wtorek, 29 stycznia 2013

Tatry Zachodnie zimą – „z dobrym widokiem na apokalipsę” - 19-23.12.2012


Tatry Zachodnie zimą – „z dobrym widokiem na apokalipsę”  - 19-23.12.2012

19 grudnia to właściwie dzień przedświąteczny.  Na ulicach panuje ożywienie, ozdoby i światełka aż kłują w oczy, a spór o miejsce w kolejce sklepowej staje się walką o przetrwanie. 
To także okres powrotu do domów – Święta przyciągają jak magnes nielubiane ciotki, brzuchatych wujków i niedojedzonych studentów, na rodzicielskie łono do wykarmienia (do których również się zaliczam).
Trochę więc wydać się może dziwne, że tego właśnie dnia po czwartej rano jestem na nogach.  No i nie jak przyzwoity student, docieram na łóżko po libacji, ale dopiero parę chwil temu się obudziłem.  Pogańska godzina, miasto śpi, a ja smaruję chleb.  Za kilkadziesiąt minut  mam pociąg.   
Do domu, na Święta,  powiecie – bo lodówka pusta, a komunikacyjny „żal” zmusza do takich decyzji? A gdzie tam! – tam jeżdżą normalni, nudni ludzie.
Ja jadę w góry!

 W naszym cichym przedziale panuje półmrok. Ciszę przerywa tylko miarowy stukot kół o szyny. Padające refleksy dalekich świateł oświetlają trzy twarze.    
W tym momencie oto wszyscy członkowie wyjazdu.  Ja, Janusz,  Janek, czyli rocznik ’90. Pociąg którym jedziemy  relacji Lublin – Kraków  wiezie nas do ostatniej stacji.  Mimo obaw o „szwajcarską punktualność” naszej kolei, PKP wychodzi z zadania obronną ręką.  W Krakowie desantujemy o czasie, czyli około 10:20. Na transport do Zakopanego musimy niestety jeszcze poczekać.  Parę chwil po jedenastej opuszczamy dawną stolicę Polski, pogryzając obwarzanki.
Do Zakopanego dojeżdżamy  o trzynastej. Pogoda nie wydaje się być najlepszą do aktywności jakiejkolwiek. Na ulicach ciapa, z nieba leci deszcz ze śniegiem, a temperatura kurczowo trzyma się poziomu zera stopni.  W Zakopanem spotykamy się z Anitą i dokupujemy ostatnie, potrzebne rzeczy.

Im później, tym obfitsze są opady śniegu. W Kuźnicach wszędzie biało i trzyma lekki mróz. Jakby inny świat. Jest piętnasta, za daleko dziś nie zajdziemy. Wybieramy niebieski szlak przez Skupniów Upłaz i podchodzimy.  Na ścieżce tylko nieliczni ludzie, a wokoło mgła. Po osiągnięciu wysokości tysiąca metrów i zapadnięciu zmroku, nie stąd, ni z owąd wypogadza się. W  poświacie księżycowej widzimy naszą dalszą drogę do Murowańca.   Progi schroniska przekraczamy około siedemnastej. Sala jest wprost wyludniona. Oprócz naszej czwórki tylko jeden turysta popija herbatę i zajada coś z miejscowej kuchni.  Decydujemy się zostać tu na noc.  Przed nami dwa biwaki  w namiocie, a na karku nieprzespana noc.  Odpoczynek zdecydowanie się należy. Toteż długo się nie ociągamy i o godzinie ciszy nocnej idziemy spać.

Pobudkę urządzamy skoro świt – o szóstej rano. Trochę czasu zajmuje nam zebranie całego majdanu do kupy, jedzenie i zabawa ze sprzętem lawinowym.  W międzyczasie obserwujemy komunikat pogodowy.  Lawinowa dwójka, najbliższe dwa dni mają być pochmurne i niezbyt chłodne – około pięć stopni poniżej zera. Na przejaśnienia nawet nie ma co liczyć. To samo mówiła prognoza sprawdzana w Lublinie i w Zakopanem. 
Po opuszczeniu budynku i skonfrontowaniu prognozy z rzeczywistością  okazuje się, że nie jest źle, jakby to czarownicy wróżyli.   W niezdecydowanej aurze przychodzi podchodzić nam na Kasprowy Wierch.  A śniegu jak na lekarstwo – kilka, kilkanaście centymetrów – zależnie od miejsca.  Im bliżej grzbietu, tym więcej.  Podchodzimy niespiesznie, w odstępach. Jeszcze ostatni trawers stoku i wychodzimy na grzbiet. Teraz atmosfera stała się przyjemna. Zza chmur przebija się słońce , a wiatr nie dokucza.









Sprzyjające warunki wykorzystujemy do sprawdzenia warunków śniegowych. Kopiemy profile śnieżne po każdej stronie zbocza i robimy test norweski. Te próby wychodzą pozytywnie.  Możemy wejść do budynku na Kasprowym, na małe co nieco.  Słońce świeci, kabanosy dobrze smakują, a czas szybko płynie. Gdy opuszczamy tą lokację, zegarki wskazują już jedenastą.




Na chwilę zatrzymujemy się jeszcze na czubku Kasprowego. Przed nami widać cały masyw głównej graniTatr Zachodnich.  Z tej perspektywy wygląda bardzo monumentalnie.  Następuje chwila zawahania, parę perspektywicznych myśli przebiega przez głowę i ruszamy.  Właściwie dopiero z tego miejsca zaczyna się właściwa wycieczka. Od pierwszego kroku w kierunku Goryczkowej Czuby. A był to znaczący i informujący  krok.  Informujący, że szlak jest nieprzetarty,  a śnieg jednak głęboki i zapadający.  Czeka nas dużo pracy nogami.
Droga pod Goryczkową Czubę przebiega szybko i przyjemnie.  Szukamy miejsc z wywianym śniegiem i choć jest ich niewiele, to znacząco ułatwiają marsz.  Pod wzniesieniem trzeba wyszukać trawers.  Oczyma sondujemy biały stok i wbijamy się w śnieg po uda.  Stok przechodzimy odcinkami, po kolei bądź w dużych odstępach, w zależności od terenu.  Kijki robią dobrą robotę, w tym puchu trzeba nieźle się napracować.  I tak  pokonujemy grzbiet aż do przełęczy pod Kondracką Kopą.  Trawersy, odstępy i  torowanie. Niekiedy pojawia się kosówka ze śniegiem po pas, a wraz z nią bukiet przekleństw przecina górską ciszę.  A jest bardzo cicho. Wiatr znikomy,  pogoda powoli się klaruje.







Na przełęczy pod Kopą robimy przerwę. Mamy godzinę czternastą i wypada cos zjeść.  Obserwujemy widoczne na północy pasma Gorców i  masyw Babiej Góry.
Dalsza część drogi wygląda zachęcająco.  I taka właśnie jest w rzeczywistości. Kondracka Kopa i Małołączniak  całkowicie przewiane  ze śniegu.  Po ostatnim torowaniu mamy wrażenie, że idziemy po schodach czy asfalcie.  Kilka razy zatrzymujemy się na zdjęcia albo po prostu dla samego podziwiania słońca, które zbliżając się ku zachodowi, maluje  niebo i ośnieżone grzbiety odcieniami żółci. 
Od Małołączniaka „powraca” śnieg, zalegający miejscami dość obficie.  Jest już po piętnastej, za kilka dni najkrótszy dzień roku, więc już właściwie zmierzch.  Wchodzimy na Ciemniak. Z mapy nie wyglądał zachęcająco, ale może zdążymy zejść na Tomanową Przełęcz.  Postanawiamy zbadać teren i razem z Januszem mocno wyrywamy przed pozostałą dwójkę. Gdy docieramy na Ciemniak, słońce zachodzi.  Poza wrażeniami wizualnymi mam inny problem na głowie.  Obserwuję grań w stronę Tomanowej Przełęczy.  W tym skąpym słońcu wygląda co najmniej zbyt trudno, by pakować się na nią po ciemku. Zajmie dużo czasu, którego już dziś nie mamy.







 Bez wahania decyduje się na powrót do Liworowej Przełęczy, gdzie zapobiegawczo upatrzyliśmy sobie awaryjne miejsce na biwak.
Namioty rozbijamy w świetle czołówek.  Wybieram miejsce w głębokim śniegu i nie będąc pewnym pogody, wkopuję się w niego ponad pół metra, robiąc platformę. Po rozbiciu namiotów od razu przystępujemy do topienia śniegu. Właściwie to nasze wyłączne wieczorne zadanie. Topimy, jemy, pijemy i jeszcze raz topimy, żeby było na później. Po tej wymagające pracy kładziemy się spać.





Z uwagi na wczorajsze realia i nagłośnienie w mediach, budzimy się jeszcze po ciemku o piątej rano.  Dziś jest przecież 21 grudnia 2012 , a co by to było - zaspać w dzień końca świata.  Siedząc tu na górze, oczekujemy przynajmniej niezłego widoku na apokalipsę. Chociaż  takiego jaki miał buddyjski mnich z filmu „2012”.  A tu nic.  Dziwne, ale może jeszcze w ciągu dnia coś się przydarzy – wtedy na pewno zrobimy zdjęcia ;).
W namiocie wszystko oszronione. Ze śpiwora żal jest wychodzić, ale cóż zrobić.  Po pierwsze trzeba stopić wodę. Gaz mimo trzymania w śpiworze i izolacji od podłoża jest jakiś „wczorajszy” i trzeba ogrzewać go rękami.  Powolne działanie palnika przekłada się na naszą szybkość pakowania.  A jest ona znikoma.  Przebudzonego turystę na zewnątrz wygania chociaż pogoda. Od rana mamy lustro. Widoczność jest wysoka, na niebie żadnej chmurki i w ogóle zapiera dech. Żeby tylko te buty nie były takie lodowate.


 U chłopaków w namiocie noc przebiegała także komfortowo. Wstali zadowoleni i mądrzejsi o nowe doświadczenie.  Janek mocuje się z butami. Nie obił ich ze śniegu i teraz założenie dwóch brył lodu staje się wyzwaniem.  Janusz ma skorupy i z pewnością teraz bardzo cieszy się z ich posiadania.
Cała krzątanina ciągnie się aż do dziesiątej, kiedy opuszczamy miejsce biwaku. Podejście na Ciemniak mamy przetarte, więc przebiega sprawnie.








Zejście na południe nie wygląda przyjaźnie. Dużo skał i stromo, a śnieg nie trzyma. 
W plecaku mamy sznurek i może będzie potrzeba go użyć, więc perspektywicznie zakładamy uprzęże.  Poza tym zamieniamy kijki na czekany. 
Początkowo zejście jest niezbyt trudne lecz meczące. Mimo iż śnieg sięga kolan,  nie jest związany i nieraz ślizgamy się na niewidocznych kamieniach.  W dużych odstępach, pokonujemy grań z lewej strony.   Trasy ubywa powoli, a czas leci.

W pewnym momencie wychodzimy na skalistą półkę.  Zejście tędy byłoby możliwie, ale tylko ze stałą asekuracją.  To przeliczeniu czasu, decydujemy się obejść ten fragment eksponowanym trawersem.   Odcinek ten jest chyba najdłuższym i  najmozolniejszym fragmentem dzisiejszej trasy.  Kroki stawiamy uważnie i powoli. Śnieg nie trzyma, wbity po głowicę czekan nie daje oparcia i trzeba mocno improwizować. Trawers, który w normalnych warunkach, w lutym, zająłby pięć minut, teraz z ciężkimi plecakami, pokonujemy ponad pół godziny.  Grzejące jak piec słońce nie chce nam pomagać. Przeciwnie – pali twarze i kurtki, których zawartość niemal się gotuje.
Niemniej jednak trawers przechodzimy, a dalej jest już łatwiej.  Na Stołach urządzamy długo wyczekiwany popas.  Nie chcę się wierzyć, ale już prawie trzynasta, a my przeszliśmy taki śmieszny odcinek.
Następnym etapem dnia jest deniwelacja do Tomanowej Przełęczy, przez nagrzany grzbiet.  Ten stok robimy szybko, bardziej zbiegając niż idąc.
 Na przełęczy śniegu co nie miara. Nieraz przychodzi iść na czworakach.  Co gorsze, nie widać dobrej ścieżki do góry.   Jakby dla żartów postanawiamy podążać za śladem kozicy, który jest zbieżny z naszym kierunkiem marszu – do góry.  I to działanie opłaca się nam. Kozica okazuje się zwierzęciem bardzo mądrym, wybierając najpłytszy śnieg.  W lewo – lufa, w prawo pół metra śniegu, a na „kozim szlaku” przyjemne 20cm.




Mimo dobrej drogi zacienionego  grzbietu, podejście jest męczące.   Janek, który ma najcięższy plecak z nas wszystkich,  później określa je jako „bezlitosne, jak Mongołowie w XIII wieku” .
 I tak docieramy na Suchy Tomanowy Wierch.   Droga na sam wierzchołek jest już lepsza.  Ośnieżona  grań z nawisami zaprasza i prosi o baczną uwagę.  Za jej wskazaniami, po piętnastej meldujemy się przy słupku  w granicznym na Tomanowym Wierchu Polskim.  Słońce oświetla nas jeszcze ostatnimi promieniami, po czym zachodzi. To ono właściwie ustala rytm dnia i teraz mówi - dość.
Z wierzchołka  schodzimy do Smreczyńskiej Przełęczy i tam postanawiamy zabiwakować. W ruch idą łopaty. Po kilkudziesięciu minutach meldujemy się w namiotach.  Czas zacząć rytuał topienia wody, choć póki co mam inny problem. Od dłuższego czasu mocno zesztywniały mi stopy i teraz muszę je rozgrzać.  Po rozmasowaniu i owinięciu w puch, można przystąpić do konsumpcji.  Choć nie czujemy to jednak dzień dał nam w kość. Szczególnie ucierpiał bilans wodny i koniecznie trzeba go uzupełnić.  Jak i wczoraj, tak dziś gotujemy ponad cztery litry wody. Gdy już się napełniamy, idziemy spać.  
Cały dzień wyczekiwania, a tu nic się nie przytrafiło. Majowie musieli układać kalendarz po pijaku…..

4.30 – dzwoni budzik. Jeszcze ciemno, toteż trudno się do niego dobrać. Przeszukać, wygrzebać, wyłączyć, przekląć. No i po takiej kompilacji czynności jestem mimowolnie obudzony i przytomny.
Dzień zaczynamy oczywiście od masowania kartusza i gotowania wody. Ten widocznie się przeziębił, gdyż od rana mocno kaszle i w końcu zdycha, na szczęście dopiero wówczas,  gdy mamy wszystko przygotowane. 
Scenariusz pogodowy jest pozytywny.  W nocy było dużo chłodniej niż ostatnio, jednak nikt nie narzekał. Chłopaki też wygodnie ją przetrwali, ubierając się aż po czubek nosa. 
Z miejsca noclegu zwijamy się  po dziewiątej. Od rana podziwiamy rozległe widoki i czyste niebo lecz dzisiaj dokucza wiatr. Mimo iż nie jest bardzo mocny, to wychładza i zacina po twarzy ostrymi igiełkami lodu. Podejście na Smreczyński Wierch pokonujemy zmarznięci i zakapturzeni.


Na szczycie wieje jeszcze bardziej. Pod sobą mamy przecudną panoramę na wschód, ale długo wystać nie można.  Powoli schodzimy do Hilińskiej Przełęczy. Po drodze dużo śniegu nawianego w zagłębienia, osuwającego się spod nóg.  Posuwamy się niespiesznie, raz po raz wpadając  w niewidoczne szczeliny.  Nic dziwnego, że już czwarty dzień raki leżą w plecaku.  Mimo, iż idę za Januszem i po jego śladach to zapadam się jeszcze niżej. Prawie dwadzieścia kilogramów różnicy robi swoje.
W międzyczasie kilkanaście metrów od nas zauważamy całe stado kozic, które bacznie nas obserwuje i  nawet nie próbuje uciekać.  Te zwierzęta wydaja się być pewne własności tego terenu, gdzie my jesteśmy intruzami.   
Na Hilińskiej Przełęczy robimy postój. Jest prawie południe.  Moje stopy mają się jakoś źle i od rana nie chcą się rozgrzać.  Po jedzeniu  wykorzystuję czas  na rozmasowanie. Czynność  się przeciąga i po chwili rozcieram z pomocą Anity.  Janusz i Janek w tym czasie wychodzą w kierunku Kamienistej.

Po jakimś czasie i my zbieramy się. Po kilkudziesięciu minutach podejścia sladami poprzedników, spotykamy się z chłopakami na Stołach, kilkadziesiąt metrów od szczytu.  Na zegarku elektroniczne kreski wskazują 13:20.
Stąd mam doskonały wgląd na całą okolicę i zastanawiam się na dalszą drogą.   Zejście z Pyszniańskiej Przełęczy do Pyszniańskiej Doliny, jako że wystawione na północ, z widocznymi poduszkami śnieżnymi, wydaje się być mocno lawiniaste.  Chcąc wracać przez Ornak, trzeba liczyć się z nocnym marszem, a to nam się nie uśmiecha.  Do tego, jak w nogi było mi lodowato, tak jest nadal.   Ze wszystkich opcji, najlepiej wygląda Dolinczański Grzbiet. 
Szybko decydujemy się schodzić właśnie tą drogą.  Janusz i Jasiek chcą jeszcze wejść na szczyt Kamienistej, a ja z Anitą od razu zaczynam torować drogę w dół.   Początkowo spod szczytu schodzi się źle.  Śnieg stąd wywiało, a ten co jest nie daje żadnego oparcia.  Zaliczam po drodze jedną glebę, ale na szczęście nic poza tym. Po kilkuset metrach teren zaczyna się wypłaszczać, wiatr cichnie, a ja wychodzę na łagodny grzbiet.
Im niżej, tym więcej śniegu i cieplej.  Zapomniany GPS zostaje wyciągnięty na światło dzienne i chociaż  w ogóle będzie miał okazję się przydać.
Dobrze, że schodzimy – każdy chyba pomyślał, aż do chwili gdy przed nami rozpostarło się pole kosówki.  Śnieg po pas i wyżej, ale nastromienie działa na naszą korzyść.  Zmęczenia przy torowaniu nie czuję. 
Kierujemy się wzdłuż grzbietu, po dłuższej chwili wchodząc  w las. Czeka nas jeszcze przeprawa przez wiatrołomy i Doliniczniański Potok.  Od tego czasu utrzymujemy wysokość, aż do przecięcia czarnego szlaku  Smreczyńskiego Staw - Ornak. Nim kontynuujemy marsz.   
W schronisku na Ornaku meldujemy się po piętnastej.  Cały budynek przystrojony  świątecznie. Moc świecidełek i oczywiście choinka w rogu jadalni. W powietrzu wyczuwa się atmosferę miejsca. Gdyby ktoś chciał zobaczyć  ikoniczną postać schroniska – powinien patrzeć moimi oczyma, wieczorem 22 grudnia 2012. Turystów niezbyt wielu, choć i tak frekwencja zaskakuje – aż dziwne, że tylu ludzi porządki nie zatrzymały w domach. Pewnie to zasługa soboty. 
Szybko płacimy za nocleg i rozwalamy swoje rzeczy na łóżkach.  Byle dobrać się do jedzenia i herbaty.  Spędzamy długi wieczór w jadalni, gdzie rozstawiamy przed sobą całe dobro, które ostało się jeszcze w zakamarkach plecaków.  No i oczywiście pijemy. Pijemy, pijemy i jeszcze nalewamy do termosów na noc.  A w nocy znowu picie, bo suszy.

Rankiem, jak na pożegnanie, pogoda się psuje. Ze schroniskowych okien nie widać górskich grzbietów, powyżej 1800m npm zaległa mgła.  Poza tym zaczyna pruszyć drobny śnieg.
No to się udało – każdy cieszy się, że mimo niepomyślnych prognoz, wstrzeliliśmy się w okno pogodowe.
Niespiesznie ogarniamy swoje rzeczy do kupy i  wychodzimy ze schroniska. Dziś czeka nas tylko spacer doliną Kościeliską i ciekawe spojrzenia ludzi, mijanych po drodze.  To koniec naszej wyprawy.

Grudniowy wyjazd w Tatry Zachodnie okazał się ciekawym przedsięwzięciem i pozwolił zdobyć wiele potrzebnego doświadczenia.  Głównie w kwestii zimowego biwaku i oceny zagrożenia lawinowego.  Z naszego sposobu poruszania się jestem bardzo zadowolony.  Wszystko udało się zrobić poprawnie.   Warunki  śniegowe nie pozwoliły zajść za daleko, jednak na pogodę nie możemy narzekać.  Mimo iż pod stopami nie było najlepiej, to jednak z góry nic na nas nie sypało, a widoki poza ułatwieniem orientacji, pozwoliły w stu procentach cieszyć się pięknem gór.
Myślę, że było warto i uczestnicy podzielają moje zdanie.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

3 komentarze:

  1. Zazzdroszcze Ci, jak nie wiem co... bo ja miałam jechac w Tatry właśnie 24... i wlaśnie na okres, któy cały był we mgle, deszczu i niesprzyjajacych innych warunkach. Niby nie zawsze musi się wszystko udawać, ale jak teraz wiem, że do 23.12 pogoda była super - płakać mi się chce :P (i w sumie tej buźki nawet nie powinnam wstawiać).

    Pozdrawiam. Lavena.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak to bywa z pogodą. Mimo tysiącletnich praktyk, niestety prognozy często jeszcze przypominają wróżenie z fusów. Raz się nam udało, po raz kolejny pewnie to ty zostaniesz pozytywnie zaskoczona :) Pozdrawiam

      Usuń
  2. Zazdroszczę! Wspaniałe zdjęcia :) Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń