poniedziałek, 7 stycznia 2013

„Pogoda zmienną jest” – pasmo Borżawy 2011

 „Pogoda zmienną jest” – pasmo Borżawy 2011

Wiosna 2011, drugi rok studiów, ostatnia wolna majówka, jaką pamiętam.  Te parę słów stanowi tło do kilkudniowego wyjazdu w góry i jednocześnie pierwszej mojej wycieczki za wschodnią granicę Polski.
Jeszcze kilka dni kwietnia spędzonych do góry brzuchem, temperatura powyżej 20stu stopni i perspektywa długiego weekendu, w kraju taniego alkoholu sprawia, że życie może się podobać.
Wysokie morale i kurs waluty przemawiają  widocznie na naszą korzyść.  Tak więc ciepły, kwietniowy wieczór, przystanek pierwszy -  Przemyśl.
Do miasta wielu kultur dojeżdżamy PKSem około północy.  Jest nas dwóch – ja i Janusz. Jako iż spotkanie ze znajomymi zaplanowane jest dopiero za kilka godzin – idziemy spać. Tylko gdzie tu rozłożyć się, skoro jesteśmy w mieście, a grosz ściskać trzeba?  Ano idziemy nad San. Jako, iż kilka lat temu dane mi było przemyskie zakątki eksplorować, oczyma wyobraźni widziałem już nasze miejsce noclegu. Idziemy więc nad San. Po kilku minutach drogi przez miasto, grzejąc się w nowych polarach „Mimochodka” , docieramy nad rzekę. Cichy szum wody, puste ulice, przybrzeżna trawa – w sam raz na biwak.  Rozkładamy karimaty, wbijamy się w śpiwory i przycinamy komara. Po dłuższej chwili (dla śpiących nawet zbyt krótkiej), o jakiejś pogańskiej godzinie, odzywa się telefon.
Jedziemy, do Medyki, bądźcie tu i tu, o tej godzinie, to was zabiorę – do mojej głowy dociera głos Mundka.  Zbieramy powoli legowiska i pakujemy do plecaka. Jeszcze przed piątą wyjeżdżamy z Przemyśla i po oddaniu bożej opatrzności starego audi, na parkingu w Medyce, idziemy w stronę granicy.  Łącznie jest nas pięć osób, a wyjazd przypada pod znakiem UKT „Mimochodek”
Przejście graniczne przekraczam pierwszy raz w życiu, dlatego dla mnie to coś nowego. Jeszcze przed bramkami zauważam ludzi z ukraińskimi flaszkami w rękach. Z „Biedronki” od samego rana wychodzą Ukraińcy z naręczami parówek. Strefa nadgraniczna wita.
Przy  pierwszej, polskiej bramce wszystko przechodzi gładko i szybko. Idziemy dalej ogrodzonym przejściem na stronę ukraińską, przez pas „ziemi niczyjej”.  Tu już schodzi trochę dłużej. Sama budka wygląda jakoś trochę bardziej prymitywnie, a celnicy … także.  Takie jest moje pierwsze subiektywne  spojrzenie na naszego wschodniego sąsiada.
Paszport w porządku. Jesteśmy na Ukrainie. Nawet bez problemów.
 Tu chciałbym od razu podkreślić, że do wyjazdu nie przygotowałem się zupełnie. Nie musiałem. Wszystkie formalności i zakupy czynił Mundek. To samo komunikacja – moja ograniczała się do poziomu „nie wzja” i „nie nada”.  W sumie, nie bardzo również wiedziałem, gdzie jedziemy. Karpaty Ukraińskie, pasmo Borżawy – super, ale dla mnie – abstrakcja.
Po przejściu granicy w Szehini rozmieniamy po sto złotych na hrywny i szukamy marszrutki do Lwowa. Chwila niepewności i już jedziemy rozklekotanym busikiem, prze drogi pełne dziur.
Dla mnie – nieobytego z ukraińskim transportem – pełna egzotyka. Wszystko trzęsie się, kiwa na lewo i prawo, starsze babcie gaworzą wesoło w ichnim języku. Wprost – wesoły bus – chciałoby się rzec.
Moje szczęście, ciekawego obserwatora nie trwa jednak długo. Na kolejnym  przystanku marszrutka zatrzymuje się, ludzie wsiadają, odpala …. I nic. Próbuje drugi raz – to samo. Silnik nie chce zaskoczyć.  Stoimy. Teraz na spokojnie obserwuję jedną z ukraińskich wsi, gdzie przyszło nam się zatrzymać. Mam na to przynajmniej pół godziny– mniej więcej tyle trwa konsternacja kierowcy i podstawienie innego środka transportu.  Wreszcie zmieniamy miejsca – przenosimy plecaki i jedziemy dalej. 
Pozostała  część drogi upływa jak w letargu – niewyspanie daje o sobie znać. Siedzę na jednym z „foteli” marszrutki i kiwam się. Nie ma żadnego uchwytu, na drodze doły, bus huśta się niemiłosiernie. Ja  razem z nim, w takt kocich dołów . Strategiczne miejsce powoduje, że zasypiając obijam się – raz to o siedzącą „babuszkę” z lewej, raz o stojącą „matrioszkę” z prawej.  Te dwie próbują coś do mnie mówić lecz w tym stanie nic nie rozumiem i rozumieć nie chcę. Zamykam oczy i znowu – obijam się to w lewo – to w prawo. Z perspektywy czasu sytuacja niebanalnie komiczna.  I w ten sposób dojeżdżam do Lwowa.
Dworzec kolejowy  robi na mnie duże wrażenie.  Kunszt austro-węgierskiej architektury, zapełniony gwarem setek ludzi.  Lata historii aż kłują w oczy i gniotą po plecach. A może to mój plecak? … Szybko udaje się kupić bilety do Wołowca, klasy plackarnyj. Opuszczamy dworcową ciżbę ludzką i meldujemy się w wagonie, ku mojemu zdziwieniu, oddając przedtem bilety konduktorce-opiekunce.
Mój pierwszy kontakt z koleją ukraińską wspominam dobrze. Może złożyło się na to parę czynników, ale podróż do  Wołowca upłynęła bardzo przyjemnie. Towarzyszył jej głównie równomierny stukot stalowych kół i podziwianie karpackich krajobrazów.  W międzyczasie zdjęcia Izero problemów. Chill.





 Kilka chwil po południu jesteśmy na miejscu. Wołowiec – postkomunistyczne miasto u podłuża Borżawy roztacza przed nami swoje piękno dziurawych  ulic.  Mamy niewiele czasu – kupujemy sucharowe chrupki, chleb piwo i papier toaletowy. Rzeczy pierwszej potrzeby,  jakby nie patrzeć. Zbliża się burza. Po ulicy wiatr przegania piaskowe wiry – jak na prawdziwy dziki wschód przystało. Ten obrazek pamiętam do dziś.  Z chwilowego zamyślenia odrywają mnie kompani – przygoda czeka.
Wiedzeni intuicją  Mundka, z pomocą GPSa z koordynatami Google i radzieckiej sztabówki , staramy się wyjść za miasto. Tym razem bezskutecznie. Przeszkadza nam ściana deszczu, która zatrzymuje nas w Wołowcu.  Mamy chwilę czasu. Można przestawić godzinę w zegarku, otworzyć piwo w plastiku czy posłuchać indoktrynacji miejscowego żula, któremu bardzo się spodobaliśmy. Mamy przywilej wyboru.  












Po kilkunastu minutach wychodzi słońce i możemy kontynuować naszą podróż. Czeka nas mozolne podejście, z plecakami wielkimi jak szafy , po pustych górskich ścieżkach. Pierwsze kroki stawia się mozolnie i bez entuzjazmu.   Do czasu otwarcia 2,5 litrowej butli browara. Każdy bierze porządny łyk, potem kolejny  i po takiej „baterii” ściany od razu zaczynają się kłaść. Przybywa sił, ochoty, na twarzach malują się uśmiechy, w głowach nowe idee. Ot na przykład taki Mouser w przypływie pomysłu opuszcza nas szukać lepszej ścieżki na górę, uskuteczniając tzw. „trawers” . Niech idzie,mywalimy przed siebie, prawą stroną zbocza.
Jeszcze kilka chwil i wychodzimy na połoninę. W górach nie jesteśmy sami, w kotlince obok widać namioty. Nie będziemy ich mieć za sąsiadów dziś wieczór – tylko przechodzimy obok.  Na grzbiecie wchodzimy na drogę – co znowu bardzo  mnie dziwi. Droga na tej wysokości? Co? Jak? Po co? Pytanie pozostaje bez odpowiedzi.  Albo lepiej- riposta  „Ukraina” – dobra na wszystko.
Droga przez grzbiet jest bardzo urozmaicona. Może nie terenowo, ale na pewno wizualnie. Słońce funduje nam wspaniały spektakl koloru i świateł. W oddali widzimy cały przekrój gór. W dolinach zielenieją drzewa. Im wyżej tym robi się coraz bardziej szaro, zaś żółć traw przechodzi ostatecznie  w biel śniegu, który o dziwo przetrwał jeszcze na tej wysokości. Ten odległy obrazek to ramię zakończone wierzchołkiem Stoha – najwyższego szczytu w okolicy i celu dnia jutrzejszego.
Po zabawie z aparatami, przyszła pora na refleksję w sprawie noclegu. Prawie bezsprzecznie decydujemy się zejść trochę, w stronę niedalekiej chatki pasterskiej.
Tam rozbijamy obóz i zbieramy opał na ognisko.  Zbliża się zmierzch. Czas spożytkować wniesione towary. Wtarganie alkoholu na tą wysokość podobno procentuje w znaczeniu dosłownym.
Płomień strzela wysoko, oświetlając pięć zadowolonych twarzy. Pod gwieździstym widnokręgiem kończymy pierwszy, udany dzień.









Ranek wita nas bardzo słonecznie. Co prawda grzbiet zasłania nam południowo-zachodnią cześć widnokręgu lecz na pozostałej nie widać żadnej chmurki.
Do wczesnych godzin południowych obijamy się. Droga po wodę, obijanie, gotowanie, obijanie. A po jedzeniu znowu do góry brzuchem.  Słońce piecze.  Zebranie obozu przeciąga się do południa, bo dopiero o dwunastej opuszczamy miejsce noclegu.
Dosłownie po kilku krokach staje się rzecz straszna – od niewidocznej północnej strony zbierają się chmury i momentalnie zaczyna padać deszcz, a później śnieg.  Tzw. „grom z jasnego nieba” sprawia nam niezłe baty. Na grzbiet podchodzimy już w temperaturze uboższej o jakieś dziesięć stopni. Solidnie zmoczeni od zewnątrz i ze środka , na przełęczy decydujemy się, czy zrewidować nasze plany.
Nie ma takiej potrzeby – plecaki lądują do dołu, a my odbijamy na lekko, w kierunku ośnieżonego masywu Stoha. Droga na szczyt i z powrotem zajmuje prawie cztery godziny. Pogoda przy tym zmienia się jak w kalejdoskopie. Raz zakładamy kurtki wystawiając się na deszcz, po kilku minutach zdejmujemy co można, z powodu piekącego słońca. Obiektyw w mojej lustrzance od przypływu wrażeń - zaparowuje.  Na szczycie spotykamy ukraińskich turystów – nie wiemy skąd idą, dokąd zmierzają, w ogóle nic. Stanowią dla nas trochę bezbarwne tło.
Przy plecakach z powrotem meldujemy się po południu. Trafiamy przy tym na ten gorszy moment, w tzw. Niewłaściwy moment i niewłaściwy czas. Po chwili rozpętuje się burza. Każdy zakłada na siebie co ma przeciwdeszczowego i uczestniczy w rytmicznym marszu cieni. Z minuty na minutę pogoda staje się coraz gorsza, do deszczu ze śniegiem dołącza wiatr. Nikomu nawet nie chce się zatrzymywać. Po prostu idziemy. Uskuteczniamy  marsz przez kilka godzin, w końcu wybierając boczny grzbiet na nocleg.
„Tam jest jakaś chata” – rzecze ktoś.  Dla zmokniętych turystów perspektywa suchego noclegu i zmiany sytuacji stanowi pewien punkt pożądania. Choćby chaty nie było- znajdzie się.  Bez słowa, decyzja zapada przez aklamację.  Poprawiają się nastoje, ogrzewane ciepłymi myślami. Wraz z nimi psotna pogoda także okazuje się bardziej łaskawa. Wreszcie przez chmury przebija się słońce. I to w jaki sposób!!! Horyzont na wschodzie miażdży kolorami, nie dając o sobie zapomnieć. Wyciągam aparat i fotografuję, aż moi towarzysze znikają za zakrętem.
Schodzimy na boczny grzbiet, na nocleg. Po kilkuset metrach znajdujemy chatę- niestety już zagospodarowaną przez ekipę z Poznania.  Nam pozostaje zadowolić się miejscami na namioty.  Dobre i to – czas przejrzeć straty  spowodowane deszczem.  Teraz  wychodzi kto dobrze zabezpieczył się przed deszczem. Nie zapobiegawczym przyjdzie spać w mokrych śpiworach i ubraniach. Przed chwilą zaszło już słońce. Z suszeniem trzeba zaczekać do jutra. Gotujemy wspólną „glumzę” i układamy się spać w komfortowych lub mniej komfortowych warunkach.
Od rana trwają zabiegi reanimacyjne. Ratuje  się rzeczy zmoknięte we wczorajszej ulewie, z zamiarem ponownego użycia. Nawet papier toaletowy suszy się, rozwinięty na łące. Widok wprost symboliczny.
Znowu towarzyszy nam dobra pogoda. Wystawiamy zimowo-białe ciała na działanie w słońca. I po raz kolejny się nam nie spieszy. Gdy wszystko wyschnie – ruszymy dalej na wschód, w stronę połoniny Kuk.
Marsz rozpoczynamy o godzinie jedenastej czasu lokalnego. Aura zaczyna się lekko psuć. Wieje, a słońce znów przysłaniają chmury. Czyżby gwałtowny prysznic jak ostatnio? 
Przemierzamy szare połoniny. Pogoda nadal jest niepewna, a marsz staje się bardzo smętny.  Kolejny grzbiet, kolejne podejście i tak  wkoło.  Miłą odmianą jest konsumpcja zawartości puszek i trawiaste wzniesienie, które daje nam pogląd na połoninę Kuk, majaczącą  w oddali.  Szeroka, jak na miejsce w którym się znajdujemy, droga,  jest dziś ewidentnie nieuczęszczana. I cicha, no może nie licząc jednej wycieczki na quadach. Smętny dzień mija przede wszystkim na rozmowach – w konfiguracji każdy z każdym, o wszystkim i niczym. 
Przez chmury nie widać słońca, które już niedługo powinno zachodzić. Decydujemy się rozbić namioty w pobliżu dawnej kopalni odkrywkowej( lub czegoś podobnego).  W międzyczasie Mouser  udaje się w las, z zamiarem szukania wody, a kto nie ma zajęcia znosi drewno na ognisko.
Po kilkunastu minutach, już w kurtkach podczas deszczu, przygotowujemy jedzenie. Koncentrat pomidorowy, makaron, konserwa i mix  innych produktów z dna plecaka. Nieważne co powstaje z takiej mieszanki. Znaczenie ma – że jest jadalne („suma rzeczy jadalnych jest jadalna” – co zasłyszałem początkiem mojej przygody z turystyką).  Deszcz przybiera na sile i najważniejszym jest pochłonąć zawartość naczyń. Poparzyć się, ale nie zmoknąć. Po zakończonym zdaniu, kładziemy się spać.  Deszcz miarowo stuka w tropik namiotu.
Ulewa trwa aż do raną, a mimo tego jakoś nie może przestać. Co jakiś czas jeden (bądź jedyna J) z nas budzi się i słucha:
-Leje?
-Leje
- Wieje?
-Wieje
-To śpimy dalej – ktoś kwituje przytłumionym głosem z wnętrza śpiwora. 
I tak parę razy z rzędu, aż do godziny 9:30. Wtedy pojawia się zdecydowany głos – trzeba się zbierać, bo nie przestanie nigdy.
Impuls wystarcza i choć głowa wystawiona przez wejście, we mgle widzi tylko sąsiedni namiot , uczciwie należy wypełznąć.
Pogoda jest paskudna, a chodzeni po górach to ostatnia pożądaną czynnością tego dnia. Pakujemy mokre namioty i zaczynamy maszerować. Na dobry początek – kilkaset metrów podejścia na połoninę Kuk. W miarę, jak stawiamy pierwsze kroki, deszcz decyduje się ustąpić, ale bardzo dobrze zastępuje go wiatr i mgła. Kierujemy  się za główną drogą wzdłuż grzbietu, widząc przez sobą tylko kilkanaście metrów tego traktu. I tym sposobem aż pod szczyt. W pewnym momencie GPS sygnalizuje, że warto odbić w kierunku wierzchołka upragnionej połoniny.  Wprawdzie docieramy na miejsce, ale wszechobecny wiatr, grabiejące palce i zerowa widoczność motywują  do zejścia.  Zabrawszy plecaki, udajemy się w dalszą drogę.
Najwyższy punkt dnia za nami. Na najbliższej przełęczy, obrawszy kierunek z GPSa, zaczynamy zejście.  Początkowo bez wyczucia, połoniną, ale po kilkuset metrach trafimy na drogę.  Prowadzi nas ona przez zalesiony grzbiet, coraz niżej. W miarę deniwelacji , obumarłe, szare drzewa przeplatają się z zielonymi, aż po paru godzinach przeobrażania, towarzyszy nam kolorowe otoczenie. 
Polanka przy drodze to idealny moment na postój. Mgła ustępuje, a na horyzoncie, widocznie rysują się zielone pasma. Zrzucamy plecaki i kontemplujemy otoczenie. Każdemu należy się chwila odpoczynku.
Nie mija pół godziny, a jesteśmy w drodze. Pogoda się poprawia, a słońce próbuje wyjrzeć zza chmur. Mijamy bacówki i pasterskie zagrody, o tej porze roku jeszcze opustoszałe. Wychodzimy na pastwiska i obserwujemy wzgórza na horyzoncie. Kolejny postój  z pięknym widokiem.  Choć dna dolin jeszcze nie widać, zastanawiamy się nad godzinami otwarcia sklepów. Po kilku dniach na jedzeniu z puszek, każdy ma coś, co chciałby kupić. Jakiś drobiazg, który na pewno czeka na niego w sklepie, w dolinie. Pojawia się motywacja. Za pomocą samowyzwalacza robimy wspólne zdjęcie i przyspieszamy kroku. Czas płynie nieubłagalnie, droga się dłuży, a wraz z nią oddala perspektywa zakupów.
Dopiero przed wieczorem osiągamy kraniec grzbietu i tuż nad wsią w dolinie, urządzamy sobie miejsce na biwak.  Wieczór zapowiada się bardzo pomyślnie. Od północy niebo przejaśnia się, a zachodzące słońce, po raz wtóry na tym wyjeździe, maluje kolory na grzbietach.  Znajdujemy w sobie   optymizm, a towarzyszy mu szybki podział zadań. Idę z Mundkiem po zakupy, a pozostali mają zatroszczyć się o ognisko i miejsce do spania.
Ukraińska wieś, o nazwie, której nigdy nie pamiętałem ma wyjątkowo pasterski charakter. Dopiero po zejściu kilkuset metrów widzimy jakichś tubylców. Mundek pyta o „magazyn atkryty”, a kobieta wskazuje drogę na dół. Tam też się udajemy i błotnistymi ścieżynkami wychodzimy wreszcie na główną, wiejską arterię. Sklep widać z oddali. Uff, otwarty! Kupujemy same niezbędne produkty – chleb, ketchup, sucharki, kiełbasa i oczywiście piwo.  Duże, tanio, dużo. Nie spieszy nam się, dlatego ostatnie promienie słońca wykorzystujemy na łyknięcie dwóch browarów z wędzonym serkiem i rybkami. Pijemy, gadamy, jest przyjemnie. W końcu przychodzi zmrok, chłód zaczyna dokuczać –pora ruszać na górę. Weselsi o litr piwa, z siatkami zakupów, szybko pniemy się stroma ścieżką. Droga upływa bardzo szybko i po pół godziny  meldujemy się na miejscu biwaku. 
Tymczasem pozostała trójka doskonale gospodarzy przy obozowisku. Ognisko płonie, namioty rozłożone. Z naszymi siatkami prowiantu można przystępować do zabawy pod gwieździsty niebem.
C’est la vie –po wesołym wieczorze, zaczyna się melancholijny poranek.  Pogoda jest wprost bajkowa. Spiekota wcześnie wygania nas z namiotów, jednak lenistwo nie tak łatwo przepędzić. Kończymy, rozpoczęty dwa dni temu proces opalania. Bez pośpiechu, bardziej myśląc, co z sobą począć.
A jakby zrobić sobie tu melinę – po chwili ktoś rzuca. – I posiedzieć jeszcze z dzień, dwa –dodaje.
Opcja niby poroniona  lecz w tym wypadku padająca na podatny grunt.
-Żartowałem, trzeba się zbierać w końcu – kwituje, chyba świadomy, że co najgorsze - możemy się zgodzić na opcję przedłużenia odpoczynku.
Zbieramy swoje rzeczy, po czym zaczynamy schodzić.  Znajomą drogą, docieramy wkrótce do wsi. Transportu publicznego brak, decydujemy się na marsz. Plecaki ciążą, a pogoda dla odmiany częstuje nas spiekotą i upałem. Do większej miejscowości mamy około  ośmiu kilometrów.  







Odległość zajmuje  dwie godziny. W większej wiosce także jakoś nic nie kursuje. Czekamy  na przystanku lecz po dłuższej chwili, znudzeni postanawiamy maszerować dalej.  Próbujemy złapać stopa, ale nie mamy szczęścia. Zresztą pięcioosobowa grupa ma małe szanse na ten środek transportu.  Po kilku kilometrach zatrzymuje się wreszcie marszrutka. Zadowoleni kontynuujemy podróż na siedząco. Mimo woli wdaję się w rozmowę z Ukraińcem, który pracował jakiś czas temu w Polsce. 
Po godzinie jazdy docieramy do większego miasta. Tu działa już kolej, dlatego liczymy na transport do Lwowa. Udaje się kupić podejrzanie tanie bilety. Za kilkaset kilometrów jazdy płacimy w przeliczeniu 6-7zł.  Czas do przyjazdu pociągu spędzamy w lokalnym barze. Przy kuflu piwa, obserwując  proste życie folkloru ze stolika obok.




Po siedemnastej przyjeżdża pociąg. Wsiadamy licząc na ciekawą podróż. Nie możemy być zawiedzeni.  Nie w tym kraju. Po drodze, w przedziale robi się coraz bardziej tłoczno. Z każdym kolejnym przystankiem (a było ich chyba ze sto) dosiada się kilka babuszek  z towarem na sprzedaż. Zaczyna robić się tłoczno, a nasze bagaże widocznie zawadzają. W chwili zagrożenia wybieram najlepszą możliwą opcję – nurkuję na  górne kojo. Nie mija parę chwil i już śpię.
Około piątej rano dojeżdżamy do Lwowa. Po wyjściu z pociągu, jeszcze w krótkich spodenkach, przeszywa mnie lodowaty chłód. Dworcowy termometr wskazuje 4,5 stopnia Celcjusza.  Ot wszystko jasne, tylko jak to możliwie? Wsiadaliśmy przecież do pociągu w upale. Pogoda znów okazała się nieprzewidywalna.
Nie wiem za czyim pomysłem, owczym pędem,  idziemy zwiedzać  Lwów. Ciągle jest cholernie zimno, a z nieba sypie się śnieg z deszczem. Przechodzimy przez stare miasto, ale bardzo na siłę, bez entuzjazmu i bez sensu. Osobiście mam dość i chyba nie ja jeden, bo szybko wracamy pod dworzec kolejowy.  Wsiadamy w marszrutkę po czym opuszczamy pochmurne i mokre miasto. Na granicy „okupujemy” się do maksymalnych limitów,  w  alkohol i miejscową chałwę. Ku mojemu zdziwieniu, rozmienione sto złotych wystarcza na cały , pięciodniowy wyjazd.
Bramki graniczne są naszym ostatnim punktem wycieczki. Żegnam się z Ukrainą,  Karpatami i folklorem, który z zaciekawieniem  obserwowałem ostatnimi dniami. 
Majówkowa wycieczka była dla mnie bardzo kształtująca. Pierwszy wyjazd na Ukrainę bardzo zachęcił do ponownego odwiedzenia tego kraju. W końcu wyszedłem na szerszy horyzont, zarówno kulturowy jak i górski. Był to dobry początek dla przyszłych  wyjazdów zagranicznych i pierwsze tego typu przeżycie, które zapamiętałem szczególnie ciepło.  Wrócę tu już niedługo, góra dwa miesiące…
 Tomasz Duda


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz