niedziela, 24 listopada 2013

Pik Lenina 2013 – doświadczenia z próby wejścia na szczyt

Pik Lenina 2013  – doświadczenia z próby wejścia na szczyt


Transport do Kirgistanu

Przed wyjazdem do Kirgistanu spotkałem się w sieci z tekstem opisującym kilka możliwości dostania się pod Pik Lenina. Przyznam szczerze, że spowodowało to sporo  mętliku w mojej głowie. Chciałem dostać się tam jak najtaniej,  zacząłem więc kombinować i sprawdzać różne opcje. Pomijając godziny wertowania sieci, zdradzę Wam moją konkluzję – trzeba lecieć  bezpośrednio, ot co. Inne opcje alternatywne są dużo bardziej męczące i co najważniejsze – wcale nie tańsze.
Z Warszawy do Biszkeku latają bodajże trzy linie (chyba, że coś przoczyłem) – Aeroflot (RU), Turkish Airlines (TR) i International Airlines(UA).  Generalnie Turcy są najdrożsi, a Ukraińcy najtańsi.  Z zasady cena regularna nas nie interesuje. Przynajmniej większości z nas, którzy doceniają wartość pieniądza.
To, w jakiej cenie kupimy bilety zależy najbardziej od tego, kiedy je zarezerwujemy. Jak nietrudno się domyśleć, w tym stwierdzeniu czai się konflikt interesów, który balansuje pomiędzy pieniądzem  a ryzykiem. Nie wszyscy bowiem mogą planować wolne na rok do przodu, a im krótszy czas do odlotu, tym bilet jest droższy.
Myślę, iż jeśli chcemy kupić w okolicach 1100 – 1200 zł, musimy być przygotowani ok. 9 miesięcy przed, tzn. jeśli wylot ma być w lipcu, to wypada od października śledzić ceny. Oczywiście ktoś się sprzeczać i będzie miał rację – nie sposób przewidzieć promocji, ale kupno biletów poniżej 1300, jest od nowego roku mało prawdopodobne.
Najtańszy przelot do Biszkeku jaki widziałem, to 1000zł Aeroflotem  w październiku, o najdroższym nie wspomnę.
Jeśli mamy mniej czasu a więcej pieniędzy, to właściwie do kwietnia/maja trafiają się promocyjne bilety do 1750zł (ceną regularną wtedy jest przeważnie 2500 zł). Tyle mojej wiedzy.
Jeśli mamy postanowienie, śledzimy sieć i strony wyszukujące tanie loty. W międzyczasie najlepiej uruchomić siatkę kontaktów, aby informacje o biletach trafiły do nas w miarę szybko, zanim owe zostaną wykupione.
Ostatnią kwestią jest elastyczność w doborze terminu i długości wyjazdu.  Z tego co się naczytałem i mam własnych doświadczeń, stwierdzę, że na akcję po Leninem wystarczy około 20 dni.  Termin przylotu możemy śmiało ustalić od początku lipca do połowy sierpnia, choć sam celowałbym gdzieś pośrodku.


Transport pod Pik Lenina

Są dwa proste wyjścia. Samolot i samochód. Nie żal ci kasy - bierzesz samolot, oszczędzasz grosz – jedziesz samochodem. Ot cała filozofia. Bilet lotniczy  z Biszkeku do Osz, wcześniej kupiony przez internet, kosztuje około 160 zł.  Samolot leci bodajże 2-3 h. Nie korzystałem, ale wszyscy sobie chwalą – oszczędza nerwów i zmęczenia.
Koszt taksówki jest o połowę tańszy - 1000 som, choć taką cenę trzeba sobie wytargować.  Wraz z chłopakami , taksówkę braliśmy na Osz Bazar, jednak z racji „kontroli policyjnej” i kradzieży przez mundurowych 400 dolarów, następnym razem zdecyduję się chyba poszukać innego miejsca.  Taksówka dystans miedzy miastami pokonuje właściwie w cały dzień, dokładnie około 12-13 godzin.
Do Osz podobno można dojechać marszrutką. Jest to z pewnością najmniej wygodne, najdłuższe, ale i najtańsze rozwiązanie, podczas którego jak nigdzie zetniemy się z folklorem regionu.
Gdy już dotrzemy do Osz i znajdziemy zakwaterowanie (o to nietrudno), pozostaje dojechać ok. 150 km na Polanę Ługową. W tym miejscu pole manewru jest mniejsze. Można próbować zbałamucić taksówkarzy na taką podróż, ale trzeba pytać dokładnie jaki mają samochód (żeby bagaże się zmieściły, a maszina nie rozleciała po drodze) i czy wiedzą na pewno gdzie chcemy jechać (żeby na wertepach kierowca się nie rozmyślił). Podczas mojej podróży nie trafiliśmy chyba na właściwych taksówkarzy, bo cena była droższa, niż standardowy przejazd terenówką. Wiem jednak, że da się pojechać taniej. Trzeba po prostu znaleźć duży postój, odstać swoje i mieć komplet osób.
Standardowym sposobem transportu jest samochód terenowy, jakim dysponują agencje turystyczne. W 2013 roku cena za przejazd była stała i wynosiła wszędzie 50 dolarów/osoba. Tutaj wszystko się mieści, jest profesjonalne i pewne.
Nie trzeba przejmować się powrotem do Osz. Agencyjni taksówkarze i „busiarze” sypiają w Base Camp, a stamtąd również zwożą turystów – wystarczy zapytać. Agencja Pamir Expedition odjeżdża nawet regularnie – codziennie o 17.  Podróż trwa około 5 h.


Kirgizi

Europejczyk nie ma lekko.  Przed wyjazdem słyszałem opinię, iż gdy powiesz, że jesteś z Polski, to będzie lepiej przy targowaniu, zakupach.  Nie należy tego oczekiwać. To raczej marginalne przypadki, chyba że ktoś ma szczęście. W większości wypadków konkretna narodowość nie ma znaczenia. Mimo iż eksponowaliśmy swoje pochodzenie, większość Kirgizów mówiła na nas „Amerikany, alpinisty”, aż po jakimś czasie zaczęło nas to denerwować. Trzeba zrozumieć dziwną z naszej perspektywy rzecz, a mianowicie że dla miejscowych to my jesteśmy z „Zachodu”.
Europejczyk to Europejczyk, czy to Ukrainiec, czy Anglik. Amerykanin to też Europejczyk, albo Europejczyk to Amerykanin. Wsio rawno. No może osobną kategorią są tutaj Rosjanie, jako iż język rosyjski to drugi język urzędowy i niemal każdy płynnie się nim posługuje.  Czy są lubiani przez miejscowych– to już inny temat.
Kirgistan, jako państwo postsowieckie ma specyficzną kulturę, a Kirgizi specyficzne zachowanie. Tak jak i z Arabami, właściwie o większość usług i towarów trzeba się targować. W sklepach nie ma najczęściej wypisanych cen (no chyba, że w supermarkecie), dlatego być może  zapłacimy więcej niż miejscowi. Pierwsza cena, jaką rzuci Kirgiz będzie najprawdopodobniej dwukrotnie lub więcej wyższa od akceptowalnej(konkretnie taksówkarz).  Żeby płacić mniej lub kupić taniej,  trzeba dużo negocjować i to bez pardonu. Rzucać oferty śmiesznie niskie, odchodzić, kombinować. Zanim pojechałem do Kirgistanu, ktoś powiedział mi, że z „nimi” trzeba pertraktować ostro, bez skrupułów. Miał rację. Im szybciej odpuścimy, tym więcej stracimy.  Trzeba do tego przywyknąć.
Osobnym zagadnieniem, jest policja, która nad okradła. Mundurowa, czy ubrana w cywilne ciuchy. Nie wiem czy Ci policjanci, z którymi mieliśmy do czynienia byli przebierańcami.  Wylegitymowali się, jednak legitymacje może zrobić każdy. Faktem jest natomiast, że  ubrani w mundury również kradną, czego kolega Konrad był naocznym przykładem.  Kirgizi potwierdzają opinie o korupcji w policji, ale nie widzą rozwiązania.


Przygotowanie kondycyjne

Nie jedna osoba zapewne chciałaby wiedzieć, jak dobrym trzeba być kondycyjnie, żeby wejść na Lenina. To bardzo względna kwestia, ale oczywistym jest, że im więcej potrenujemy, tym lepiej. Pomijając ludzi z niesamowitymi predyspozycjami,  zwykłemu, aktywnemu człowiekowi jeżdżącemu w góry, proponuję biegać. Proponuję, polecam, a nawet wskazuję. Im więcej tym lepiej. Im lepsza wydolność, tym lepiej poradzimy sobie z trudnościami, a im dłuższe odcinki wybiegamy, tym mniej będziemy się męczyć na miejscu.  Pik Lenina charakteryzuje się długimi odcinkami pomiędzy obozami. Spotkałem się gdzieś nawet z określeniem „maraton na 7 tys.  npm”  Nie jest to oczywiście reguła, ale bieganie z pewnością pomoże. Najlepiej różnorodne – interwały, podbiegi i to przy czym można się zmęczyć. Dementuję plotki, że na rowerze również dobrze się przygotować.  Bieganie przede wszystkim. Każdy z naszej trójki zrobił sporo kilometrów przed wyjazdem – zaprocentowało, ale i tak na górze, przy podejściach mieliśmy do ciebie wyrzuty, że nie potrenowaliśmy więcej.


Sprzęt 

Na blogu wyprawy Pik Lenin 2013 tydzień po tygodniu opisywaliśmy swoje przygotowania. Znalazła się tam również lista zabranego sprzętu, jedzenia i skład  apteczki.
Przeglądając moje notatki i wracając pamięcią, przyznam nieskromnie, że w przeważającej mierze zabraliśmy to, co potrzeba. Kilka spraw wymaga jednak komentarza.
Brakowało dobrej zapalniczki z kamieniem – nie wiedzieliśmy, że zapalniczka klikana nie odpala na dużej wysokości. Brak dobrej zapalniczki zmarnował nam wiele nerwów i z pewnością to jedna z najważniejszych rzeczy, którą trzeba mieć.  W Kirgistanie sprzedają przeważnie klikane, podłej jakości.
Ogrzewacze – nie planowaliśmy używać, ale okazuje się, że na atak szczytowy mogłyby się przydać. Każdy  z nas miał po 2 pary ogrzewaczy – do rąk i nóg, jadąc po raz kolejny wziąłbym ich 4.
Śpiwory – koledzy Janek i Janusz mieli śpiwory Cumulusa Teneqa 850, ja i Konrad – Alaska 900, tej samej firmy.  W obozie III spałem w swoim worku, w powestretchu i bieliźnie wełnianej.  Było mi ciepło. Nigdy nie spałem swetrze puchowym. Jeśli odczuwałem jakiś chłód, to tylko od podłoża.  Komfort jest zależny w dużej mierze od osobistych preferencji organizmu. Janek raz spał w swoim śpiworze (o komforcie niższym od mojego o 7 stopni), w swetrze puchowym. Jednak mogło być to spowodowane jakimś osłabieniem.
Materac – na wyjeździe miałem piankę Z-Lite, Janusz i Janek zwykłe karimaty (w tym Janek karimatę grubszą, ok. 2cm). Najcieplejsza była oczywiście ta Janka, ale na moją nie mogłem narzekać. Przed snem układałem na niej zawsze ubrania w których nie spałem i wtedy było mi komfortowo. Raz czy dwa czułem chłód od podłoża.  Z obserwacji zauważyłem, że Therm a Rest Z lite i buty La Sportiva Olympus Mons, były najbardziej popularnymi elementami sprzętu jaki widziałem pod Leninem.
Apteczka – kompletowanie okazało się trafne, jednak poza rzeczami które wzięliśmy dorzuciłbym na przyszłość  więcej skutecznego środka na gardło (również do apteczek osobistych) oraz  jakiś delikatny środek na przeziębienie, który nie osłabia organizmu. Dodałbym również witaminę C, lub jakiś komplet witamin w tabletkach.  Dla kompletujących medykamenty polecam skupić się na środkach na przeziębienie i co najważniejsze – na problemy żołądkowe.

Jedzenie – w większości dało się wchłonąć. Pod Leninem słyszeliśmy wiele negatywnych opinii o liofilizatach Travellunch. Nam smakowały i nie wyrzuciliśmy ani łyżki. W obozach jednak walało się tego trochę, także jak kto lubi. Polecam spróbować przed zabraniem konkretnych smaków.  Zawiodłem się za to na mięsie, które jakoś mi osobiście nie podchodziło i batonikach musli, których pod koniec wyprawy nie mieliśmy ochoty już jeść. W następny wyjazd zredukowałbym ilość mięsa przynajmniej o 2/3, a liczbę batonów powiększył o 20% - jednak teraz kupując  tylko sprawdzone Snickersy i Twixy.  Instanty typu „gorąca chwila” dobrze wchodzą, jednak największą ich wadą jest brak chęci do mycia naczyń, przez co spożycie spada. Budyń i ryż były dużo smaczniejsze niż kisiel. Więcej orzeszków ziemnych , krakersów – są miłą odmianą i mają wysoki bilans  kaloryczny.

Ładowarka słoneczna – w dzisiejszych czasach wielkich samrtfonów z niebyt efektywnymi bateriami – rzecz na wagę  złota. W swoim wyposażeniu Janusz miał taki przedmiot, kupiony na allegro. http://allegro.pl/sunen-ladowarka-sloneczna-solarna-2700mah-iphone-i3705576379.html  Mimo wielkich oczekiwań i solennych obietnic producenta, rzecz sprawdziła się wg. Janusza słabo. Ładowanie przez  cały dzień w górskim słońcu nie pozwoliło do pełna zasilić telefonu energią. Mimo to non stop działała i telefon również. W przyszłości z pewnością poszukamy czegoś bardziej sprawdzonego i z pewnością droższego.
Koniecznym elementem wyposażenia, poza okularami słonecznymi jest osłona na nos. Ja osobiście zrobiłem już taką przed wyjazdem, ale chłopaki musieli kombinować i lepić różne  cuda z szarej taśmy. Napotkani alpiniści opowiadali nawet, że takie osłony produkowali z opakowań po liofilach byle by mieć coś chroniącego noc.


Ubrania

Listę ubrań, jakie zabraliśmy na podróż również zamieściłem na blogu. Generalnie – sprawdziły się. Jednak generalizowanie to tutaj zły nawyk, wypada napisać o mankamentach.

Buty – każdy z nas miał dwie pary obuwia. Sandały, o ile je można nazywać obuwiem i dwuczęściowe Scarpa Phantom 6000. Powyżej Base Camp te ostatnie były naszymi jedynymi  butami – dla obniżenia wagi sandały zostawiliśmy w depozycie Podczas marszu z obozu do obozu szło się w nich ogólnie przyjemnie. Przy niezbyt dokładnym zasznurowaniu niekiedy obrabiały piętę, ale nikt nie miał żadnych odcisków i buty okazały się dobre również do trekkingu na niższych wysokościach.
O Scarpach Phantom 6000 mogę powiedzieć – uniwersalne, czyli kompromisowe. W tej roli się sprawdziły, jednak przynaję, że zawiodłem się na ich najważniejszej właściwości. Sprawa tyczy się termiki, która wbrew mojemu przekonaniu i opiniom ludzi w sieci – okazał się niezbyt wysoka. Do obozu III nie było problemu, jednak powyżej – bez ogrzewaczy po prostu bałem się o nogi, gdyż od wyjścia z obozu, w pochmurny i mroźny dzień, na podejściu nie sposób było ich rozgrzać. Chłopaki mieli ten sam problem. Oczywiście dopełniliśmy formalności i botki zawsze spały z nami w śpiworze, a wkładki – nawet przy ciele. Na kolejne wyjście na atak szczytowy w tych butach – zastosowałbym technikę z workiem foliowym i dwoma skarpetami oraz od rana aplikował ogrzewacze.

Łapawice – każdy  z nas je miał na ataku szczytowym – ja najcieplejsze puchowe Małachy, Janusz najcieńsze, również moje, „Marmoty”. Po nimi dwie pary rękawic – powerstretch i softshell. Podczas zawiei i ciągłego trzymania kijków, każdemu było w ręce zimno.  Na kolejny wyjazd musimy zaopatrzyć się w solidne, długie łapawice puchowe .

Puchowy kombinezon/kurtka  – nie miałem, ale przy ataku szczytowym z pewnością by się przydały. O ile nigdy do tej pory nie podchodziłem w swetrze puchowym, to tutaj miałem pod nim jeszcze powerstretch i wełnianą bieliznę, a nie było mi za ciepło. Powiem więcej – wyżej mogłoby być chłodno. Dlatego, jeśli ktoś ma puchowe wdzianka  – niech zabiera.

Spodnie – na szczyt podchodziłem w dwóch parach getrów (brubeck thermo i brubeck merino extreme). Na nich miałem spodnie membranowe. Było mi rześko i nie czułem się z tym komfortowo. Jako lekarstwo proponowałbym cieplejsze spodnie z powerstretchu i pod nimi jeszcze jedne syntetyczne getry. Wtedy najprawdopodobniej byłoby komfortowo. W takich getrach również śmiało można by podchodzić do obozów, bez spodni membranowych. Na przyszłość zastosuję powyższe rozwiązanie.
Jadąc na Lenina wybraliśmy opcje bardziej na lekko, która daje słabe szanse wejścia w niskich temperaturach, przy kiepskiej pogodzie. Gdy nie ma wiatru i świeci słońce, w naszych ubraniach byłoby z pewnością za ciepło. Na przyszłość wyjdę z założenia, że lepiej jednak dmuchać na zimne.


Aklimatyzacja

Powszechnie znanym  faktem jest, że aklimatyzacja w dużej mierze zależy od predyspozycji genetycznych konkretnego osobnika. Jedna osoba przyzwyczaja się szybciej, inna wolniej. Osobom pierwszy raz jadącym na taką wysokość jak Pik Lenina mocno sugeruję zastosować naszą taktykę aklimatyzacji, która moim zdaniem okazała się skuteczna.
Dwie zasady:
1.Nic na siłę
2.Powoli, a systematycznie
Najważniejszym wskaźnikiem jest nasz własny organizm i nie należy ulegać schematom. Niejednego „szybkiego” z objawami obrzęku znieśli stamtąd przed nami. Z mojej strony nalegam, aby po dotarciu do każdego nowego punktu noclegowego robić dzień restu w tym miejscu, z bazą włącznie. Obojętnie od tego jak się czujemy. Gdy czujemy się źle, nie idziemy dalej. Gdy zły stan nie przechodzi, schodzimy. Dobrym pomysłem jest wykonywanie wyjść z depozytem i wracanie na nocleg w to samo miejsce. Przyspiesza aklimatyzację i oszczędza siły na kolejny dzień – mamy mniej bagażu do wniesienia.  Nie warto przemęczać się zbytnio i obciążać, jednocześnie nie będąc zaaklimatyzowanym, gdyż spowalnia to ten proces.  Dochodząc do Obozu I najlepiej traktować go jak swoją bazę. Podczas pierwszego wyjścia aklimatyzacyjnego i noclegu w Camp III lepiej zejść do Camp 1 niż do Base Camp, jak zalecają niektórzy. Energię, jaką zaoszczędzimy w bazie, zmarnujemy kolejnego dnia na podejście do obozu.


Strategia i błędy

Na naszym wyjeździe kluczową sprawą było potraktowanie Obozu I, jako Bazy. Tam wnieśliśmy wszystkie niezbędne rzeczy i nie mieliśmy zamiaru wracać na Polanę Ługową przed definitywnym zejściem z Góry.  To była słuszna decyzja.  Wszystko co niepotrzebne, zostawiliśmy na Polanie Ługowej –sandały, T-shirty i krótkie spodnie, oraz rację jedzenia na jeden dzień. Tym sposobem maksymalnie zredukowaliśmy wagę plecaków.
Podczas procesu aklimatyzacyjnego zostawiliśmy po jednym namiocie w Obozie II i Obozie III, wraz z dużą częścią jedzenia na atak szczytowy. Okazało się to trafionym pomysłem, bo równo podzieliliśmy rzeczy jakie nosiliśmy codziennie na plecach. Schodząc do Obozu I, po aklimatyzacji w Camp III, spaliśmy w namiocie agencyjnym – wtedy można docenić twardą, drewnianą podłogę.
Kluczem do sukcesu i wejścia na szczyt jest poza aklimatyzacją dobra pogoda. Ludzie którzy wchodzili przed nami, samo zdobywanie góry określili jako spacerek. Jednak, gdy pogoda się psuje trzeba walczyć o każdy krok. Wypada dobrze przemyśleć, zanim podejmie się tą walkę. My ustąpiliśmy pola. Pierwszy wyjazd w takie wysokie góry był dopiero poletkiem doświadczalnym, a nie polem walki. Nie mieliśmy pogody, zrezygnowaliśmy.
Ważna kwestią jest skrupulatne kontrolowanie jedzenia i spisywanie stanu żywności. Jeśli wnosiliśmy depozyt z jedzeniem, trzeba wiedzieć, jak dużo  i jakich produktów zostawiliśmy w wyższych obozach. Oszczędzi to naszym plecom ciężaru, a nam zmęczenia.
Podczas akcji górskiej trzeba nauczyć się gospodarować wodą w organizmie. Podstawą jest regularne przyjmowanie płynów, wzbogaconych o witaminy i minerały. Nawet jeśli nie chce się pić – trzeba i już. Musimy  uważać również, żeby zbytnio się nie przegrzać, bo może to poskutkować gorączką, czy wyziębieniem w nocy.
Wychodząc z Camp I do ataku na szczyt, zaplanowaliśmy jeden dzień rezerwy czasowej. To trochę mało. Myślę, że zabranie rezerwowego jedzenia na dwa dni byłoby wystarczające, bo  nawet w razie trzeciego kibla, racje można by jakoś rozłożyć mniejszymi porcjami. Wszystko zależy od prognoz pogody. Jeśli na kilka dni nie ma szans poprawy, to lepiej przeczekać w Camp I.
 Właściwie przy każdym przemieszczaniu się trzeba coś nosić. Gdy idziemy z depozytem, niesiemy tylko w jedną stronę. Gdy zmieniamy miejsce noclegu, niesiemy minimum ekwipunek do spania i gotowania. Średnio plecak waży  10-15kg. Gdy przyszło nam przejść fragment z bagażami zbliżającymi się do 20kg, był to najdłuższy odcinek całego wyjazdu, mimo iż praktycznie nie przekraczał 500 m długości.
Wejście niezaaklimatyzowanemu człowiekowi z Camp I do Campa II zajmuje do 7h. Z Camp II do Camp III, podobnie. Po przystosowaniu spokojnie można się wyrobić w 4-5h. Nawet bez dobrej aklimatyzacji, w zasadzie w ciągu 5 h można spokojnie zejść z Camp III do Camp I.

Pod Pikiem Lenina widzieliśmy kilka osób na nartach, jednak w większości źle mi się one kojarzą. Źle, znaczy ze szczególnym niebezpieczeństwem. Raz samotny narciarz zjeżdżał z Camp II do Camp I i przy nas wpadł w szczelinę po same pachy, miał fart że się wydostał. Podczas innego wyjścia do Camp II obserwowaliśmy, jak narciarze rozłożyli sobie samotny namiot na trawersie stoku, w drodze do obozu drugiego.  Kolejnego dnia spadł śnieg i lawiny grzmiały nad głowami. Koledzy w namiocie mieli szczęście i pewnie stracha. Dwie lawiny przeszły po obu jego stronach i zatrzymały się poniżej. Więcej szczęścia niż rozumu…


Na miejscu

Zarówno w Base Camp i Camp I jest dobrze rozwinięta infrastruktura komercyjna.
Na Polanie Ługowej znajdziemy dużo miejsca do rozbicia namiotu. Osobiście, zostaliśmy namówieni na płatny nocleg na ziemi agencyjnej, ale w przyszłości rozbijałbym się na dziko,  przy wlocie doliny. W Base Camp mieszka się całkiem wygodnie i jakość usług nie ma zbytniego znaczenia. Najtańsze będą te oferowane przez Fortune Tour, ale najbardziej prymitywne i nastawione na wyduszenie ostatniego grosza. Poza ceną, jurty Fortune Tour są dobrze położone. W Bace Camp znajdują się nawet pół kilometra bliżej niż pozostałe obozowiska, w Camp I - na morenie, przy samym lodowcu Lenina.  W związku z powyższym, w Base Camp  mogę polecić Fortune Tour – gdyż jest najtańszą agencją.
Sytuacja zmienia się w Obozie I. Tam już trochę komfortu się przyda, bo wkoło nie ma go za wiele. Poza tym Fortune i tam żąda pieniędzy za rozbicie namiotu. W Camp I radzę zerwac pępowinę Fortune i przenieść  się do Pamir Expedition. Teren, który zajmują jest co prawda nierówny i zajęty w większości przez namioty agencyjne, to jednak warto natrudzić się i zbudować platformę na namiot. Po pierwsze, nocleg jest darmowy, po drugie zastawianie ludzi dużo inne niż w Fortune. W ciepłej jurcie tej agencji można za darmo posiedzieć, wypić herbatę, dostać wrzątku i miło spędzić czas. Czy kupuje się coś, czy nie, nikt nie patrzy na nas spode łba. Ponad to możemy liczyć na pomoc w wielu kwestiach – wrzątku na rano, pogody, konsultacji lekarskiej( z ostatniego nie korzystaliśmy, ale mówili, że jest darmowa).
Ciekawą kwestią jest przeobrażanie się „kibla”, w miarę zbliżania się do szczytu. W Base Camp i Camp I są podobne. To konstrukcje ramowe, obciągnięte materiałem. W środku – dziura w ziemi. W Obozie II kibel to murek wysokości około metra, otaczający kwadratowe pole, o długości ściany ok. 1,5m. Wariacje egzemplarzy zależą od upodobania twórcy.
W obozie III kibel to właściwie, tylko ironiczna nazwa wysokiego na 30 cm murka zasłaniającego kawałek butów. Regularnie omiatany wiatrem i targany przez zawieje, czeka na swojego budowniczego.
Temperatura w obozach zmniejsza się wraz we wzrostem wysokości. W słoneczny dzień jest bardzo ciepło. W nocy w obozie I, słupek rtęci spada do ok. -5 stopni Celsjusza , a w obozie II do ok. -10. W Camp III nawet w dzień jest mróz, nocą  osiągający około -15 stopni i niżej. Na naszym wyjeździe trafiliśmy chyba na ciepły okres. Szczególnie w trójce z pewnością może być chłodniej.
Co się robi w obozach w ciągu dnia? Sam przed wyjazdem się nad tym zastanawiałem.  Przed południem w większości przypadków już jesteśmy w namiocie, po kilku godzinach chodzenia. Ambitne zajęcia raczej nam nie grożą. Dni upływają całkiem szybko, a pożytkowane są przede wszystkim na gotowanie wody, jedzenie, spanie i gadanie o głupotach. Gdy się nudzi, można kibel wyremontować. Ot co.
Gaz do palnika trzeba trzymać w śpiworze, aby nie zmarzł. Ponad to, w wyższych obozach koniecznym jest izolować go od podłoża i ogrzewać. Dobrym sposobem jest gotowanie z palnikiem włożonym między uda, na podstawce z garnka. W obozach wyższych, tylko ogrzewanie palnika rękami bądź nogami determinowało jego poprawną pracę.
Wbrew wcześniejszym prognozom, w ciągu akcji górskiej na Piku Lenina zużyliśmy bardzo mało gazu. Na 3 osoby do podziału i kilkanaście dni w górach, spaliliśmy 6 kartuszy po 230 gram.
Podczas biwaków na śniegu, w obozie II, trzeba dokładnie uważać na szczeliny. Słyszeliśmy o osobach, które w nocy musiały ewakuować się, gdy pod ich głowami lód zaczął trzeszczeć, widzieliśmy też niejedną dziurę bez dna, wyzierającą z platform pod namioty.
Najlepszą prognozę można dostać w jurcie agencji Pamir Expedition. Będzie ona najbardziej aktualna i pewna. Podczas akcji górskiej smsy z prognozą podsyłał nam łącznik z Polski. Powiem szczerze – nie bardzo się sprawdzały i te agencyjne były o niebo lepsze.
W Base Camp jest zasięg telefoniczny. W Camp I również, w okolicach kibla PE. W obozie II sytuacja przedstawia się gorzej, ale SMSy dochodzą. To samo tyczy się obozu III. Zasięg jest przerywany i nieregularny, ale wystarczający do komunikacji ze światem. W agencji PE można skorzystać z telefonu satelitarnego. Kosz to bodajże 6 dolarów/minuta.


Budżet

Na koszt wyjazdu złożyły się:
-szczepienia
- bilety lotnicze
- ubezpieczenie
- jedzenie kupione w Polsce
- apteczka
- wydatki na miejscu
Podsumowując, koszt na osobę wyniósł około 4000 zł. Podliczyłem go dopiero miesiąc temu.  Z perspektywy czytelnika może wydawać się on wysoki. W rzeczywistości dobrze go rozłożyliśmy i zbytnio nas nie dotknął. Koncentrując się na poszczególnych wydatkach, jeden po drugim, całość wyjazdu nie powoduje dużego obciążenia finansowego.  W finanse nie wliczam sprzętu. Osobiście musiałem kupić tylko buty dwuczęściowe, resztę sprzętu i ubrań już posiadałem.


Tekst napisany przeze mnie nie jest kompletnym poradnikiem i nie można bazować wyłącznie na nim, jeśli w perspektywie mamy ambicje wejść na Pik Lenina. Zawiera tylko moje/nasze doświadczenia i nawet nie stara się być obiektywnym, dlatego proszę nie oceniać go pod tym kątem.  Wierzę jednak, że komuś pomoże, rozwiąże ewentualne nieścisłości. Zapraszam do komentowania i wypowiedzi.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

poniedziałek, 18 listopada 2013

Rajd jesienny UKT Mimochodek Bieszczady 2013

Rajd jesienny UKT Mimochodek Bieszczady 2013


Przebieg trasy I
Jak co roku, także i tym razem, wraz z klubem UKT Mimochodek z Lublina organizowaliśmy Studencki Rajd Jesienny. 
Mając w pamięci zeszłoroczną słabą frekwencję w Beskidzie Śląskim, tym razem postanowiliśmy dotrzeć do mas i wybrać się w miejsce znane i lubiane, a do tego położone znacznie bliżej – Bieszczady.
Niezbyt konsekwentna propaganda i niepokojące prognozy pogodowe sprawiły, że definitywnie zebraliśmy 63 osoby, chętne aby długi weekend listopadowy spędzić ambitniej niż gapiąc się w monitor. 
Pół godziny po północy, po zapakowaniu się w autokar wyruszyliśmy na południe. Droga wraz z przerwami zajęła nam pięć i pół godziny, a w okolicach Baligrodu byliśmy o 6 rano.
Moja trasa nr. I,  jak sugeruje nazwa, miała desantować się jako pierwsza i obrać kierunek na południowy wschód.
Janusz z trasą III lądował kilka kilometrów dalej w Jabłonkach i czarnym szlakiem zmierzał na Łopiennik. Ze wzgórza grupa miała zejść do Dołżycy i dalej czarnym szlakiem wdrapać się na Czereninę. Nocleg zaplanowali w schronisku PTTK „Jaworzec” . Drugiego dnia trasa nr III miała wejść czarnym szlakiem na przeł. Orłowicza, zdeptać  grzbiet połoniny Wetlińskiej do Chatki Puchatka i na zejściu osiągnąć przeł. Wyżną.
Mouser wraz ze swoją grupą dojeżdżał do Wetliny i stamtąd zielonym szlakiem na lekko zamierzał wdrapywać się na Rawki.  Po trawersie Małej i Wielkiej Rawki Grupa II schodziła do Ustrzyk Górnych na nocleg. Drugiego dnia ich celem miał być Szeroki Wierch i Tarnica.

Układając plan swojej trasy sugerowałem się czystą ciekawością. Niebieski szlak od Baligordu po Łopiennik był dla mnie jeszcze tabula rasa. Każdy odcinek pozostałych tras miałem już schodzimy, a większość nawet niejednokrotnie, toteż postanowiłem poznać coś nowego.
Gdy wysiadaliśmy z autokaru kilka kilometrów na południe od Baligrodu, wkoło panował jeszcze mrok.  Po niebie przewalały się chmury, a słońce nie miało jeszcze zamiaru wstać.  Ponad dwadzieścia osób wysypało się leniwie z długiej Bovy, zabrało plecaki i nie bardzo wiedziało co z sobą zrobić.
Trasę rozpoczęliśmy przy charakterystycznym pomniku poległych WOPistów, bo właśnie tam niebieski szlak pieszy odbija do góry, w las.  Jak na listopad, temperatura była całkiem wysoka, jednak niepewne prognozy i chmury kumulowały jakąś nieprzyjemną atmosferę.


Uznaliśmy, że po ciemku nie ma sensu jeść śniadania i zaczęliśmy podchodzić. Szło to wszystko sprawnie i na pierwszy postój zatrzymaliśmy się dopiero  na grzbiecie Działu, gdy było już jasno.
Szlak cały czas prowadził lasem, a nawet gdyby było inaczej i tak z racji chmur niewiele byśmy zobaczyli.  Po grzbiecie pokrytym rzadkim lasem  hulał wiatr, a marsz był najlepszym lekarstwem, żeby się rozgrzać.  Postojów rozbiliśmy  niewiele.  Właściwie tylko dwa, przed Berdem i Durną.
Wycieczka była przyjemna do momentu, kiedy zaczęło mżyć. Początkowo przerywanie, z czasem regularnie i  gęsto.


Na Łopienniku stanęliśmy na dłużej, aby poczekać na wolniejszych i ustalić co robimy dalej.
Choć zegarek jeszcze nie wskazywał południa , przeszliśmy większą część trasy. Pogoda z godziny na godzinę się pogarszała, więc po chwili zastanowienia odrzuciłem opcję odwiedzenia cerkwi w Łopience.
Zdecydowałem, że trzeba schodzić.  Podczas drogi do Dołżycy padało. Zabłocone ścieżki, śliskie podłoże i brak perspektywy poprawy spowodowały, że marsz nie należał do najprzyjemniejszych. Na drodze znaleźliśmy się po półtorej godziny i obraliśmy kierunek na Cisną.  Trzy kilometry asfaltem szybko zleciały i w pół godziny dotarliśmy do miejscowości.


Jak nietrudno się domyśleć, bez przystanków ruszyliśmy szturmować Siekierezadę. Odczuwalna temperatura, choć z rana wydawała się całkiem wysoka, teraz potraktowana deszczem, spadała poniżej dopuszczalnych norm. Jak zbawienie, wszyscy przyjęli ciepłe, półmroczne wnętrze Siekierezady i grzane piwo. Pomimo niesprzyjającej aury, knajpa była pełna, a po Cisnej kręcili się turyści.  Nie dało się ukryć, że nastał długi weekend w Bieszczadach.


Po 16 dotarliśmy na miejsce noclegu. Schronisko PTTK „pod Honem” było zapełnione. Dla nowo przybyłych ściągano na poddasze materace, drzwi prawie się nie zamykały.
Jako iż zmrok zapadł szybko, każdemu udzielił się wieczorny klimat i mimo wczesnej pory rozpoczęliśmy śpiewy i osuszanie szkła. Brak gitary chyba nikomu nie przeszkadzał, ale repertuar i chęci skończyły się wcześnie.  O 23 wszyscy skapitulowali.  Nieprzespana noc dała nam się we znaki i nie pozwoliła dotrwać do północy.
Kroku dotrzymywali co to inni goście schroniska. Przez drewniane ściany długo było słychać głośne towarzystwo z jadalni, które balowało bez pardonu.


Ranek, 10 listopada okazał się wcale nie lepszy niż dzień poprzedni. Po śniadaniu i ogarnięciu się całej grupy musieliśmy wyjść. Brakowało 5 osób, które wolały drogę do Smereka pokonać autostopem.
Musieliśmy, bo chyba nikomu z nas nie chciało się wychodzić na deszcz, który padał od samego rana, a prawdopodobnie od wczoraj w ogóle nie ustał.
Na kilkanaście minut zatrzymaliśmy się w Cisnej, aby poczynić ostatnie zakupy na dzień, po czym podążyliśmy na wschód, za śladami szlaku czerwonego.
Zaraz za miejscowością drogę zagrodził nam wezbrany strumień, który wbrew pozorom łatwo udało się pokonać.  Niedługo potem teren zaczął się wypiętrzać, a siąpiąca do tej pory mżawka, przerodziła się w prawdziwy deszcz.  Podejście w membranowych kurtkach większość z nas przyjęła z dystansem. Dziś również nikomu nie chciało się zatrzymywać, a postoje robiliśmy, gdy deszcz na chwile ustawał, a teren się wypłaszczał. W sumie przez cały dzień marszu zatrzymaliśmy się dwa razy.
Grzbiet mijał szybko i znośnie, aż wyszliśmy na otwartą przestrzeń przed Jasłem (1153 m).  Wtedy deszcz się nasilił i w połączeniu z wiatrem zafundował nam solidną zlewę.
Od tej pory maszerowalismy już stale, byle jak najszybciej znaleźć się w Smereku.  Deszcz utrzymywał się kilka godzin, a ustał dopiero przed miejscowością.  Nikomu nie chciało robić się zdjęć, a nawet wyciągać aparatu.
Pół godziny marszu od drogi zadzwoniłem po kierowcę i zamówiłem transport dla tras, jednocześnie dogadując się z Januszem. Wszystko zgrało się idealnie, bo na autokar nie musieliśmy czekać nawet kilku minut. Trasę nr III odebraliśmy po drodze, na przeł. Wyżnej i w takim składzie udaliśmy się do punktu zbornego – domu rekolekcyjnego  w Ustrzykach Górnych. Czekali tam na nas pozostali uczestnicy rajdu.
Kilka godzin minęło zanim wszyscy ulokowali się na łóżkach, skorzystali z prysznica i zjedli. Wieczorem rozpoczęła się weselsza część dnia, po prostu impreza rajdowa, której dłużej nie ma sensu rozwijać. Kto bywał, wie jak takie coś wygląda, kto nie – tego zapraszam za rok J.
Dzień niepodległości także nie popisał się aurą. Od rana mżyło, a prognozy były pesymistyczne.  Z tego powodu większość rajdowiczów  wolała zdobywać pobliskie knajpy.
Niemniej jednak znalazło się kilkoro niewyżytych, którzy to święto woleli spędzić w sposób aktywny. Traf chciał, że znalazłem się w gronie tych osób.


Początkowo ruszyliśmy w stronę połoniny Caryńskiej. Póki nie padało, było całkiem znośnie, ale po wyjściu na otwartą przestrzeń mżawka zamieniła się w deszcz. Wraz z kilkoma znajomymi, w wietrze i zacinającym deszczu wdrapaliśmy się po błotnistym szlaku na grzbiet Caryńskiej i czym prędzej odbili na północ , szlakiem zielonym. Zejście przebiegało wolno i ostrożnie, ale co jakiś czas i tak ktoś  się ślizgał.
Przed 13 zatrzymaliśmy się w schronisku Politechniki Warszawskiej „Koliba”, które niedawno oddano do użytku. Świeciło nowością i pustkami.  Zapowiadało dobrą bazę wypadową w góry. 
Opróżniwszy termosy z herbaty w budynku, udaliśmy się dalej. Niebawem skręciliśmy na wschód, szlakiem żółtym schodząc do Bereżek.
Do Ustrzyk pozostało około 4 kilometrów, które zdeptaliśmy asfaltem. Trzeba było się spieszyć, bo sami umówiliśmy autokar na 15 z zamiarem odjazdu. Narzuciliśmy tempo, ale udało się.  Parę minut po 15 opuścilismy deszczowe Ustrzyki.


Tegoroczny rajd jesienny odbywał się w kiepskiej aurze. Przez 3 dni osobiście nie widziałem żadnego krajobrazu, a wszystko zasłaniały mgły.  Właściwie trzy dni padało. Z moich retrospekcji wynika nawet, że w ciągu ostatnich 4 lat, w tym roku trafiła się najgorsza pogoda.
Niemniej impreza została odebrana pozytywnie. Gdyby ludzie nastawili się przede wszystkim na chodzenie może byliby zawiedzeni. Jednak rajd jesienny, to rajd jesienny, a pokonywane kilometry i widoki to kwestia drugorzędna. To raczej czas spotkań ze znajomymi, dobrej zabawy, grubej imprezy i  wspaniałej atmosfery.  Dzięki temu z roku na rok udaje się go zorganizować, w mniejszym bądź obszernym gronie i  ciągle przyciąga ludzi, którzy wiedzą, czego mogą oczekiwać.
Przez większość uczestników Rajd w Bieszczadach został potraktowany właśnie w ten sposób i  mogę powiedzieć, że pod tym względem z pewnością był udany.
Pozdrawiam wytrwałą Trasę I  J
Tomasz Duda


Zapraszam na forum klubu : http://mimochodek.umcs.lublin.pl



czwartek, 7 listopada 2013

Pik Lenina 2013 - relacja Część IV – Kirgistan

Część IV – Kirgistan


5 sierpnia


Po kilku godzinach jazdy, z której większość przesypiamy, o godzinie 1:00 trafiamy do gorącego Osz. Busik wysadza nas na szczęście pod samym noclegiem , tym samym oszczędzając  fatygi i pieniędzy na taksówkę, którą o tej godzinie zapewne wzięlibyśmy.
Nie dziwi nas, gdy w katolickiej salce spotykamy Konrada, który od progu opowiada nam swoją pokręconą historię. Raczej próbuje opowiadać, bo inne priorytety chodzą teraz po głowie. Po zrzuceniu plecaków i wygrzebaniu niezbędnych przyborów, ścigamy się w pierwszeństwie do mycia. Pora wreszcie zażyć tak prozaicznych wygód jak woda, czy łóżko które Konrad w międzyczasie wysondował w pokoju obok.
Po myciu, już nowo narodzeni, bierzemy się za jedzenie i opowieści. Janusz jeszcze nie czuje się dobrze, za to ja i Janek przeciwnie. Pora nocna nie przeszkadza aby wciągnąć jeszcze dwa, dwuporcjowe liofile i posłuchać Konrada.
Poza powrotnymi perypetiami, dowiadujemy się, że w budynku poza nami nocuje jeszcze dwóch księży z Polski, którzy siedzą tu od kilku dni, ale jutro rano wyjeżdżają.
Rozmowa się dłuży i ostatecznie idziemy spać po 3:00. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tutejszego gorąca i mimo łóżek śpi się nam jakoś dziwnie.


Dzień, który na zawsze zapamiętam, jako „rest max”, wyrywa nas ze snu niespiesznie, ale gwałtownie. Gdy już ciężarówki, gęsto toczące się ulicą, nie dają spać, wolno podnosimy się do pionu i drapiemy po głowie.  Plan, jaki szkicujemy na następną dobę jest specyficzny – jemy do oporu i idziemy rozejrzeć się po mieście za taksówkami, po czym… łamiemy opór i dalej jemy i pijemy.
Wychodząc z założenia, że nawet dzień lenistwa trzeba spożytkować jak najbardziej, od rana zbieramy  się do  sklepu. Konrad oznajamia występowanie w okolicy „supermarketu” , więc postanawiamy to sprawdzić.
Kilkaset metrów od naszej meliny „supermarket” owszem jest, ale specyficzny. Niby dużo europejskich produktów, wszystko fajne i światowe, ale mimo wszystko tandetne. W sklepie wyziera ogrom  niezagospodarowanej przestrzeni,  na wystawach produkty zakrywają tylko puste miejsca z brzegu, a podczas zakupów cały czas łazi za nami jakiś „bodyguard” w śmiesznej koszuli i spode łba bacznie nas obserwuje.
Zdziwne zakupy w „supermarkecie” są dopiero preludium do ogólnego obżarstwa.
Z jedzeniem wracamy na kwaterę, przeżuwamy, po czym wykonujemy generalny szturm na ulice Osz. Po drodze wielokrotnie się zatrzymujemy, zmieniamy kierunek i pomysły. W pewnej chwili pojawia się myśl odwiedzenia bodajże jedynego w kraju zabytku UNESCO, czyli góry Sulejmana, górującej nad miastem.
Bilet kosztuje śmieszne 20 som i po chwili betonowymi schodami gramolimy się na pipant, w trzydziestu kilku stopniowym skwarze.


Panorama z góry jest naprawdę imponująca. Miasto wygląda trochę jak naleśnik, a zabudowa jest mocno specyficzna. Wyższych budynków poza minaretami długo by szukać. Na górze znajduje się również meczet, gdzie kieruje się wielu miejscowych spacerowiczów.


Dobry widok wykorzystuję i pytam o słynny bazar w Osz, gdzie chcemy niebawem się skierować.
Po zejściu z góry idziemy we wskazanym kierunku i natrafiamy na stragany. Krzątamy się po okolicy, próbujemy miejscowego jedzenia, kupujemy przyprawy.
Bez pospiechu udajemy się również na postój taksówek i pytamy o przejazd nad jezioro Issyk Kul.
Targowanie z kierowcami zajmuje nam dobre pół godziny. Gdy już mamy chętnego przewieść nas za 1500 som/osoba, idziemy jeszcze kupić pamiątki, a gdy wracamy faceta już nie ma.
Dalsze szukanie transportu jest już trochę trudniejsze, ale skutkuje. Umawiamy się na telefon o godzinie 20:00 i wtedy mamy być gotowi do odjazdu.
Jest popołudnie, my zaś chcemy jeszcze coś kupić i spakować się, toteż wracamy w kierunku kwatery. Po drodze znajdujemy wreszcie poszukiwanego od rana kebaba i rozsiadamy się w jakiejś knajpie.
Do głowy przychodzą nam różne myśli, w tym zła kusicielka, która mówi, że niepotrzebnie spieszyliśmy się z transportem i zamawialiśmy taksówkę, bo przecież możemy pognić jeszcze tutaj i nie spieszyć się.  W plecaku grzeje się wódka marki „Kyrgyzstan” (5/5  w stosunku cena/jakość) i aż odjechać z miasta, nie świętując bezpiecznego powrotu.
W takiej atmosferze zostaje uknuta intryga. Postanawiamy wrócić na kwaterę, powyłączać telefony, a w wieczór przeleżeć do góry brzuchem, jedząc co popadnie i pożytkując wódkę.
Jak postanawiamy, tak czynimy. Niestety, w toku procedury, o 21:00 Konrad włącza telefon, a taksówkarz (zapewne) w tym momencie na nieszczęście dzwoni.
No to wpadliśmy – myślimy – trzeba będzie jutro coś wykombinować.


6 sierpnia


Noc, jak to po takich wieczorach bywa, przesypiamy jak zabici, ale poranek nie jest już taki wesoły jak poprzednio, a głowa jakoś dziwnie waży przynajmniej kilogram  więcej.
Kontynuując wczorajszy proceder, dziś również najpierw zmierzamy do „supermarketu”. Po powrocie postanawiamy od razu spakować się, żeby w razie pojawienia się nagłego i niespodziewanego transportu, mieć jakąś kartę przetargową nagłej gotowości bojowej.
W południe po raz kolejny wychodzimy na miasto, jemy lokalny obiad za śmieszne pieniądze i nieśmiało kierujemy się na postój taksówek.
Po drodze knujemy plan na dziś, w którym wciskamy kierowcy bezsensowną bajkę i zapewniamy sobie nocny transport.
Gdy docieramy do taksówkarzy, nasz wczorajszy kierowca spostrzega nas w mig i biegnie z mordem w oczach.
Z szatańską premedytacją dostaje jednak obuchem po głowie, bo Janusz pierwszy wyskakuje na niego z krzykiem:
„Paciemu ty nie pazwonił wciera”!!! – krzyczy, a my wtórujemy mu na cały głos.
Kierowca również krzyczy, ale otoczony przez czwórkę turystów  wkrótce mięknie, a nowa umowa zostaje zawarta.
Z perspektywy dostrzegam w tej sytuacji, że Kirgizi wyrobili w nas nawyk łgania bez mrugnięcia okiem i wyśmiewania prosto w twarz. Nic dziwnego – jeśli na każdym kroku chcą od nas wydrzeć jak najwięcej, to trzeba się trochę „wyrobić”.
Dopiero teraz przypominam sobie, że przed wyjazdem ktoś pouczał mnie, że do Kirgizów trzeba być bezczelnym i bezpośrednim, bo w przeciwnym razie wytrzepią Cię ze wszystkiego.
 Cena nie jest taka jak wczoraj, bo taksówkarz tłumaczy się stanem drogi, itp. Faktycznie musi być tam źle, bo dopiero po pół godziny sporu i udowadnia kto jest biedniejszy,  schodzimy na 1600 som/ osoba.
Późnym popołudniem jedziemy po nasze bagaże, po czym wracamy do centrum.  Jeszcze około godziny czekamy, aż zapełnią się 4 wolne miejsca w vanie i wieczorem wyjeżdżamy. Noc w samochodzie jest strasznie męcząca – niewygodne siedzenia, zaduch i brawurowa jazda kierowcy.


7 sierpnia


O 6:00 rano dojeżdżamy do Biszkeku. Kierowca rozwozi ludzi i wypytuje przy tym o Issyk Kul. Zaczynamy się niepokoić. Jak przewidywaliśmy, zatrzymuje się na postoju taksówek i oświadcza, że dalej nie pojedzie bo nie jest to dla niego opłacalne.  Zachowuje się jednak fair i za te same pieniądze, które musielibyśmy mu zapłacić, podstawia nam innego przewoźnika.
Z Biszkeku na zachód wyruszamy już starym Mercedesem.  Na wysokości jeziora Issyk Kul meldujemy się w okolicach 13:00, a kilka godzin później kończymy podróż na dziś pod Ośrodkiem Rehabilitacyjnym. Kierowca nie należy do przyjemnych i z ulga opuszczamy jego samochód.
Od wejścia czeka nas ciepłe przywitanie ze strony polskich wolontariuszy i turystów, którzy zatrzymali się tutaj na kilka dni, jak my. Agnieszka, która administruje Ośrodkiem, w krótkich słowach przedstawia nam budynek  i zaprasza na obiad.


Po jedzeniu wreszcie możemy zrealizować marzenie ostatnich kilkunastu dni – pędzimy nad jezioro.  Wbrew pozorom nie jest tu zbytnio gorąco. W okolicy utrzymuje się temperatura rzędu 23 stopni Celsjusza – optymalna do wylegiwania się nad jeziorem.
Woda w Issyk Kulu jest bardzo czysta i orzeźwiająca. Dosłownie, bo niezbyt wysoką ma temperaturę.
Niemniej jednak kąpiel tutaj jest jednym z najprzyjemniejszych punktów wyjazdu.
Po sesji w wodzie nadszedł czas na błogie wylegiwanie się i kontemplację krajobrazu. Ten zaś, wprost, „wyrywa z butów”.
Błękit, jeziora, żółć plaży i ośnieżone szczyty wokoło dają niesamowitą paletę piękna natury, która niezbyt często się przytrafia.
Otoczenie ma niezwykłe walory wizualne, które zyskują jeszcze uroku, gdy niebo częściowo się zachmurzy.
Taki stan rzeczy nastaje niebawem, gdyż z oddali zbliżają się chmury burzowe i wkrótce zasłaniają słońce. Niespodziewany deszcz w mig wygania nas z plaży do namiotów.
Gdy opady ustają, wychodzimy ponownie. Wieczorem, wraz z innymi mieszkańcami ośrodka gramy w siatkówkę nad jeziorem, aż ponownie do namiotów przegania nas deszcz.
Podczas ulewy, przedstawiamy Agnieszce nasze plany na dzień następny po czym idziemy spać.
Ulewy i burze przewalają się całą noc nad szmacianym poszyciem namiotu UNICEFu.


8 sierpnia


Wbrew pozorom ranek okazuje się wyjątkowo pogodny.  Pierwszy raz doświadczam nieprzewidywalnej pogody Tien Shanu, która udziela się również tutaj.  Od razu po przebudzeniu biegnę nad jezioro. Jakoś mam przeczucie, że będzie warto. I jest! Przejrzyste niebo odsłania ośnieżone szczyty górskie po drugiej stronie jeziora, a wschodzące słońce koloruje otoczenie nowymi barwami.
Plan na kolejne dni jest prosty i opiera się na słowach piosenki „gór mi mało”.  Trzy następne doby, jakie możemy jeszcze poświęcić, decydujemy się spędzić w okolicznych dolinach, urządzając chilloutowy trekking.
Jako, iż Agnieszka zgadza się nas podrzucić w dolinę terenówką, a nawet udostępnia i drukuje mapę, niczego do szczęścia więcej nam nie trzeba.
Zaraz po śniadaniu, w okolicach 10 rano, wyjeżdżamy. Część rzeczy zostawiamy w Ośrodku, ale na wszelki wypadek zabieramy ciężkie plecaki.
Początkowo dojeżdżamy do miejscowości Kyzyl So, a następnie skręcamy wprost na południe.
Agnieszka podwozi nas aż do końca drogi, która kilka dni temu została zabrana przez wezbraną rzekę.
Wypakowujemy się i żegnamy, po czym w sandałach na nogach, idziemy dalej.
Wyrwę w drodze udaje się obejść, choć cała ścieżka jest kształtowana przez rzekę, która płynie dnem doliny.


Po obserwacji potoku,  świeżo odrośnięty włos aż jeży się na głowie. Rzeka, szerokości kilku metrów jest gwałtowna i wezbrana. Zaryzykuję stwierdzeniem, że jej przekroczenie w bród byłoby po prostu niemożliwe. Woda gwałtownie rozbija się o kamienie nieopodal, a z głuchego stukotu wewnątrz potoku, można wywnioskować, że niesie z sobą wielkie głazy. Tym samym spokojnie mogłaby porwać człowieka, obojętnie od gabarytów
W duchu modlimy się, aby żaden most nie był zerwany.
Kamienistą drogą idziemy kilka godzin. Woda sprawia nam nie lada problemy, bo odnogi potoku najczęściej trzeba przekraczać w bród. Niektóre z nich są bardzo wezbrane i z dużymi kłopotami je przechodzimy.
Dolina jest zamieszkała i co jakiś czas można na skraju lasu wypatrzyć białą jurtę.
W pewnym momencie, właśnie z takiego przybytku wychodzi Kirgiz i mówi, że nie przejdziemy dalej, bo woda zerwała most na rzece. Dziękujemy za radę, ale mimo wszystko idziemy dalej. Za kilkaset metrów faktycznie - rzeka przecina drogę, a przejścia nie widać.


Chwile konsternacji wykorzystujemy na jedzenie i rozmyślanie. Rozważamy nawet przekraczanie rzeki z asekuracją na linie. W pewnym momencie ktoś wychodzi nad wodę za potrzebą i wraca z dobrymi nowinami. Nieopodal miejscowi przerzucili przez rzekę grube kłody po których można przejść. Problem mamy z głowy i idziemy dalej. W międzyczasie pogoda psuje się, a my zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Teren póki co jest podmokły, więc nalegam na chłopaków aby podejść jeszcze wyżej.
Przy rozgałęzieniu rzeki kierujemy się za głównym nurtem i wchodzimy w kolejną rozległą dolinę. Tam, nieopodal lasu, rozbijamy namioty. Ledwie wbijamy ostatniego śledzia  w ziemię, gdy zaczyna lać. Przerwę operacyjną wykorzystujemy na gotowanie. Sytuacja z wczoraj na szczęście się nie powtarza i po pół godziny deszcz ustaje.


 Jako iż po drodze zawzięliśmy się na ognisko więc i teraz nie zamierzamy ustąpić. Rozpierzchamy się po dolinie i szukamy suchego drewna. Zajęcie nie przeszkadza nam w integracji z miejscowymi, którzy dwukrotnie przychodzą do  naszego obozowiska. Pierwszy raz Kirgizka przynosi nam powidła i faworki, a kolejnym gościem jest chłopak, którego obdzielamy ketonalem na ból zęba i z którym ucinamy sobie dłuższą pogawędkę. Wieczorem palimy ognisko i opiekamy ostatnie mięcho z Polski. Przy ogniu siedzimy długo, a dopiero deszcz zagania nas do namiotów.


9 sierpnia


Ranek znowu jest pogodny, ale z racji wysokości chłodny. Wygrzebujemy się z namiotów o 8:00 i postanawiamy ruszyć całkowicie na lekko, spacerowo.  U poznanych Kirgizów zostawiamy bagaże i wychodzimy w górę doliny. Maszerujemy bez pośpiechu, przekraczamy strumienie i szukamy drogi.
Po godzinie zagłębiamy się w prawdziwie naturalny i spektakularny krajobraz. W górę doliny prowadzi tylko pasterska ścieżka trawersująca stromizny nad potokiem. Gdy wychodzimy na polanę, naszym oczom ukazuje się raj. Skalista dolina, porośnięta iglastym lasem na zboczach i zakończona kaskadami wodospadów. Na intensywnie zielonej polanie pasie się bydło i konie bez żadnego nadzoru. Tak nieskażonej przyrody nie widziałem ani w Alpach, ani na Kaukazie  Jednomyślnie postanawiamy się tu zatrzymać i ugotować liofile.


Przerwa w pięknym otoczeniu jest prawdziwą przyjemnością, ale trzeba pomyśleć, co robić dalej. Wprawdzie zegarek wskazuje dopiero 14:00, ale chłopaki nie przejawiają chęci wychodzenia wyżej, a i ja nie naciskam. Zejdziemy szybciej – znaczy dłużej będziemy wylegiwać się nad jeziorem.
Schodzimy więc pełni motywacji z nowymi siłami w nogach.  Po dwóch godzinach docieramy do kirgiskiej jurty i naszych plecaków. Miejscowi chcą zaprosić nas na posiłek, ale odmawiamy tłumacząc brakiem czasu.  Bez zwłoki wracamy w dół doliny.
Pogoda jest dziś cały dzień bardzo dobra. Odbija się to na stanie wody  w strumieniu. Nie jest on aż tak „rozjuszony” jak wczoraj, a i brodzić nie musimy zbyt wiele. Wszystkie strumyki  udaje się przejść suchą stopą.
Im niżej schodzimy, tym jest bardziej gorąco. Słońce teraz świeci nam w oczy i przypieka dotkliwie.
Maszerujemy długim krokiem, gdyż o 19:00 docieramy niedaleko miejsca, skąd wyszliśmy dnia poprzedniego. Znajdujemy odpowiednią polanę i rozbijamy namioty nieopodal strumienia.
Chociaż trochę nam się nie chce, jednak zmuszamy się do rozpalenia ogniska. Mimo wszystko jest weselej. Dziś już nie wytrzymujemy tak długo jak ostatnio  i przed północą idziemy spać.


10 sierpnia


Gdy budzik dzwoni o 6:30, zostaje szybko spacyfikowany, a nikt nie ma zamiaru wychodzić. Na zewnątrz trwa w najlepsze burza,  więc Chronos musi jeszcze trochę poczekać.
Przejaśnia się już za pół godziny, więc bez zwłoki wykorzystujemy okno pogodowe na pakowanie. Podczas ogarniania obozowiska przyjeżdża do nas trzech młodych Kirgizów na koniach.  Witają się i rozsiadają na karimacie, po czym wyciągają wódkę. Nie ma z czego pić, więc podstawiamy menażkę. Janusz i Janek wychylają z miejscowymi po kilka kolejek i przegryzają musli – żadnego innego jedzenia już nie mamy.
Po opróżnieniu butelki Kirgizi żegnają się i jadą w górę rzeki. Jakby nigdy nic.
My też chcemy jak najszybciej dotrzeć do wioski i czym prędzej wychodzimy. Pogoda początkowo ładna, po kilkudziesięciu minutach zmienia się i znowu pada.
W trakcie marszu mimo woli rozdzielamy się na dwie dwójki i tak już idziemy do cywilizaji. Ja z Konradem z przodu, a Janek z Januszem za nami.
Pogoda po południa szaleje niczym kalejdoskopie. W momencie zaczyna padać, potem wychodzi słońce i od nowa.


Gdy docieramy do pierwszej wsi słońce wychodzi już na stale i piecze nas solidnie. Po chwili zatrzymujemy się i zamieniamy grube buty na sandały.
W oddali widać już wielkie jezioro, choć do drogi jeszcze kilka kilometrów. Chłopaki są co najmniej kilometr za nami, bo jeszcze nie widać ich na linii widnokręgu.
Nie mając nic do jedzenia, zamierzamy poczekać we wsi.  Jeszcze przed zabudowaniami siedzący przy drodze Kirgizi dokarmiają nas lokalnym jedzeniem, a inny miejscowy, wiozący w bocznym koszu pijanego w trupa znajomka, prosi o pomoc w pchaniu motocykla, który nie chce zapalić. Jest wesoło.
We wsi, o 13:00 zachodzimy do pierwszego sklepu i kupujemy coś przypominające słodkie bułki w sensie dosłownym. Małe, posypane cukrem i zapychające – idealne.
W centrum Kyzyl So robimy rozpoznanie po przewoźnikach. Taksówkarze garną się do nas masowo, ale spławiamy ich bo chcą niebotyczne sumy.
Za kilkanaście minut przychodzi Janusz z Jankiem i wszyscy idziemy na marszrutkę. Przejazd  do miejscowości 20kilometrów dalej kosztuje nas po 10 som za osobę.
Podczas wysiadania z busika kierowca proponuje nam podwózkę do Ośrodka Rehabilitacyjnego za jedyne 400 som! (do budynku zostało około 7 kilometrów).
Dziękujemy śmiejąc mu się w twarz i zaczynamy łapać stopa. Za 400 som to prędzej pójdziemy piechotą.
Machanie zajmuje nam ponad pół godziny. Zatrzymuje się najpierw Kirgiz, a zaraz zanim Agnieszka z Ośrodka, która jednak nie ma miejsca.  Pakujemy plecaki do bagażnika, który nie mogąc się domknąć, zostaje powiązany drutem,  po czym trzech z nas wsiada do Kirgiza, a Konrad upchany zostaje do Jeepa.
Spodziewaliśmy się tego, ale autostop kosztuje nas 200 som. Lepsze to niż 400 i  z taka myślą docieramy pod Issyk Kul.


W ośrodku  pomagamy przy rozładunku produktów żywnościowych po czym zabieramy się za pakowanie gratów i przygotowanie do wyjazdu.
Wieczorem poznajemy jeszcze kilku turystów, którzy w większości zatrzymywali się tu jak my – w powrotnej drodze do domu. Dojechał też śmiałek, który do Kirgistanu przybył na motocyklu z Norwegii. Polak – oczywiście.
Pogoda, która była piękna aż do wieczora, załamuje się i sprowadza wielkich rozmiarów ulewę. Takie wariacje aury są już chyba charakterystyczne dla tego  terenu. Aż strach pomyśleć, co się dzieje wyżej w Tien Shanie.  My mamy szczęście, siedząc przy stole i pijąc herbatę.
Jeszcze wieczorem pakujemy plecaki, by jutro wcześnie zebrać się na marszrutkę i zdążyć przyjść się po Biszkeku.


11 sierpnia


Ulewa po raz kolejny nie pozwala wstać o wyznaczonej godzinie. Pobudka zaplanowana na 5:30 przeciąga się więc o kolejne dwie godziny. O 7:30 wprost już trzeba wstać i choć leje, musimy stąd wyjechać.
Spakowani, czekamy na śniadanie i po jedzeniu pakujemy się w Jeepa. Agnieszka znowu ratuje nam skórę podwózką do wsi.
Pakrowka – bo tak miejscowość się nazywa, jest kilkanaście kilometrów dalej. Przyjeżdżamy, gdy marszrutka do Biszkeku już czeka.
Rozliczamy się za pobyt w ośrodku – w sumie pełna doba, czyli po 600 som na głowę, po czym wychodzimy w kierunku busa.
Przejazd do Biszkeku kosztuje nas teraz 400 som.  Niewielka cena, a bez bagaży byłoby nawet 350 (dla miejscowego pewnie jeszcze taniej).
Pokonujemy kilkaset kilometrów i pogoda po drodze znacznie się poprawia.


Do stolicy, na tzw. Dworzec Zachodni, dojeżdżamy o 16:20. Na zwiedzanie miasta nie ma już czasu.  Ostatnie godziny jakie nam zostały poświęcamy na wydawanie ostatnich somów na jedzenie.
O 18:00 żegnamy się z chłopakami i wraz z Januszem pakujemy się do marszrutki na lotnisko. Teraz przejazd kosztuje po 50 som.  Jednym zdaniem – miejscowi wołają ile chcą, od kogo chcą, a od Europejczyków nawet więcej.
Na lotnisku Manasa spędzamy cały wieczór i noc. Ponownie się przepakowujemy, siedzimy, stoimy i jakoś pożytkujemy zbędny czas, jaki postał do odlotu.
O 5:00 rano wychodzimy do odprawy, a godzinę później samolot opuszcza kirgiską ziemię.
Przygoda kończy się.


W odróżnieniu od akcji na Leninie, druga część wyjazdu do Kirgistanu miała typowo relaksacyjny charakter. Do wyboru mielismy dwie opcje:
1. Zwiedzamy cywilizację i kulturę
2. Idziemy w góry.
No i wybraliśmy góry. Przyznam bez winy, za moją namową i przekonywaniem. Głównym argumentem było jednak to, iż wersję z Issyk Kulem i trekkingiem ustaliliśmy jeszcze w Polsce, a zabudowa Kirgistanu nie zachęcała do bliższego poznania.
Wybór według mnie okazał się słuszny, a z pewnością obiektywnie nikt nie mógł narzekać.
Jezioro zrobiło na nas ogromne wrażenie. Pomijając walory estetyczne miejsca, Ośrodek na Issyk Kulem emanował niesamowita energią miejsca, gdzie człowiek mimo woli czuł się jak u siebie.  Wpływ na to w większości mieli ludzie, których tam spotkaliśmy,  a przede wszystkim życzliwa obsługa. Po prawie trzech tygodniach tułania się po dzikim kraju, właśnie takiego przyjęcia nam było trzeba.
Góry w okolicy powaliły mnie na kolana, nad czym już zachwycałem się kilkadziesiąt wierszy wyżej.  Pamir pozostanie Pamirem, lodowiec lodowcem, ale mi najbardziej podobają się  góry różnorodne. Lód, śnieg i gołe skały nie oddziałuje aż tak na umysł. Zielone doliny, skaliste ściany, porośnięte lasami zbocza, a nad nimi ośnieżone szczyty.  Taka kompilacja pozwala zapomnieć o bożym świecie i iść, patrzeć, milczeć, chłonąć.
Wszystko to dostałem w górach niedaleko Issyk Kulu, w tak naturalnej formie, jaką nie powstydził by się National Geographic.
Byłem
Polecam
Wrócę…
…niebawem

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Więcej informacji - http://piklenin2013.blogspot.com/