wyjazd w Tatry Zachodnie okazał się ciekawym
przedsięwzięciem i pozwolił zdobyć wiele potrzebnego doświadczenia. Głównie w kwestii zimowego biwaku i oceny
zagrożenia lawinowego. Z naszego sposobu
poruszania się jestem bardzo zadowolony.
Wszystko udało się zrobić poprawnie.
Warunki śniegowe nie pozwoliły
zajść za daleko, jednak na pogodę nie możemy narzekać. Mimo iż pod stopami nie było najlepiej, to
jednak z góry nic na nas nie sypało, a widoki poza ułatwieniem orientacji,
pozwoliły w stu procentach cieszyć się pięknem gór.
Myślę, że było warto i uczestnicy podzielają moje zdanie.
Pozdrawiam
Tomasz Duda
Zazzdroszcze Ci, jak nie wiem co... bo ja miałam jechac w Tatry właśnie 24... i wlaśnie na okres, któy cały był we mgle, deszczu i niesprzyjajacych innych warunkach. Niby nie zawsze musi się wszystko udawać, ale jak teraz wiem, że do 23.12 pogoda była super - płakać mi się chce :P (i w sumie tej buźki nawet nie powinnam wstawiać).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam. Lavena.
Tak to bywa z pogodą. Mimo tysiącletnich praktyk, niestety prognozy często jeszcze przypominają wróżenie z fusów. Raz się nam udało, po raz kolejny pewnie to ty zostaniesz pozytywnie zaskoczona :) Pozdrawiam
UsuńZazdroszczę! Wspaniałe zdjęcia :) Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń