czwartek, 7 listopada 2013

Pik Lenina 2013 - relacja Część IV – Kirgistan

Część IV – Kirgistan


5 sierpnia


Po kilku godzinach jazdy, z której większość przesypiamy, o godzinie 1:00 trafiamy do gorącego Osz. Busik wysadza nas na szczęście pod samym noclegiem , tym samym oszczędzając  fatygi i pieniędzy na taksówkę, którą o tej godzinie zapewne wzięlibyśmy.
Nie dziwi nas, gdy w katolickiej salce spotykamy Konrada, który od progu opowiada nam swoją pokręconą historię. Raczej próbuje opowiadać, bo inne priorytety chodzą teraz po głowie. Po zrzuceniu plecaków i wygrzebaniu niezbędnych przyborów, ścigamy się w pierwszeństwie do mycia. Pora wreszcie zażyć tak prozaicznych wygód jak woda, czy łóżko które Konrad w międzyczasie wysondował w pokoju obok.
Po myciu, już nowo narodzeni, bierzemy się za jedzenie i opowieści. Janusz jeszcze nie czuje się dobrze, za to ja i Janek przeciwnie. Pora nocna nie przeszkadza aby wciągnąć jeszcze dwa, dwuporcjowe liofile i posłuchać Konrada.
Poza powrotnymi perypetiami, dowiadujemy się, że w budynku poza nami nocuje jeszcze dwóch księży z Polski, którzy siedzą tu od kilku dni, ale jutro rano wyjeżdżają.
Rozmowa się dłuży i ostatecznie idziemy spać po 3:00. Nie jesteśmy przyzwyczajeni do tutejszego gorąca i mimo łóżek śpi się nam jakoś dziwnie.


Dzień, który na zawsze zapamiętam, jako „rest max”, wyrywa nas ze snu niespiesznie, ale gwałtownie. Gdy już ciężarówki, gęsto toczące się ulicą, nie dają spać, wolno podnosimy się do pionu i drapiemy po głowie.  Plan, jaki szkicujemy na następną dobę jest specyficzny – jemy do oporu i idziemy rozejrzeć się po mieście za taksówkami, po czym… łamiemy opór i dalej jemy i pijemy.
Wychodząc z założenia, że nawet dzień lenistwa trzeba spożytkować jak najbardziej, od rana zbieramy  się do  sklepu. Konrad oznajamia występowanie w okolicy „supermarketu” , więc postanawiamy to sprawdzić.
Kilkaset metrów od naszej meliny „supermarket” owszem jest, ale specyficzny. Niby dużo europejskich produktów, wszystko fajne i światowe, ale mimo wszystko tandetne. W sklepie wyziera ogrom  niezagospodarowanej przestrzeni,  na wystawach produkty zakrywają tylko puste miejsca z brzegu, a podczas zakupów cały czas łazi za nami jakiś „bodyguard” w śmiesznej koszuli i spode łba bacznie nas obserwuje.
Zdziwne zakupy w „supermarkecie” są dopiero preludium do ogólnego obżarstwa.
Z jedzeniem wracamy na kwaterę, przeżuwamy, po czym wykonujemy generalny szturm na ulice Osz. Po drodze wielokrotnie się zatrzymujemy, zmieniamy kierunek i pomysły. W pewnej chwili pojawia się myśl odwiedzenia bodajże jedynego w kraju zabytku UNESCO, czyli góry Sulejmana, górującej nad miastem.
Bilet kosztuje śmieszne 20 som i po chwili betonowymi schodami gramolimy się na pipant, w trzydziestu kilku stopniowym skwarze.


Panorama z góry jest naprawdę imponująca. Miasto wygląda trochę jak naleśnik, a zabudowa jest mocno specyficzna. Wyższych budynków poza minaretami długo by szukać. Na górze znajduje się również meczet, gdzie kieruje się wielu miejscowych spacerowiczów.


Dobry widok wykorzystuję i pytam o słynny bazar w Osz, gdzie chcemy niebawem się skierować.
Po zejściu z góry idziemy we wskazanym kierunku i natrafiamy na stragany. Krzątamy się po okolicy, próbujemy miejscowego jedzenia, kupujemy przyprawy.
Bez pospiechu udajemy się również na postój taksówek i pytamy o przejazd nad jezioro Issyk Kul.
Targowanie z kierowcami zajmuje nam dobre pół godziny. Gdy już mamy chętnego przewieść nas za 1500 som/osoba, idziemy jeszcze kupić pamiątki, a gdy wracamy faceta już nie ma.
Dalsze szukanie transportu jest już trochę trudniejsze, ale skutkuje. Umawiamy się na telefon o godzinie 20:00 i wtedy mamy być gotowi do odjazdu.
Jest popołudnie, my zaś chcemy jeszcze coś kupić i spakować się, toteż wracamy w kierunku kwatery. Po drodze znajdujemy wreszcie poszukiwanego od rana kebaba i rozsiadamy się w jakiejś knajpie.
Do głowy przychodzą nam różne myśli, w tym zła kusicielka, która mówi, że niepotrzebnie spieszyliśmy się z transportem i zamawialiśmy taksówkę, bo przecież możemy pognić jeszcze tutaj i nie spieszyć się.  W plecaku grzeje się wódka marki „Kyrgyzstan” (5/5  w stosunku cena/jakość) i aż odjechać z miasta, nie świętując bezpiecznego powrotu.
W takiej atmosferze zostaje uknuta intryga. Postanawiamy wrócić na kwaterę, powyłączać telefony, a w wieczór przeleżeć do góry brzuchem, jedząc co popadnie i pożytkując wódkę.
Jak postanawiamy, tak czynimy. Niestety, w toku procedury, o 21:00 Konrad włącza telefon, a taksówkarz (zapewne) w tym momencie na nieszczęście dzwoni.
No to wpadliśmy – myślimy – trzeba będzie jutro coś wykombinować.


6 sierpnia


Noc, jak to po takich wieczorach bywa, przesypiamy jak zabici, ale poranek nie jest już taki wesoły jak poprzednio, a głowa jakoś dziwnie waży przynajmniej kilogram  więcej.
Kontynuując wczorajszy proceder, dziś również najpierw zmierzamy do „supermarketu”. Po powrocie postanawiamy od razu spakować się, żeby w razie pojawienia się nagłego i niespodziewanego transportu, mieć jakąś kartę przetargową nagłej gotowości bojowej.
W południe po raz kolejny wychodzimy na miasto, jemy lokalny obiad za śmieszne pieniądze i nieśmiało kierujemy się na postój taksówek.
Po drodze knujemy plan na dziś, w którym wciskamy kierowcy bezsensowną bajkę i zapewniamy sobie nocny transport.
Gdy docieramy do taksówkarzy, nasz wczorajszy kierowca spostrzega nas w mig i biegnie z mordem w oczach.
Z szatańską premedytacją dostaje jednak obuchem po głowie, bo Janusz pierwszy wyskakuje na niego z krzykiem:
„Paciemu ty nie pazwonił wciera”!!! – krzyczy, a my wtórujemy mu na cały głos.
Kierowca również krzyczy, ale otoczony przez czwórkę turystów  wkrótce mięknie, a nowa umowa zostaje zawarta.
Z perspektywy dostrzegam w tej sytuacji, że Kirgizi wyrobili w nas nawyk łgania bez mrugnięcia okiem i wyśmiewania prosto w twarz. Nic dziwnego – jeśli na każdym kroku chcą od nas wydrzeć jak najwięcej, to trzeba się trochę „wyrobić”.
Dopiero teraz przypominam sobie, że przed wyjazdem ktoś pouczał mnie, że do Kirgizów trzeba być bezczelnym i bezpośrednim, bo w przeciwnym razie wytrzepią Cię ze wszystkiego.
 Cena nie jest taka jak wczoraj, bo taksówkarz tłumaczy się stanem drogi, itp. Faktycznie musi być tam źle, bo dopiero po pół godziny sporu i udowadnia kto jest biedniejszy,  schodzimy na 1600 som/ osoba.
Późnym popołudniem jedziemy po nasze bagaże, po czym wracamy do centrum.  Jeszcze około godziny czekamy, aż zapełnią się 4 wolne miejsca w vanie i wieczorem wyjeżdżamy. Noc w samochodzie jest strasznie męcząca – niewygodne siedzenia, zaduch i brawurowa jazda kierowcy.


7 sierpnia


O 6:00 rano dojeżdżamy do Biszkeku. Kierowca rozwozi ludzi i wypytuje przy tym o Issyk Kul. Zaczynamy się niepokoić. Jak przewidywaliśmy, zatrzymuje się na postoju taksówek i oświadcza, że dalej nie pojedzie bo nie jest to dla niego opłacalne.  Zachowuje się jednak fair i za te same pieniądze, które musielibyśmy mu zapłacić, podstawia nam innego przewoźnika.
Z Biszkeku na zachód wyruszamy już starym Mercedesem.  Na wysokości jeziora Issyk Kul meldujemy się w okolicach 13:00, a kilka godzin później kończymy podróż na dziś pod Ośrodkiem Rehabilitacyjnym. Kierowca nie należy do przyjemnych i z ulga opuszczamy jego samochód.
Od wejścia czeka nas ciepłe przywitanie ze strony polskich wolontariuszy i turystów, którzy zatrzymali się tutaj na kilka dni, jak my. Agnieszka, która administruje Ośrodkiem, w krótkich słowach przedstawia nam budynek  i zaprasza na obiad.


Po jedzeniu wreszcie możemy zrealizować marzenie ostatnich kilkunastu dni – pędzimy nad jezioro.  Wbrew pozorom nie jest tu zbytnio gorąco. W okolicy utrzymuje się temperatura rzędu 23 stopni Celsjusza – optymalna do wylegiwania się nad jeziorem.
Woda w Issyk Kulu jest bardzo czysta i orzeźwiająca. Dosłownie, bo niezbyt wysoką ma temperaturę.
Niemniej jednak kąpiel tutaj jest jednym z najprzyjemniejszych punktów wyjazdu.
Po sesji w wodzie nadszedł czas na błogie wylegiwanie się i kontemplację krajobrazu. Ten zaś, wprost, „wyrywa z butów”.
Błękit, jeziora, żółć plaży i ośnieżone szczyty wokoło dają niesamowitą paletę piękna natury, która niezbyt często się przytrafia.
Otoczenie ma niezwykłe walory wizualne, które zyskują jeszcze uroku, gdy niebo częściowo się zachmurzy.
Taki stan rzeczy nastaje niebawem, gdyż z oddali zbliżają się chmury burzowe i wkrótce zasłaniają słońce. Niespodziewany deszcz w mig wygania nas z plaży do namiotów.
Gdy opady ustają, wychodzimy ponownie. Wieczorem, wraz z innymi mieszkańcami ośrodka gramy w siatkówkę nad jeziorem, aż ponownie do namiotów przegania nas deszcz.
Podczas ulewy, przedstawiamy Agnieszce nasze plany na dzień następny po czym idziemy spać.
Ulewy i burze przewalają się całą noc nad szmacianym poszyciem namiotu UNICEFu.


8 sierpnia


Wbrew pozorom ranek okazuje się wyjątkowo pogodny.  Pierwszy raz doświadczam nieprzewidywalnej pogody Tien Shanu, która udziela się również tutaj.  Od razu po przebudzeniu biegnę nad jezioro. Jakoś mam przeczucie, że będzie warto. I jest! Przejrzyste niebo odsłania ośnieżone szczyty górskie po drugiej stronie jeziora, a wschodzące słońce koloruje otoczenie nowymi barwami.
Plan na kolejne dni jest prosty i opiera się na słowach piosenki „gór mi mało”.  Trzy następne doby, jakie możemy jeszcze poświęcić, decydujemy się spędzić w okolicznych dolinach, urządzając chilloutowy trekking.
Jako, iż Agnieszka zgadza się nas podrzucić w dolinę terenówką, a nawet udostępnia i drukuje mapę, niczego do szczęścia więcej nam nie trzeba.
Zaraz po śniadaniu, w okolicach 10 rano, wyjeżdżamy. Część rzeczy zostawiamy w Ośrodku, ale na wszelki wypadek zabieramy ciężkie plecaki.
Początkowo dojeżdżamy do miejscowości Kyzyl So, a następnie skręcamy wprost na południe.
Agnieszka podwozi nas aż do końca drogi, która kilka dni temu została zabrana przez wezbraną rzekę.
Wypakowujemy się i żegnamy, po czym w sandałach na nogach, idziemy dalej.
Wyrwę w drodze udaje się obejść, choć cała ścieżka jest kształtowana przez rzekę, która płynie dnem doliny.


Po obserwacji potoku,  świeżo odrośnięty włos aż jeży się na głowie. Rzeka, szerokości kilku metrów jest gwałtowna i wezbrana. Zaryzykuję stwierdzeniem, że jej przekroczenie w bród byłoby po prostu niemożliwe. Woda gwałtownie rozbija się o kamienie nieopodal, a z głuchego stukotu wewnątrz potoku, można wywnioskować, że niesie z sobą wielkie głazy. Tym samym spokojnie mogłaby porwać człowieka, obojętnie od gabarytów
W duchu modlimy się, aby żaden most nie był zerwany.
Kamienistą drogą idziemy kilka godzin. Woda sprawia nam nie lada problemy, bo odnogi potoku najczęściej trzeba przekraczać w bród. Niektóre z nich są bardzo wezbrane i z dużymi kłopotami je przechodzimy.
Dolina jest zamieszkała i co jakiś czas można na skraju lasu wypatrzyć białą jurtę.
W pewnym momencie, właśnie z takiego przybytku wychodzi Kirgiz i mówi, że nie przejdziemy dalej, bo woda zerwała most na rzece. Dziękujemy za radę, ale mimo wszystko idziemy dalej. Za kilkaset metrów faktycznie - rzeka przecina drogę, a przejścia nie widać.


Chwile konsternacji wykorzystujemy na jedzenie i rozmyślanie. Rozważamy nawet przekraczanie rzeki z asekuracją na linie. W pewnym momencie ktoś wychodzi nad wodę za potrzebą i wraca z dobrymi nowinami. Nieopodal miejscowi przerzucili przez rzekę grube kłody po których można przejść. Problem mamy z głowy i idziemy dalej. W międzyczasie pogoda psuje się, a my zaczynamy rozglądać się za miejscem na nocleg. Teren póki co jest podmokły, więc nalegam na chłopaków aby podejść jeszcze wyżej.
Przy rozgałęzieniu rzeki kierujemy się za głównym nurtem i wchodzimy w kolejną rozległą dolinę. Tam, nieopodal lasu, rozbijamy namioty. Ledwie wbijamy ostatniego śledzia  w ziemię, gdy zaczyna lać. Przerwę operacyjną wykorzystujemy na gotowanie. Sytuacja z wczoraj na szczęście się nie powtarza i po pół godziny deszcz ustaje.


 Jako iż po drodze zawzięliśmy się na ognisko więc i teraz nie zamierzamy ustąpić. Rozpierzchamy się po dolinie i szukamy suchego drewna. Zajęcie nie przeszkadza nam w integracji z miejscowymi, którzy dwukrotnie przychodzą do  naszego obozowiska. Pierwszy raz Kirgizka przynosi nam powidła i faworki, a kolejnym gościem jest chłopak, którego obdzielamy ketonalem na ból zęba i z którym ucinamy sobie dłuższą pogawędkę. Wieczorem palimy ognisko i opiekamy ostatnie mięcho z Polski. Przy ogniu siedzimy długo, a dopiero deszcz zagania nas do namiotów.


9 sierpnia


Ranek znowu jest pogodny, ale z racji wysokości chłodny. Wygrzebujemy się z namiotów o 8:00 i postanawiamy ruszyć całkowicie na lekko, spacerowo.  U poznanych Kirgizów zostawiamy bagaże i wychodzimy w górę doliny. Maszerujemy bez pośpiechu, przekraczamy strumienie i szukamy drogi.
Po godzinie zagłębiamy się w prawdziwie naturalny i spektakularny krajobraz. W górę doliny prowadzi tylko pasterska ścieżka trawersująca stromizny nad potokiem. Gdy wychodzimy na polanę, naszym oczom ukazuje się raj. Skalista dolina, porośnięta iglastym lasem na zboczach i zakończona kaskadami wodospadów. Na intensywnie zielonej polanie pasie się bydło i konie bez żadnego nadzoru. Tak nieskażonej przyrody nie widziałem ani w Alpach, ani na Kaukazie  Jednomyślnie postanawiamy się tu zatrzymać i ugotować liofile.


Przerwa w pięknym otoczeniu jest prawdziwą przyjemnością, ale trzeba pomyśleć, co robić dalej. Wprawdzie zegarek wskazuje dopiero 14:00, ale chłopaki nie przejawiają chęci wychodzenia wyżej, a i ja nie naciskam. Zejdziemy szybciej – znaczy dłużej będziemy wylegiwać się nad jeziorem.
Schodzimy więc pełni motywacji z nowymi siłami w nogach.  Po dwóch godzinach docieramy do kirgiskiej jurty i naszych plecaków. Miejscowi chcą zaprosić nas na posiłek, ale odmawiamy tłumacząc brakiem czasu.  Bez zwłoki wracamy w dół doliny.
Pogoda jest dziś cały dzień bardzo dobra. Odbija się to na stanie wody  w strumieniu. Nie jest on aż tak „rozjuszony” jak wczoraj, a i brodzić nie musimy zbyt wiele. Wszystkie strumyki  udaje się przejść suchą stopą.
Im niżej schodzimy, tym jest bardziej gorąco. Słońce teraz świeci nam w oczy i przypieka dotkliwie.
Maszerujemy długim krokiem, gdyż o 19:00 docieramy niedaleko miejsca, skąd wyszliśmy dnia poprzedniego. Znajdujemy odpowiednią polanę i rozbijamy namioty nieopodal strumienia.
Chociaż trochę nam się nie chce, jednak zmuszamy się do rozpalenia ogniska. Mimo wszystko jest weselej. Dziś już nie wytrzymujemy tak długo jak ostatnio  i przed północą idziemy spać.


10 sierpnia


Gdy budzik dzwoni o 6:30, zostaje szybko spacyfikowany, a nikt nie ma zamiaru wychodzić. Na zewnątrz trwa w najlepsze burza,  więc Chronos musi jeszcze trochę poczekać.
Przejaśnia się już za pół godziny, więc bez zwłoki wykorzystujemy okno pogodowe na pakowanie. Podczas ogarniania obozowiska przyjeżdża do nas trzech młodych Kirgizów na koniach.  Witają się i rozsiadają na karimacie, po czym wyciągają wódkę. Nie ma z czego pić, więc podstawiamy menażkę. Janusz i Janek wychylają z miejscowymi po kilka kolejek i przegryzają musli – żadnego innego jedzenia już nie mamy.
Po opróżnieniu butelki Kirgizi żegnają się i jadą w górę rzeki. Jakby nigdy nic.
My też chcemy jak najszybciej dotrzeć do wioski i czym prędzej wychodzimy. Pogoda początkowo ładna, po kilkudziesięciu minutach zmienia się i znowu pada.
W trakcie marszu mimo woli rozdzielamy się na dwie dwójki i tak już idziemy do cywilizaji. Ja z Konradem z przodu, a Janek z Januszem za nami.
Pogoda po południa szaleje niczym kalejdoskopie. W momencie zaczyna padać, potem wychodzi słońce i od nowa.


Gdy docieramy do pierwszej wsi słońce wychodzi już na stale i piecze nas solidnie. Po chwili zatrzymujemy się i zamieniamy grube buty na sandały.
W oddali widać już wielkie jezioro, choć do drogi jeszcze kilka kilometrów. Chłopaki są co najmniej kilometr za nami, bo jeszcze nie widać ich na linii widnokręgu.
Nie mając nic do jedzenia, zamierzamy poczekać we wsi.  Jeszcze przed zabudowaniami siedzący przy drodze Kirgizi dokarmiają nas lokalnym jedzeniem, a inny miejscowy, wiozący w bocznym koszu pijanego w trupa znajomka, prosi o pomoc w pchaniu motocykla, który nie chce zapalić. Jest wesoło.
We wsi, o 13:00 zachodzimy do pierwszego sklepu i kupujemy coś przypominające słodkie bułki w sensie dosłownym. Małe, posypane cukrem i zapychające – idealne.
W centrum Kyzyl So robimy rozpoznanie po przewoźnikach. Taksówkarze garną się do nas masowo, ale spławiamy ich bo chcą niebotyczne sumy.
Za kilkanaście minut przychodzi Janusz z Jankiem i wszyscy idziemy na marszrutkę. Przejazd  do miejscowości 20kilometrów dalej kosztuje nas po 10 som za osobę.
Podczas wysiadania z busika kierowca proponuje nam podwózkę do Ośrodka Rehabilitacyjnego za jedyne 400 som! (do budynku zostało około 7 kilometrów).
Dziękujemy śmiejąc mu się w twarz i zaczynamy łapać stopa. Za 400 som to prędzej pójdziemy piechotą.
Machanie zajmuje nam ponad pół godziny. Zatrzymuje się najpierw Kirgiz, a zaraz zanim Agnieszka z Ośrodka, która jednak nie ma miejsca.  Pakujemy plecaki do bagażnika, który nie mogąc się domknąć, zostaje powiązany drutem,  po czym trzech z nas wsiada do Kirgiza, a Konrad upchany zostaje do Jeepa.
Spodziewaliśmy się tego, ale autostop kosztuje nas 200 som. Lepsze to niż 400 i  z taka myślą docieramy pod Issyk Kul.


W ośrodku  pomagamy przy rozładunku produktów żywnościowych po czym zabieramy się za pakowanie gratów i przygotowanie do wyjazdu.
Wieczorem poznajemy jeszcze kilku turystów, którzy w większości zatrzymywali się tu jak my – w powrotnej drodze do domu. Dojechał też śmiałek, który do Kirgistanu przybył na motocyklu z Norwegii. Polak – oczywiście.
Pogoda, która była piękna aż do wieczora, załamuje się i sprowadza wielkich rozmiarów ulewę. Takie wariacje aury są już chyba charakterystyczne dla tego  terenu. Aż strach pomyśleć, co się dzieje wyżej w Tien Shanie.  My mamy szczęście, siedząc przy stole i pijąc herbatę.
Jeszcze wieczorem pakujemy plecaki, by jutro wcześnie zebrać się na marszrutkę i zdążyć przyjść się po Biszkeku.


11 sierpnia


Ulewa po raz kolejny nie pozwala wstać o wyznaczonej godzinie. Pobudka zaplanowana na 5:30 przeciąga się więc o kolejne dwie godziny. O 7:30 wprost już trzeba wstać i choć leje, musimy stąd wyjechać.
Spakowani, czekamy na śniadanie i po jedzeniu pakujemy się w Jeepa. Agnieszka znowu ratuje nam skórę podwózką do wsi.
Pakrowka – bo tak miejscowość się nazywa, jest kilkanaście kilometrów dalej. Przyjeżdżamy, gdy marszrutka do Biszkeku już czeka.
Rozliczamy się za pobyt w ośrodku – w sumie pełna doba, czyli po 600 som na głowę, po czym wychodzimy w kierunku busa.
Przejazd do Biszkeku kosztuje nas teraz 400 som.  Niewielka cena, a bez bagaży byłoby nawet 350 (dla miejscowego pewnie jeszcze taniej).
Pokonujemy kilkaset kilometrów i pogoda po drodze znacznie się poprawia.


Do stolicy, na tzw. Dworzec Zachodni, dojeżdżamy o 16:20. Na zwiedzanie miasta nie ma już czasu.  Ostatnie godziny jakie nam zostały poświęcamy na wydawanie ostatnich somów na jedzenie.
O 18:00 żegnamy się z chłopakami i wraz z Januszem pakujemy się do marszrutki na lotnisko. Teraz przejazd kosztuje po 50 som.  Jednym zdaniem – miejscowi wołają ile chcą, od kogo chcą, a od Europejczyków nawet więcej.
Na lotnisku Manasa spędzamy cały wieczór i noc. Ponownie się przepakowujemy, siedzimy, stoimy i jakoś pożytkujemy zbędny czas, jaki postał do odlotu.
O 5:00 rano wychodzimy do odprawy, a godzinę później samolot opuszcza kirgiską ziemię.
Przygoda kończy się.


W odróżnieniu od akcji na Leninie, druga część wyjazdu do Kirgistanu miała typowo relaksacyjny charakter. Do wyboru mielismy dwie opcje:
1. Zwiedzamy cywilizację i kulturę
2. Idziemy w góry.
No i wybraliśmy góry. Przyznam bez winy, za moją namową i przekonywaniem. Głównym argumentem było jednak to, iż wersję z Issyk Kulem i trekkingiem ustaliliśmy jeszcze w Polsce, a zabudowa Kirgistanu nie zachęcała do bliższego poznania.
Wybór według mnie okazał się słuszny, a z pewnością obiektywnie nikt nie mógł narzekać.
Jezioro zrobiło na nas ogromne wrażenie. Pomijając walory estetyczne miejsca, Ośrodek na Issyk Kulem emanował niesamowita energią miejsca, gdzie człowiek mimo woli czuł się jak u siebie.  Wpływ na to w większości mieli ludzie, których tam spotkaliśmy,  a przede wszystkim życzliwa obsługa. Po prawie trzech tygodniach tułania się po dzikim kraju, właśnie takiego przyjęcia nam było trzeba.
Góry w okolicy powaliły mnie na kolana, nad czym już zachwycałem się kilkadziesiąt wierszy wyżej.  Pamir pozostanie Pamirem, lodowiec lodowcem, ale mi najbardziej podobają się  góry różnorodne. Lód, śnieg i gołe skały nie oddziałuje aż tak na umysł. Zielone doliny, skaliste ściany, porośnięte lasami zbocza, a nad nimi ośnieżone szczyty.  Taka kompilacja pozwala zapomnieć o bożym świecie i iść, patrzeć, milczeć, chłonąć.
Wszystko to dostałem w górach niedaleko Issyk Kulu, w tak naturalnej formie, jaką nie powstydził by się National Geographic.
Byłem
Polecam
Wrócę…
…niebawem

Pozdrawiam
Tomasz Duda

Więcej informacji - http://piklenin2013.blogspot.com/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz