poniedziałek, 31 marca 2014

Zwiedzanie Wiednia w dwa dni

Zwiedzanie Wiednia w dwa dni

Nie da się ukryć iż Mozartstadt, jak inaczej zwykło się nazywać miasto nad Dunajem, jest dla polskich turystów celem bardzo popularnym. Przybywają to szczególnie zorganizowane wycieczki szkolne, pracownicze czy łączące ze sobą ludzi pod znakiem jednej agencji wypoczynkowej. Niemniej jednak austriacka stolica przyciąga także weekendowe wycieczki samochodowe, polskich studentów programu ERASMUS czy innych skuszonych lokalnymi atrakcjami.
Choć do Wiednia nie latają tanie linie – port lotniczy Schwechat trzyma się póki co w oddali od niskobudżetowych przedsiębiorców – to jednak właśnie dostępność jest jedną z cech miasta, która przyciąga Polaków w okolice Dunaju.




Teraz pytanie – dlaczego przyciąga? 
Historycznie, pozycja Mozartstadt gruntowała się jeszcze od średniowiecza. W czasach Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego miasto jednak nie pozostawało niczym innym jak jednym z większych ośrodków cesarstwa na południowych rubieżach, nadto nadmiernie wysuniętym i zagrożonym atakami tureckimi.  Prawdziwy rozkwit przyniosła Wiedniowi dynasta Habsburgów, która uczyniła z miasta stolicę swojego imperium. Od tamtego czasu ośrodek  kwitł i rozwijał się. Choć państwa Habsburgów zmieniały nazwy i chłonęły nowe ziemie, Wiedeń zawsze stanowił ich serce aż do 1918 r., kiedy monarchia ostatecznie rozpadła się.
Takie uwarunkowania historyczne i fakt że spustoszenia europejskich wojen przeważnie oszczędzały miasto, mają odzwierciedlenie w przekroju dziedzictwa architektonicznego miasta. Gotyku tu niewiele, renesansu również, a paleta słynnych budowli zaczyna się właściwie na baroku i kończy neogotykiem czy secesją. Modernizm z grzeczności pomijam.
Architektura to chyba największy atut austriackiej stolicy, ale z pewnością nie jedyny. Miasto dysponuje dobrą infrastrukturą ścieżek rowerowych oraz jest przesycone zielenią parków, skwerów i ogrodów. Można śmiało przyklasnąć opiniom, że jest to jedna z metropolii oferujących mieszkańcom najwyższą jakość życia i względne bezpieczeństwo. Chętnych na te warunki nie brakuje.


Jak tu trafiłem?
Osobiście, Wiedeń nigdy nie jawił mi się jako miejsce, które koniecznie chciałbym odwiedzić, nigdy nie znaczyłem go na wyimaginowanej liście „must see”, którą oczywiście mam.  Brama na Mozartstadt została otwarta z bardziej prozaicznej strony. Kiedy pojawił się Polski Bus i za relatywnie niewielkie pieniądze zoferował przejazdy do miasta nad Dunajem – namówiłem Janusza i skorzystaliśmy. Nowa partia biletów, mozolny zakup na przekór przeciążonym serwerom i moja przygoda z Wiedniem zaczęła się od przelewu 120 złociszy, za osiem łączonych biletów (po cztery bilety na osobę) relacji Lublin- Wiedeń – Lublin.
Kupując bilety na kursy nocne zaplanowałem w pięć minut wycieczkę dwudniową z najtańszą opcją – jednego noclegu w hostelu.
Do wyjazdu przygotowaliśmy się niewiele – pożyliśmy mapę od znajomego i przewodnik po Austrii (na dwa dni wystarczy taki skromny opis Wiednia, bo i tak nie ma czas zbytnio się zagłębiać), oraz przeczytaliśmy dwa okrojone pdfy z sieci. Ostatnią czynnością planistyczną było znalezienie paru tanich hosteli i nałożeniu ich lokalizacji na mapę, po czym z nadzieją, że miejsca wolne jednak będą – wsiedliśmy do autobusu.


Dzień 1


Nierozbudzone jeszcze i ciche miasto wita nas około 6 rano. To zdecydowanie zbyt wcześnie, aby ruszyć w kierunku centrum. Siedząc przy kawie w Macku na Südbahnhof kontemplujemy mapę i ustalamy plan działania. O 7:30 wybieramy się w poszukiwaniu noclegu w okolicy, jednak bez skutku. Miejsc albo nie ma, albo za drogie. Postanawiamy przejść się parę kilometrów do Schönbrun, a następnie zajść do hotelu, który znajduje się w okolicy. Początkowo pogoda dobrze rokuje, jednak po godzinie prognozy można odrzucić. Po słonecznych chwilach niebo zasnuwa więc chmurami i zaczyna padać deszcz, niesiony ostrym wiatrem.  Chwilę przeczekujemy, jednak przy naszym ograniczonym czasie wychodzimy na deszcz – taka pogoda będzie już przez cały dzień. Niby ciepło – 14 stopni, ale w tle silny wiatr i przelotne opady przerywane słonecznym niebem. Nieprzyjemnie, zimno, a my w koszulach i letnich kurtkach.
Gdy dochodzimy do Schönbrunn, na chwile przestaje padać deszcz, toteż obchodzimy cały kompleks wkoło i wdrapujemy się na wzgórze Glorietta, skąd roztacza się piękny widok na Wiedeń. Moim zdaniem stąd najlepiej widać katedrę św. Szczepana, która wybija się wizualnie ponad horyzont niskiej zabudowy staromiejskiej.  Cały kompleks nie robi na mnie zbytniego wrażenia – mimo iż podczas naszej wizyty w Wiedniu zaczyna się już robić wiosennie, to jednak żywa zieleń dodałaby niewątpliwie splendoru tej letniej rezydencji Habsburgów.



Po przeczekaniu kolejnej nawałnicy pod schodami pałacowymi, zaczynamy marsz w kierunku wiedeńskiej Starówki i tzw. Ringu. Nasz plan na dziś zakłada zwiedzanie wzdłuż osi ulic dawnego pierścienia murów miejskich. Po drodze wstępujemy do hostelu „Wombat’s” i ku naszemu zadowoleniu dostajemy tam nocleg. Tym samym najważniejszy problem wyjazdu mamy z głowy i z lekkim plecakiem i głowami możemy udać się w dalszą drogę. Na początku docieramy do Museum Quartier, jednak sam budynek i aranżacja wnętrza kompleksu nie zachęca do odwiedzenia, toteż szybko go omijamy. Następnie kierujemy się na plac Marii Teresy. Otaczające go z dwóch stron budynki Muzeum Historii Sztuki i Muzeum Historii Naturalnej  rozbudzają już wyobraźnię. Neorenesansowe gmachy są bardzo estetyczne i monumentalne zarazem. Zachęcają do wejścia, ale z zewnątrz są również warte obejrzenia. Sam pomnik pośrodku placu skupia wzrok na długie minuty. Dokładnie wykonane elementy każdej postaci zachęcają do głębszej obserwacji.



Pomniki wiedeńskie to materiał na osobny artykuł, a nawet coś więcej. Wiedeń aż kipi pomnikami i to dziełami światowej klasy. Rzeźby zarówno  wolno stojące, jak i wkomponowane w architekturę są niesamowicie piękne. Na uwagę zasługuje mimika postaci, elementy ubioru czy plastyka ludzkiego ciała. Niebanalne pozy, perfekcyjnie wykończone szczegóły i idealne proporcje – tak mógłbym pokrótce opisać wiedeńskie rzeźby. Warto na nie zwrócić uwagę przy zwiedzaniu miasta.



Za muzeami przebiega już jedna z ulic Ringu, oddzielająca plac Marii Teresy od pałacu cesarskiego – Hofburg. Właśnie w tamto miejsce się teraz udajemy.  Kompleks jest prawdziwym skarbcem wiedeńskiej kultury .  W imponującej zabudowie reprezentującej przekrój epok, kryje się wiele dziedzińców, placów, z licznymi muzeami i atrakcjami turystycznymi. W zabudowie rzucają się w oczy piękne pomniki i rzeźby, wzrok przyciągają barokowe fasady a przede wszystkim półkole Neue Burg. Na przejście przez pałac cesarski potrzeba dłuższej chwili. Kompleks wart jest dokładnej eksploracji, a wypocząć można wśród zieleni Burggarten i Volksgarten, usytuowanych nieopodal. Na teren Hofburga przychodziliśmy kilkukrotnie. Najlepiej wygląda oświetlony przez zachodzące słońce, kiedy fasada Neue Burg mieni się czerwienią. Niezapomniany widok.



Spod Hofburga skierowaliśmy się na północny Zachód. Najpierw odwiedzamy budynek parlamentu, który konstruktor upodobnił do antycznej świątyni.  Kolejno obchodzimy budynek uniwersytetu, który nie zbudza większego zainteresowania, po czym zabieramy się na budowle neogotyckie. To strzelisty Ratusz i Kościół Wotywny. Do żadnego wnętrza niestety nie udaje się nam wejść, a remont ratusza nie pozwala nawet podejść do budowli bliżej niż 50m. Jesteśmy zawiedzeni, gdyż budynki te wydają się nader interesujące. Architektura na północ od Ringu wydaje się nam stosunkowo monotonna i niewarta zapamiętania. Mam świadomość, iż mówię o wybitnych dziełach znanych architektów, jednak w opisie staram się być szczerym. Gmach Teatru znacznie lepiej wygląda wieczorną porą, co jest zasługą dobrego oświetlenia tego miejsca, neorenesansowy gmach giełdy i Ringturm  nie zachęcają do dłuższego postoju.



Na drugą stronę Ringu maszerujemy wzdłuż Kanału Dunajskiego i ulicy Franciszka Józefa. W pewnym momencie naszą uwagę przyciąga mały kościółek schowany pomiędzy kamienicami. Nie ma go w przewodniku, ale budowla jest warta uwagi. Niepozorna, porośnięta roślinnością, ma jednak w sobie niepowtarzalny klimat. To kościół św. Ruprechta  - najstarsza budowla sakralna w Wiedniu. Według legendy pochodzi z VIII wieku n.e., jednak najstarsze zachowane źródła datuje się na  1200 r. n.e.


Przy wschodnim fragmencie Ringu spędzamy niewiele czasu. Kilka ulotnych spojrzeń poświęcamy dawnemu monumentalnemu Ministerstwu Wojny i Pocztowej Kasie Oszczędności. Nasz cel to budynki z innej epoki – ślady działalności nietypowego artysty – F. Hundertwassera. To KunstHausWien i dom przy Löwengasse. Osobiście, nie jestem fanem tego typu architektury i trochę przymykam na nią oko, niemniej jednak to miła odskocznia od surowych i sztywnych styli historycznych, na pewno znajdzie wielu zwolenników i wielbicieli.  Organoleptycznie mogę stwierdzić, że najwięcej ich wśród Rosjan.












Spod fantastycznego i kolorowego domu, plątaniną ulic przenosimy się do Stadtparku. Pogoda w międzyczasie poprawia się radykalnie i możemy podziwiać wiosenny krajobraz tego terenu zielonego ze wszystkimi jego walorami. Miejsce wygląda bardzo sympatycznie. W samym centrum miasta przenosimy się w krainę drzew i krzewów, z wąskimi alejkami i przystrzyżoną trawą. W centrum obiektu, który już dawno zmienił szatę na wiosenną, usytuowane jest malownicze jeziorko po którym pływają kaczki. Trzeba przejść obok niego, by dotrzeć do pozłacanego posągu mistrza. – J. Straussa młodszego, który wyróżnia się z każdego rodzaju tła.













Przechodząc przez park miejski, wkrótce odbijamy na południe, w kierunku kolejnego obszaru zielonego. W dzielnicy ambasad, jak można wnioskować po egzotycznych flagach, znajduje się Belvedere. Przyznam, że w to miejsce szedłem bez większych nadziei i typowo w celu odhaczenia obiektu, tymczasem okolica bardzo mnie zaskoczyła. Rezydencja księcia Eugeniusza Sabaudzkiego niewątpliwie przyćmiewa Schönbrunn i jest najpiękniejszym kompleksem pałacowym w Wiedniu. Na szczególną uwagę zasługuje zwłaszcza tzw. Oberes Belvedere, który służył wyłącznie do celów reprezentacyjnych. Według mnie to najbardziej wartościowa pod względem wizualnym budowla, jaką odwiedziłem tego dnia w Wiedniu.



Niedaleko Belvedere znajduje się jeden z większych węzłów komunikacji miejskiej Wiednia – plac  Karola. Zmierzamy tam niedługo przez zachodem słońca, w celu odwiedzenia ostatniego zabytku na dziś – kościoła Karola Boromeusza.  Budowla uważana za arcydzieło baroku czy eklektyzmu (jak kto woli ;)) zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, Jak w poprzednim przypadku szedłem tu bez polotu, ale widok zrewidował moje skromne oczekiwania. W celu kontemplacji kościoła zajmujemy  jedną z ławek na placu Karola i przystępujemy do oględzin. Kościół Karola Boromeusza jest monumentalny i imponujący. Pięknie wygląda umieszczona centralnie kopuła, po której schodzimy wzrokiem aż do wejścia, które jest stosunkowo skromne. Dwie kolumny boczne, wzorowane na kolumnie Trajana przyciągają uwagę nasileniem rzeźb i rozkładają punkt centralny budowli, z kopuły, na cała jej szerokość. Jedynie tympanon, jak stwierdził Janusz, jest nieco skromny.
Na placu Karola nasza faktyczna trasa na dziś kończy się . Co prawda przechodzimy jeszcze przy posągu Goethego, budynku Opery czy oświetlonymi dziedzińcami Hofburgu lecz to już tylko spacer w kierunku noclegu. Do hotelu wracamy przed 20stą, po treściwym dniu zwiedzania.


Dzień 2




Wykorzystując piękną pogodę, jaka przez noc zdążyła się wyklarować, zwiedzanie na dziś zaczynamy od Kahlenbergu. Wzgórze to dla mnie, jak i pewnie dla wszystkich Polaków, ma znaczenie symboliczne. Nie będę się rozpisywał o roku 1683 r., ale właśnie z tego powodu chcę odwiedzić to miejsce. Przed wyjazdem wiele osób mi je odradzało i zniechęcało.  Kahlenberg jest jednym z wzniesień usytuowanych w tzw. Lesie Wiedeńskim, około 11 km od centrum miasta.  Mierzy 488 m n.p.m. i można dojechać tam komunikacja publiczną. W celu odwiedzenia Kahlenbergu kupujemy bilet w stacji metra za 2,10 euro i po jednej przesiadce osiągamy linię U4 jadącą w kierunku Heiligenstadt. Metro opuszczamy na ostatnim przystanku i dzierżąc w ręku ten sam bilet przesiadamy się w autobus miejski U38a w kierunku Kahlenberg. Ten prowadzi nas na aż do celu, na sam szczyt wzniesienia. Droga trwa około godziny.  Na szycie Kahlenbergu znajduje się polski kościół księży zmartwychwstańców a w nim izba pamięci wiktorii wiedeńskiej.


Widok ze wzgórza, dla którego przyjeżdża tu większość turystów, oferuje szerokie pole widzenia, lecz miasto ze względu na dużą odległość nie zachwyca z tej perspektywy. My wszakże mamy okazję podziwiać w oddali coś bardziej osobliwego – ośnieżone szczyty Alp.  Po obejrzeniu wzgórza postanawiamy pójść w kierunku miasta lokalnymi szlakami. Wzniesienia przypominają trochę nasze Góry Świętokrzyskie i są stosunkowo suche.



W drodze powrotnej zatrzymujemy się jeszcze w miejscowości Grinzing. Jest ona bardzo malownicza i reprezentuje przykład tradycyjnego austriackiego budownictwa, jakie podziwiać można wzdłuż głównej drogi. Małomiasteczkowy charakter Grinzig z ciekawie wyglądającym „peronem” tramwajowym” przyjemny sposób odrywa nas od miejskiej monotonii.


W planie zwiedzania Wiednia, na popołudnie i wieczór pozostaje nam spacer po wiedeńskiej starówce, na którą wkraczamy od strony Opery. W pewnym momencie wyrasta przed nami wyrasta południowa fasada Hofburgu z Albertiną – galerią grafiki.  Stamtąd kierujemy się na plac św. Michała, który bardzo mi się spodobał. Otaczają go monumentalne fasady budynków, brama św. Michała wśród bogatych zdobień prowadzi do Hofburgu, a po drugiej stronie strzela w górę smukła wieża kościoła pod wezwaniem tegoż świętego. Centralną część placu zajmują odsłonięte pozostałości rzymskich konstrukcji dawnego obozu warownego, a wkoło jeżdżą konne dorożki. Pomimo iż miejsce jest stosunkowo gwarne, zachęca do spędzenia chwili czasu i kontemplacji architektury otoczenia. Naprawdę warto.









Z przyjemnego Michaelerplatz przechodzimy w kierunku północno-wschodnim. Wchodzimy do kościoła św. Piotra, przystajemy przy pięknej  „kolumnie morowej”, po czym udajemy się w kierunku charakterystycznej wieży.



























Katedra św. Szczepana to jeden z symboli Wiednia i zarazem przedstawiciel skromnego grona budowli gotyckich w tym mieście. Ta naprawdę potężna bryła góruje nad kamienicami i dominuje architekturę starówki. W okolicy pomimo dnia roboczego kręci się wielu turystów. Latem z pewnością byłoby trudno tędy przejść. My mamy trochę więcej luzu, jednak w porównaniu do innych zabytków, miejsce jest stosunkowo „oblegane”.  Obchodzimy bryłę katedry, po czym wchodzimy do wnętrza. Wstęp jest bezpłatny, a w środku można nacieszyć oko sztandarowym przykładem gotyku. Pomimo zmian i dodatków, duże wrażenia robią rzeźby, sklepienia i smukłe kolumny. Prezbiterium i katakumby dostępne są za dodatkową opłatą.



Gdy większość zabytków pozostała zaliczona, mogliśmy zapuścić się w gąszcz mniejszych uliczek na północny Zachód od katedry. Niektóre z nich są wybitnie urokliwe, inne mocno przeciętnie. W takich miejscach właśnie warto jednak szukać czegoś dla siebie, spoza przewodnika czy utartej ścieżki. Na pewno znajdzie się spokój, a przynajmniej więcej spokoju niż przy katedrze czy Hofburgu.
Labiryntem ulic wkrótce przemieszczamy się w okolice Albertiny. Chcemy znaleźć jeszcze trzy kościoły, które wypadałoby odwiedzić przed wyjazdem . W kościele Augustynów po śmierci chowano cesarskie serca, ciała zaś spoczywały w krypcie cesarskiej kościoła Kapucynów. Najtrudniej znaleźć kościół Kawalerów Maltańskich, który chowa się za fasadą kamienicy. Miejsce znaczy czerwona flaga z charakterystycznym krzyżem zakonu.







Wraz  z odwiedzenie tego zabytku plan zwiedzania został zrealizowany. Wieczór upływa nam w towarzystwie wiedeńczyków, na ławce przed Hofburgiem i kontemplacji Neue Burg, która miała zapełnić czas pozostały do odjazdu autobusu. Wiedeń opuszczamy ostatecznie o 22:15.



Co tyczy się naszego noclegu, mogę śmiało wszystkim polecić Wombat’s city hostel  w Wiedniu. Wg strony są trzy obiekty tej firmy w mieście http://www.wombats-hostels.com/, my korzystaliśmy z usług „The base”. Cena za łóżko w pokoju 6 osobowym (z łazienką) wynosi 11 euro od osoby. W pakiecie dostajemy pościel, mapę miasta i kupon do baru na małego (malutkiego, ale jednak ;)) browara. W hostelu jest wi-fi, dobrze wyposażona kuchnia i miła obsługa. W pokojach znajdują się osobne dla każdego i zamykane na klucz – szafki bagażowe. Ludzie są naprawdę w porządku i łatwo można się dogadać – my np. zostawialiśmy przy recepcji plecaki do wieczora drugiego dnia, podczas gdy mieliśmy opłacony tylko jeden nocleg i nie było problemu. Po hostelu przewija się towarzystwo ludzi młodych z różnych krajów europejskich.


Podsumowanie

Wiedeń to zdecydowanie miasto, które trzeba odwiedzić. Jednym spodoba się mniej, innym bardziej, jednak każdy powinien znaleźć tu coś dla siebie. Architektura to spuścizna wielu epok, w mieście znajduje się wiele udogodnień o których nie pisałem, jak wesołe miasteczko i wiele innych „zapełniaczy wolnego czasu”. Sam Las Wiedeński to miejsce gdzie można by spędzić co najmniej jeden dzień. Wiedeń zapewne zyskuje w cieplejsze pory roku kiedy można wypożyczyć rower miejski i pojeździć po rozwiniętej sieci ścieżek. Gdy rozzielenią się liczne parki i ogrody zmienia się również charakter miasta, z szarego zabytku architektury w różnokolorowy kompleks, w którym naprawdę ciekawie można spędzić wolny czas.
W ciągu dwóch dni udało nam się zwiedzić najbardziej interesujące zabytki Wiednia. Przyznam, że nie była to gonitwa, ale też nie obijaliśmy się zbytnio i nie wchodziliśmy do muzeów. Gdyby potraktować sprawę solidniej, z czystym sumieniem widzę tu zajęcie na 4-5 dni.

PEŁNA GALERIA ZDJĘĆ

Pozdrawiam
Tomasz Duda

czwartek, 20 marca 2014

Świętokrzyski trail – z Nieskurzowa na Święty Krzyż szlakiem czerwonym

Świętokrzyski trail – z Nieskurzowa na Święty Krzyż szlakiem czerwonym

Wykorzystując piękną, prawdziwie wiosenną pogodę, wymyśliłem sobie bieg terenowy z prawdziwego zdarzenia. Właściwie nie była to idea pojawiająca się z euforią pięknej niedzieli, a bardziej pomysł z ubiegłoroczny, który jakoś nie mógł doczekać się realizacji. W końcu trzeba było rozprostować kości i wykonać wybieganie w terenie, w Górach Świętokrzyskich.



Główną osią natarcia mojego trailu stanowi najpopularniejszy szlak turystyczny Gór Świętokrzyskich – szlak czerwony im. Edmunda Massalskiego. Ostatnimi laty przeszedłem go odcinkami i w pamięci pozostała mi ciekawa ścieżka z niezbyt wymagającymi podbiegami i zejściami, przyjemną nawierzchnią i relatywnie niewielką ilością błota po drodze. Dla amatora biegów terenowych – na początek jak znalazł. Ustaliłem więc sprawy logistyczne, transport i obrałem dystans na około 20km – takie średnio-dłuższe wybieganie, które w terenie pewnie i  z przewyższeniami pewnie solidnie da w kość.  Plan przewidywał dojechanie do Nieskurzowa i bieg na północ do przełęczy Karczmarka.  Następnie powinienem wstrzelić się w szlak i nim biec aż na Święty Krzyż. Truchtem, bez pośpiechu, niedzielny chill.

Nieskurzów


Jak postanowiłem, tak wziąłem się do dzieła. Z samochodu wyskoczyłem na skrzyżowaniu dróg w Nieskurzowie (gdzie kończy się asfalt i zaczyna szutr) i po krótkiej rozgrzewce obrałem kierunekna północ. Pierwszy kilometr prawie zaprowadził mnie na przełęcz. Droga utwardzona, wygodna nie sprawiała problemów. Początkowo wysoka temperatura, w lesie okazałą się wrażeniem złudnym, zastąpił ją orzeźwiający wietrzyk, nawet przyjemniejszy z perspektywy biegacza.



Na przełęczy Karczmarka jestem już po 7 minutach truchtu. Bez problemu znajduje szlak, którego oznaczenia zostały niedawno zrewitalizowane. Przy wejściu na szlak wita mnie wielka kałuża, jednak z czasem okazuje się, że obawy co do stanu ścieżki są bezpodstawne. Leśna dróżka jest właściwie pozbawiona błota i uprzątnięta z powalonych drzew. Tylko kilkukrotnie trzeba obiegać kałuże, czy większe konary.  Szlak wiedzie łagodnym podbiegiem przez zalesiony grzbiet Szczytniaka, aż na jego wierzchołek.

Szczyt Szczytniaka :)


 Na tym najwyższym wzniesieniu Pasma Jeleniowskiego (Szczytaniak – 554 m) jestem już po 30 minutach. Pogoda dopisuje. Słońce, delikatny wiatr, przez pozbawione drzewa liści widać zarysy miejscowości w dole. Odbijam tu około stu metrów na północ i robię zdjęcia małemu, ale jakże urokliwemu gołoborzu.
Zbieganie ze Szczytaniaka nie nastręcza problemów. Kilkaset metrów bardziej stromego stoku pokonuję marszobiegiem, a dalej puszczam się w trucht, po równej i przyjemnej ścieżce.  Na około ósmym kilometrze zwalniam, co spowodowane jest większą ilością błota, które trzeba ominąć lasem.

Góra Jeleniowska


Niebawem wybiegam z lasu na przełęcz Jeleniowską i docieram do utwardzanej drogi, którą podążam kilkaset metrów. W oddali po lewej stronie widać już przyszły cel, czyli masyw Góry Jeleniowskiej (533 m). Twarda nawierzchnia kończy się po kilku minutach, gdy szlak czerwony skręca o 90 stopni w lewo, do lasu. Podbieg na Górę Jeleniowską jest już bardziej wymagający. Początkowo łagodnie, po kilkuset metrach staje dęba i zmusza do przejścia w marsz. Szkoda się zarzynać. Bardziej strome odcinki idę, a gdy teren się wypłaszcza, przechodzę w bieg. Na szczyt Góry Jeleniowskiej wbiegam po godzinie od rozpoczęcia trailu. W nogach mam już prawie dziesięć kilometrów, ale nie zatrzymuję się tutaj w ogóle.

W oddali Święty Krzyż


 Łagodnym stokiem zbiegam do miejscowości. Kilometr dalej las kończy się, a po prawej stronie roztacza wspaniały widok na mój cel - Łysą Górę (594 m). Przed Paprocicami szlak czerwony prowadzi polnymi wąwozami. W wieczornym słońcu są dość urokliwe i tutaj pierwszy raz na trasie widzę śnieg, który w zagłębieniach jeszcze nie zdążył stopnieć.
Jeszcze przed skrzyżowaniem z drogą główną zaczyna się podbieg i trzynasty kilometr trasy. Przecinam arterię Łagów-Nowa Słupia po czym skręcam w prawo. Czeka mnie solidny podbieg pod górę, na szczęście drogą asfaltową. Przy ścianie lasu zatrzymuję się na chwile, gdyż nogi już dają o sobie znać.

Paprocice


Drogowskaz wskazuje bieg szlaku i kieruje mnie w lewo. Tutaj teren jest już relatywnie płaski.  Uważnie szukam znaków, gdyż ten kilkuset metrowy odcinek stanowi dla mnie jedyną tabula rasę na całym szlaku Edmunda Massalskiego. Jak to w życiu bywa, mam szczęście trafić na wycinkę i oznaczeń próżno mi szukać. Intuicyjnie wybieram drogę, jak się wkrótce okazuje – właściwą. Szczytu wzniesienia, przez które przebiegam (Kobyla Góra – 391 m) nawet nie odczuwam, przypominając sobie o nim dopiero gdy szlak prowadzi dosyć stromo w dół. Przed linią lasu trzeba jeszcze przeskoczyć niewielki strumyk i po krótkim odcinku polna drogą docieram do Trzcianki i kolejnej drogi wojewódzkiej.



Słońce chyli się ku linii horyzontu gdy zaczynam ostatni dziś podbieg – na Łysą Górę. Niebawem docieram do granicy Świętokrzyskiego Parku Narodowego.   Sam podbieg na niespełna 600 metrowe wzniesienie, choć mierzy trzy i pół kilometra długości, do stromych nie należy i da radę przebiec go w całości. Przy tym ostatnim odcinku nogi mi jednak na to nie pozwalają. Na podejściu w terenie ciężko utrzymać dobre tempo, a oddech skraca się niemiłosiernie. Kilka razy przechodzę w marsz, ale po chwili motywuję się do biegu. Po dwudziestu minutach widzę już ostatni podbieg na grzbiet, a zza drzew przebija się oświetlona bryła klasztoru na Świętym Krzyżu.



Na szczyt Łysej Góry docieram po 1:50 h biegu, pokonując odcinek 17 km terenem i 622 m podbiegów. Tutaj kończę trail. Kończę umownie, gdyż jeszcze biegam po okolicy, a już w szarówce zbiegam do Nowej Słupii, na co trzeba doliczyć jeszcze około 4 kilometry, kalkulując trasę.

Zachód słońca nad Łysogórskim gołoborzem. Dla tego widoku warto było :)



Po Górach Świętokrzyskich biega się naprawdę wspaniale. Polecam wszystkim amatorom traili i kontaktu z terenem. Otoczenie urozmaicone, choć bez przesady, a gdy człowiek chce to i zmęczyć się zdoła. Gwarantuję ;) Trasę można lepiej rozłożyć w czasie i trochę przedłużyć względem mojej. Dobrym pomysłem wydaje się rozpoczęcie biegu na skraju szlaku – w Gołoszycach, przy drodze Opatów- Kielce.  Będzie to około 7 kilometrów więcej.
Pozdrawiam



czwartek, 13 marca 2014

Spodnie Milo Nito – test, recenzja, opinia.

Spodnie Milo Nito – test, recenzja, opinia. 


1. Dane techniczne:
Wytrzymałe, elastyczne spodnie na wymagające trekkingi i wspinaczkę
-2 kieszenie przednie zamykane na zamek
- elastyczny pas z dodatkowym paskiem Milo
- profilowane kolana
- luźny krój w celu zapewnienia swobody ruchów
- krótkie zamki boczne
- waga – 500g.










2. Dlaczego kupiłem te spodnie?
Gdy zacząłem swoją przygodę z turystyką i górami przeważnie chodziłem w „twardych” spodniach. Zwykłe jeansy czy militarne bojówki (ciągle nieraz używam) w zupełności wystarczały podczas pierwszych wyjazdów. Człowiek jednak z wiekiem staje się wygodny i tak było również w moim przypadku. Po pewnym czasie poczułem nawet, iż moja wygoda jest krępowane poprzez niewygodne spodnie. Postanowiłem więc to zmienić i zakupić sobie coś bardziej komfortowego do chodzenia po górach. Wielu parametrów nie miałem sprecyzowanych. Spodnie powinny być wytrzymałe, wykonane ze stretchu i pozbawione jakiejkolwiek ociepliny –  jak najbardziej uniwersalne. Po przejrzeniu ofert sklepów, zasięgnięciu opinii w sieci, mój wzrok przyciągnął flagowy (jak się teraz okazuje) produkt Milo. Spodnie stosunkowo niedrogie, dobrze wyglądające i podobno funkcjonalne – czego chcieć więcej. Przymierzyłem i kupiłem – za 225 zł, jeśli dobrze pamiętam.  Miało to miejsce we wrześniu 2010 r. Od tamtego czasu jestem użytkownikiem spodni Milo Nito.







3. Warunki użytkowania
Jak wyżej wspomniałem – spodnie w założeniu miały być produktem uniwersalnym. Długi czas istotnie – pełniły właśnie taką rolę. Początkowo Milo Nito towarzyszyły mi podczas większości wyjazdów górskich. Do wyjątków należały wycieczki zimowe – od zawsze byłem zwolennikiem membranówek w warunkach zimowych i właściwie sztywno się tego trzymałem.  Tym samym spodnie używane były od wiosny do jesieni, podczas wyjazdów w polskie góry, Karpaty Ukraińskie, Rumuńskie oraz w Kaukaz. Na wyjazdy tatrzańskie, zabierałem je, tylko gdy panowały dobre warunki i zakładanie spodni nieprzemakalnych skończyło by się ewidentnym przegrzaniem od pasa w dół. Niemniej jednak zdarzały się takie przypadki kilkukrotnie. Po pewnym czasie Nito zostały również ograniczone pod względem długich wypraw letnich w Karpaty. W takich przypadkach, zastępowały je spodnie letnie, z odpinanymi nogawkami.



Podszywane szwy
4. Materiał, wykonanie
Materiał Extendo, z którego wykonane są spodnie Milo Nito charakteryzuje się znakomitymi parametrami. Dobrze oddycha, a przy tym posiada właściwości wiatroodporne, super odprowadza pot i co najważniejsze – jest rozciągliwy. Strerch porusza się w 4 kierunkach, co w tym przypadku ma duże znaczenie dla naszego komfortu ruchowego. Materiał kolorowy jest gładki i teoretycznie mniej wytrzymałego, od  wstawek czarnych, o strukturze wzmacnianej, które umiejscowione są na kolanach i pośladkach. Ten bardziej wytrzymały materiał bardziej się brudzi i odbarwia.
Od wewnątrz materiał ma tendencję do mechacenia się w okolicach nogawek. Jest to spowodowane stykaniem się go z butami.


Zaszyta dziura po kontakcie spodni z rakami

W niektórych miejscach występują również przetarcia, które jednak nie wpływają na zewnętrzna strukturę materiału.  Kolejna wada wewnętrznej struktury materiału jest dość prozaiczna – dość ściśle przyczepiają się do niego włosy z nóg, które później trzeba wyciągać po praniu.
Wszystkie zamki YKK działają bez zarzutów mimo ciągłej eksploatacji . Zarówno kieszeniowe, jak i nogawkowe. Słabym punktem są natomiast szwy. Od kiedy kupiłem spodnie widziałem, że niektóre z nich prują się. Co prawda na szwach spodnie nigdy się nie rozeszły, jednakże w pewnym momencie na wysokości kroku popękało ich tyle, że konstrukcje musiałem wzmocnić ręcznie szytymi wstawkami.
Wytrzymałość mechaniczna Extendo stoi na przyzwoitym poziomie. Póki co nie zaobserwowałem przetarć ani dziur na wylot, jedyne miejsca szyte w moich spodniach pochodzą po uderzeniu zębami raków. Trudno się zresztą temu dziwić.
Spodnie skrojono bardzo dobrze. Nie ma zbyt dużo zbędnego materiału, przyzwoicie opinają nogi ale bez skrępowania.


5. Funkcjonalność
Milo Nito to spodnie w ogóle nie krępujące ruchów. Gdy pierwszy raz je założyłem, stwierdziłem iż to najwygodniejsze spodnie jakie kiedykolwiek miałem. Trzy lata używania niestety trochę zweryfikowały moje zdanie. Co prawda materiał nie krępuje ruchów, jednak kwestia wygody jest mocno ograniczona wysokim stanem spodni. Nie wiem czy tylko mi pasek odgniata od góry kości biodrowe gdy noszę plecak, ale mimo wszystko jest to mocno irytujące i uznaję jako wadę. Dodam, iż znajomi, którzy posiadają te spodnie nie skarżyli się na tą niedogodność.
Rozpinane nogawki o dziwo – przydają się. Właściwie nie chodzę z nimi rozpiętymi tak po prostu, bo wtedy utrudniają marsz szczególnie przy wietrze, natomiast po rozpięciu nogawek, spodnie można znakomicie podwinąć za kolana i nadać im formę spodni krótkich.
Kieszenie boczne sprawdzają się dobrze – jako zabezpieczonych zamkami, używam ich do przechowywania cenniejszych rzeczy.  Kieszeń boczna umieszczona z prawej strony uda i zapinana na rzep, również poprawnie pełni swoja funkcję. Zmieści mapę, paczkę chusteczek  etc.
Milo Nito, pomimo relatywnie dobrze oddychającego materiału, mają właściwości wiatroodporne. Założywszy pod spód getry termo aktywne można śmiało używać ich zimą.


5. Podsumowanie
Milo Nito to niewątpliwie już spodnie kultowe. Niedawno firma zdecydował się na lekka modyfikację tego modelu, jednak stylistyka i parametry pozostały niezmienione. Z opinii użytkowników zdarzają się problemy z numeracją. Ja, przy wzroście 184 i 85 cm w pasie noszę rozmiar L, jednak warto przez zakupem przymierzyć spodnie. Poza nielicznymi wadami związanymi z jakością szwów muszę przyznać, że Milo Nito były dobrym zakupem, wytrzymały już wiele wyjazdów i nie zapowiada się, aby szybo wymagały wymiany. Poza tym są chyba najtańszymi spodniami stretchowymi z prawdziwego znaczenia. Podstawowy wyznacznik czy moich zakupach – cena/jakość wypada tu zdecydowanie korzystnie.  Z czystym sumieniem mogę polecić te spodnie, pod czym z pewnością podpisało by się wielu moich znajomych, którzy również ich używają.

Pozdrawiam
Tomasz Duda




wtorek, 4 marca 2014

Arc’teryx Gamma Hoody – pół roku na grzbiecie

Arc’teryx Gamma Hoody – pół roku na grzbiecie

Od napisania ostatniej „zajawki” z używania softshella  Arc’teyxa minęło już ponad pół roku. W terminie luty-czerwiec 2013 testowałem Gammę Hoody chyba  w każdych warunkach pogodowych , temperaturowych i zdawałem relację ze swoich obserwacji. Po takiej długiej przerwie uznałem jednak, że trzeba dopowiedzieć parę zdań, które miałyby dementować wcześniejsze prognozy czy utwierdzać mnie w nich.

Latem softshell był używany stosunkowo rzadko. Kilkukrotnie wziąłem go ze sobą na rower, parę razy chodziłem w nim w terenie i często znajdował się na moim grzbiecie wieczorami, przy normalnych wyjściach „cywilnych”. Gdy temperatura obniżyła się poniżej 15 stopni, Gamma znowu odżyła a częstotliwość jej używania wzrosła. Kilkukrotnie miałem na sobie ta kurtkę podczas wycieczek w góry, często też zakładałem ją na wyjazdy typowo turystyczne, z górami w ogóle nie związane – ot kwestia wygody. Gdy w styczniu chwycił mróz, w softshellu ponownie zacząłem biegać. Końcem lutego zabrałem ją nawet jako podstawowe odzienie na bieg na orientację.

Materiał wewnętrzny - w lewym górnym roku - kaptur, z prawej plecy.
Pomimo intensywnego używania i mocnej eksploatacji na kurtce nie ma większych śladów zużycia. Materiał ciągle zachował spójną strukturę, nie znaczy go ani jednak dziura. Nadal jest elastyczny, wygodny, nie rozciągnął się. Wszystkie zamki błyskawiczne pracują rewelacyjnie. Użytkowanie widoczne jest chyba najbardziej po materiale wewnętrznym, który trochę się „skudłacił”, a na plecach nieznacznie wytarł od nacisku plecaka. Z zewnątrz nie zaobserwowałem śladów przetarć.











Mankiety

Ponadto nieznacznie zmechaciły się końcówki mankietów, co jest wyłącznie kosmetyczną wadą.  Poza tymi niedogodnosciami, innych nie zauważyłem, mimo dokładnej obdukcji kurtki. Wszystkie szwy trzymają wzorowo. Jak na stopień używania produktu to jego wytrzymałość i trwałość jest rewelacyjna.


Uwagi, jakie miałem wcześniej w stosunku do koloru potwierdziły się. Czarne ubarwienie jest raczej niekorzystne przy ubiorze tego rodzaju. Przede wszystkim przyciąga promienie słoneczne i wewnątrz odzienia robi się gorąco. Po wtóre stosunkowo szybko się brudzi – to chyba wyłączna wada materiału zewnętrznego. Po przejściu przez krzaki na kurtce jest widoczny niemal cały osad po nich.
Gamma Hoody bardzo dobrze radzi sobie z potem. Pomijając już oddychalność, za którą zawsze ją chwaliłem,  pot na dłuższą metę nie zostaje w materiale, ale jest transportowany na zewnątrz. Gamma Hoody bardzo dobrze sprawdziła się w biegu na orientację. To jedna z lepszych możliwości maksymalnie efektywnego wykorzystania tego produktu. Gdy wysiłek jest stały, ale niezbyt intensywny kurtka pracuje bardzo dobrze i regulacja temperatury przebiega na znakomitym poziomie. Ostatnimi czasy na dwóch tatrzańskich wyjazdach używałem softshella arc’teryxa jako drugiej warstwy na bieliznę, a pod kurtkę. Przyznam, że miałem przed tym pewne opory ale przy niezbyt dokuczliwym mrozie takie rozwiązanie jest jak najbardziej prawidłowe. Podczas większego wiatru lub gorszych warunków zakładam kurtkę, gdy zaś pogoda jest stabilna bądź wysiłek duży wystarczy sam softshell.



Zimą 2013/2014 miałem okazję porównać parametry Gammy Hoody  i Marmta Leadville w testach biegowych. Ten ostatni w konfrontacji do produktu Arc’teryxa wypadł naprawdę cienko. Marmot skrojony jest ja worek, materiał nie rozciąga się tak jak Gammie, a w okolicach szyi zostaje zbyt dużo miejsca, przez które wpada wiatr. Leadville jest po prostu mniej wygodny. Rękawy podchodzą powyżej nadgarstków, większa waga przy nieciekawym kroju daje o sobie bardziej znać , umieszczony a kieszeni na piersi Smartfon jest odczuwalny podczas biegu. Do tego materiał – Gore Windstopper ma ewidentnie gorsze parametry od Polartec Windshield. Po kilku biegowych użyciach w materiał wsiąkło dużo potu i nieprzyjemnie zesztywniał. Biorąc pod uwagę iż produkty Marmota powinny reprezentować jakiś poziom, to soft Arcteryxa jest o niebo lepszy.


Gamma Hoody spodoba się każdemu zwolennikowi dwóch kółek. Dobrze chroni od wiatru, w porządku oddycha, posiada anatomiczny krój. Kiedy tylko potrzebowałem zarzucić coś na siebie podczas rowerowych wycieczek – brałem Arc’teryxa w drogę.



Z powyższych przykładów ewidentnie wynika, że Gamma Hoody Men to rewelacyjna kurtka i Bentley spośród softshelli . Przez roku używaniu wygląda niemal jak nowa, nie traci na swoich właściwościach i znakomitych parametrach. W tym momencie mogę śmiało powiedzieć, że to mój najlepszy ciuch do wszelakich aktywności fizycznych. Co już zapewne wszyscy wiedzą – uniwersalizmu w odzieży tego typu nie da się osiągnąć, jednak eksploatując ten produkt, odnoszę wrażenie iż specjaliści Arc’teryxa są na dobrej drodze i ciągle próbują…
Pozdrawiam
Tomasz Duda