Rajd jesienny UKT
Mimochodek Bieszczady 2013
Przebieg trasy I |
Jak co roku, także i tym razem, wraz z klubem UKT Mimochodek z Lublina organizowaliśmy Studencki Rajd
Jesienny.
Mając w pamięci zeszłoroczną słabą frekwencję w Beskidzie Śląskim,
tym razem postanowiliśmy dotrzeć do mas i wybrać się w miejsce znane i lubiane,
a do tego położone znacznie bliżej – Bieszczady.
Niezbyt konsekwentna propaganda i niepokojące prognozy
pogodowe sprawiły, że definitywnie zebraliśmy 63 osoby, chętne aby długi
weekend listopadowy spędzić ambitniej niż gapiąc się w monitor.
Pół godziny po północy, po zapakowaniu się w autokar
wyruszyliśmy na południe. Droga wraz z przerwami zajęła nam pięć i pół godziny,
a w okolicach Baligrodu byliśmy o 6 rano.
Moja trasa nr. I, jak
sugeruje nazwa, miała desantować się jako pierwsza i obrać kierunek na
południowy wschód.
Janusz z trasą III lądował kilka kilometrów dalej w
Jabłonkach i czarnym szlakiem zmierzał na Łopiennik. Ze wzgórza grupa miała
zejść do Dołżycy i dalej czarnym szlakiem wdrapać się na Czereninę. Nocleg
zaplanowali w schronisku PTTK „Jaworzec” . Drugiego dnia trasa nr III miała
wejść czarnym szlakiem na przeł. Orłowicza, zdeptać grzbiet połoniny Wetlińskiej do Chatki
Puchatka i na zejściu osiągnąć przeł. Wyżną.
Mouser wraz ze swoją grupą dojeżdżał do Wetliny i stamtąd
zielonym szlakiem na lekko zamierzał wdrapywać się na Rawki. Po trawersie Małej i Wielkiej Rawki Grupa II
schodziła do Ustrzyk Górnych na nocleg. Drugiego dnia ich celem miał być
Szeroki Wierch i Tarnica.
Układając plan swojej trasy
sugerowałem się czystą ciekawością. Niebieski szlak od Baligordu po Łopiennik
był dla mnie jeszcze tabula rasa. Każdy odcinek pozostałych tras miałem już
schodzimy, a większość nawet niejednokrotnie, toteż postanowiłem poznać coś
nowego.
Gdy wysiadaliśmy z autokaru kilka kilometrów na południe od
Baligrodu, wkoło panował jeszcze mrok.
Po niebie przewalały się chmury, a słońce nie miało jeszcze zamiaru
wstać. Ponad dwadzieścia osób wysypało
się leniwie z długiej Bovy, zabrało plecaki i nie bardzo wiedziało co z sobą
zrobić.
Trasę rozpoczęliśmy przy charakterystycznym pomniku
poległych WOPistów, bo właśnie tam niebieski szlak pieszy odbija do góry, w
las. Jak na listopad, temperatura była
całkiem wysoka, jednak niepewne prognozy i chmury kumulowały jakąś nieprzyjemną
atmosferę.
Uznaliśmy, że po ciemku nie ma sensu jeść śniadania i
zaczęliśmy podchodzić. Szło to wszystko sprawnie i na pierwszy postój
zatrzymaliśmy się dopiero na grzbiecie
Działu, gdy było już jasno.
Szlak cały czas prowadził lasem, a nawet gdyby było inaczej
i tak z racji chmur niewiele byśmy zobaczyli.
Po grzbiecie pokrytym rzadkim lasem
hulał wiatr, a marsz był najlepszym lekarstwem, żeby się rozgrzać. Postojów rozbiliśmy niewiele.
Właściwie tylko dwa, przed Berdem i Durną.
Wycieczka była przyjemna do momentu, kiedy zaczęło mżyć.
Początkowo przerywanie, z czasem regularnie i
gęsto.
Na Łopienniku stanęliśmy na dłużej, aby poczekać na
wolniejszych i ustalić co robimy dalej.
Choć zegarek jeszcze nie wskazywał południa , przeszliśmy
większą część trasy. Pogoda z godziny na godzinę się pogarszała, więc po chwili
zastanowienia odrzuciłem opcję odwiedzenia cerkwi w Łopience.
Zdecydowałem, że trzeba schodzić. Podczas drogi do Dołżycy padało. Zabłocone
ścieżki, śliskie podłoże i brak perspektywy poprawy spowodowały, że marsz nie
należał do najprzyjemniejszych. Na drodze znaleźliśmy się po półtorej godziny i
obraliśmy kierunek na Cisną. Trzy
kilometry asfaltem szybko zleciały i w pół godziny dotarliśmy do miejscowości.
Jak nietrudno się domyśleć, bez przystanków ruszyliśmy
szturmować Siekierezadę. Odczuwalna temperatura, choć z rana wydawała się
całkiem wysoka, teraz potraktowana deszczem, spadała poniżej dopuszczalnych
norm. Jak zbawienie, wszyscy przyjęli ciepłe, półmroczne wnętrze Siekierezady i
grzane piwo. Pomimo niesprzyjającej aury, knajpa była pełna, a po Cisnej
kręcili się turyści. Nie dało się ukryć,
że nastał długi weekend w Bieszczadach.
Po 16 dotarliśmy na miejsce noclegu. Schronisko PTTK „pod
Honem” było zapełnione. Dla nowo przybyłych ściągano na poddasze materace,
drzwi prawie się nie zamykały.
Jako iż zmrok zapadł szybko, każdemu udzielił się wieczorny
klimat i mimo wczesnej pory rozpoczęliśmy śpiewy i osuszanie szkła. Brak gitary
chyba nikomu nie przeszkadzał, ale repertuar i chęci skończyły się wcześnie. O 23 wszyscy skapitulowali. Nieprzespana noc dała nam się we znaki i nie
pozwoliła dotrwać do północy.
Kroku dotrzymywali co to inni goście schroniska. Przez
drewniane ściany długo było słychać głośne towarzystwo z jadalni, które
balowało bez pardonu.
Ranek, 10 listopada okazał się
wcale nie lepszy niż dzień poprzedni. Po śniadaniu i ogarnięciu się całej grupy
musieliśmy wyjść. Brakowało 5 osób, które wolały drogę do Smereka pokonać
autostopem.
Musieliśmy, bo chyba nikomu z nas nie chciało się wychodzić
na deszcz, który padał od samego rana, a prawdopodobnie od wczoraj w ogóle nie
ustał.
Na kilkanaście minut zatrzymaliśmy się w Cisnej, aby
poczynić ostatnie zakupy na dzień, po czym podążyliśmy na wschód, za śladami
szlaku czerwonego.
Zaraz za miejscowością drogę zagrodził nam wezbrany
strumień, który wbrew pozorom łatwo udało się pokonać. Niedługo potem teren zaczął się wypiętrzać, a
siąpiąca do tej pory mżawka, przerodziła się w prawdziwy deszcz. Podejście w membranowych kurtkach większość z
nas przyjęła z dystansem. Dziś również nikomu nie chciało się zatrzymywać, a
postoje robiliśmy, gdy deszcz na chwile ustawał, a teren się wypłaszczał. W
sumie przez cały dzień marszu zatrzymaliśmy się dwa razy.
Grzbiet mijał szybko i znośnie, aż wyszliśmy na otwartą
przestrzeń przed Jasłem (1153 m). Wtedy
deszcz się nasilił i w połączeniu z wiatrem zafundował nam solidną zlewę.
Od tej pory maszerowalismy już stale, byle jak najszybciej
znaleźć się w Smereku. Deszcz utrzymywał
się kilka godzin, a ustał dopiero przed miejscowością. Nikomu nie chciało robić się zdjęć, a nawet
wyciągać aparatu.
Pół godziny marszu od drogi zadzwoniłem po kierowcę i zamówiłem
transport dla tras, jednocześnie dogadując się z Januszem. Wszystko zgrało się
idealnie, bo na autokar nie musieliśmy czekać nawet kilku minut. Trasę nr III
odebraliśmy po drodze, na przeł. Wyżnej i w takim składzie udaliśmy się do
punktu zbornego – domu rekolekcyjnego w
Ustrzykach Górnych. Czekali tam na nas pozostali uczestnicy rajdu.
Kilka godzin minęło zanim wszyscy ulokowali się na łóżkach,
skorzystali z prysznica i zjedli. Wieczorem rozpoczęła się weselsza część dnia,
po prostu impreza rajdowa, której dłużej nie ma sensu rozwijać. Kto bywał, wie jak
takie coś wygląda, kto nie – tego zapraszam za rok J.
Dzień niepodległości także nie
popisał się aurą. Od rana mżyło, a prognozy były pesymistyczne. Z tego powodu większość rajdowiczów wolała zdobywać pobliskie knajpy.
Niemniej jednak znalazło się kilkoro niewyżytych, którzy to
święto woleli spędzić w sposób aktywny. Traf chciał, że znalazłem się w gronie
tych osób.
Początkowo ruszyliśmy w stronę połoniny Caryńskiej. Póki nie
padało, było całkiem znośnie, ale po wyjściu na otwartą przestrzeń mżawka
zamieniła się w deszcz. Wraz z kilkoma znajomymi, w wietrze i zacinającym
deszczu wdrapaliśmy się po błotnistym szlaku na grzbiet Caryńskiej i czym
prędzej odbili na północ , szlakiem zielonym. Zejście przebiegało wolno i
ostrożnie, ale co jakiś czas i tak ktoś
się ślizgał.
Przed 13 zatrzymaliśmy się w schronisku Politechniki
Warszawskiej „Koliba”, które niedawno oddano do użytku. Świeciło nowością i
pustkami. Zapowiadało dobrą bazę
wypadową w góry.
Opróżniwszy termosy z herbaty w budynku, udaliśmy się dalej.
Niebawem skręciliśmy na wschód, szlakiem żółtym schodząc do Bereżek.
Do Ustrzyk pozostało około 4 kilometrów, które zdeptaliśmy
asfaltem. Trzeba było się spieszyć, bo sami umówiliśmy autokar na 15 z zamiarem
odjazdu. Narzuciliśmy tempo, ale udało się.
Parę minut po 15 opuścilismy deszczowe Ustrzyki.
Tegoroczny rajd jesienny odbywał się w kiepskiej aurze.
Przez 3 dni osobiście nie widziałem żadnego krajobrazu, a wszystko zasłaniały
mgły. Właściwie trzy dni padało. Z moich
retrospekcji wynika nawet, że w ciągu ostatnich 4 lat, w tym roku trafiła się
najgorsza pogoda.
Niemniej impreza została odebrana pozytywnie. Gdyby ludzie
nastawili się przede wszystkim na chodzenie może byliby zawiedzeni. Jednak rajd
jesienny, to rajd jesienny, a pokonywane kilometry i widoki to kwestia drugorzędna.
To raczej czas spotkań ze znajomymi, dobrej zabawy, grubej imprezy i wspaniałej atmosfery. Dzięki temu z roku na rok udaje się go
zorganizować, w mniejszym bądź obszernym gronie i ciągle przyciąga ludzi, którzy wiedzą, czego
mogą oczekiwać.
Przez większość uczestników Rajd w Bieszczadach został
potraktowany właśnie w ten sposób i mogę
powiedzieć, że pod tym względem z pewnością był udany.
Pozdrawiam wytrwałą Trasę I J
Tomasz Duda
Zapraszam na forum klubu : http://mimochodek.umcs.lublin.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz