poniedziałek, 18 listopada 2013

Rajd jesienny UKT Mimochodek Bieszczady 2013

Rajd jesienny UKT Mimochodek Bieszczady 2013


Przebieg trasy I
Jak co roku, także i tym razem, wraz z klubem UKT Mimochodek z Lublina organizowaliśmy Studencki Rajd Jesienny. 
Mając w pamięci zeszłoroczną słabą frekwencję w Beskidzie Śląskim, tym razem postanowiliśmy dotrzeć do mas i wybrać się w miejsce znane i lubiane, a do tego położone znacznie bliżej – Bieszczady.
Niezbyt konsekwentna propaganda i niepokojące prognozy pogodowe sprawiły, że definitywnie zebraliśmy 63 osoby, chętne aby długi weekend listopadowy spędzić ambitniej niż gapiąc się w monitor. 
Pół godziny po północy, po zapakowaniu się w autokar wyruszyliśmy na południe. Droga wraz z przerwami zajęła nam pięć i pół godziny, a w okolicach Baligrodu byliśmy o 6 rano.
Moja trasa nr. I,  jak sugeruje nazwa, miała desantować się jako pierwsza i obrać kierunek na południowy wschód.
Janusz z trasą III lądował kilka kilometrów dalej w Jabłonkach i czarnym szlakiem zmierzał na Łopiennik. Ze wzgórza grupa miała zejść do Dołżycy i dalej czarnym szlakiem wdrapać się na Czereninę. Nocleg zaplanowali w schronisku PTTK „Jaworzec” . Drugiego dnia trasa nr III miała wejść czarnym szlakiem na przeł. Orłowicza, zdeptać  grzbiet połoniny Wetlińskiej do Chatki Puchatka i na zejściu osiągnąć przeł. Wyżną.
Mouser wraz ze swoją grupą dojeżdżał do Wetliny i stamtąd zielonym szlakiem na lekko zamierzał wdrapywać się na Rawki.  Po trawersie Małej i Wielkiej Rawki Grupa II schodziła do Ustrzyk Górnych na nocleg. Drugiego dnia ich celem miał być Szeroki Wierch i Tarnica.

Układając plan swojej trasy sugerowałem się czystą ciekawością. Niebieski szlak od Baligordu po Łopiennik był dla mnie jeszcze tabula rasa. Każdy odcinek pozostałych tras miałem już schodzimy, a większość nawet niejednokrotnie, toteż postanowiłem poznać coś nowego.
Gdy wysiadaliśmy z autokaru kilka kilometrów na południe od Baligrodu, wkoło panował jeszcze mrok.  Po niebie przewalały się chmury, a słońce nie miało jeszcze zamiaru wstać.  Ponad dwadzieścia osób wysypało się leniwie z długiej Bovy, zabrało plecaki i nie bardzo wiedziało co z sobą zrobić.
Trasę rozpoczęliśmy przy charakterystycznym pomniku poległych WOPistów, bo właśnie tam niebieski szlak pieszy odbija do góry, w las.  Jak na listopad, temperatura była całkiem wysoka, jednak niepewne prognozy i chmury kumulowały jakąś nieprzyjemną atmosferę.


Uznaliśmy, że po ciemku nie ma sensu jeść śniadania i zaczęliśmy podchodzić. Szło to wszystko sprawnie i na pierwszy postój zatrzymaliśmy się dopiero  na grzbiecie Działu, gdy było już jasno.
Szlak cały czas prowadził lasem, a nawet gdyby było inaczej i tak z racji chmur niewiele byśmy zobaczyli.  Po grzbiecie pokrytym rzadkim lasem  hulał wiatr, a marsz był najlepszym lekarstwem, żeby się rozgrzać.  Postojów rozbiliśmy  niewiele.  Właściwie tylko dwa, przed Berdem i Durną.
Wycieczka była przyjemna do momentu, kiedy zaczęło mżyć. Początkowo przerywanie, z czasem regularnie i  gęsto.


Na Łopienniku stanęliśmy na dłużej, aby poczekać na wolniejszych i ustalić co robimy dalej.
Choć zegarek jeszcze nie wskazywał południa , przeszliśmy większą część trasy. Pogoda z godziny na godzinę się pogarszała, więc po chwili zastanowienia odrzuciłem opcję odwiedzenia cerkwi w Łopience.
Zdecydowałem, że trzeba schodzić.  Podczas drogi do Dołżycy padało. Zabłocone ścieżki, śliskie podłoże i brak perspektywy poprawy spowodowały, że marsz nie należał do najprzyjemniejszych. Na drodze znaleźliśmy się po półtorej godziny i obraliśmy kierunek na Cisną.  Trzy kilometry asfaltem szybko zleciały i w pół godziny dotarliśmy do miejscowości.


Jak nietrudno się domyśleć, bez przystanków ruszyliśmy szturmować Siekierezadę. Odczuwalna temperatura, choć z rana wydawała się całkiem wysoka, teraz potraktowana deszczem, spadała poniżej dopuszczalnych norm. Jak zbawienie, wszyscy przyjęli ciepłe, półmroczne wnętrze Siekierezady i grzane piwo. Pomimo niesprzyjającej aury, knajpa była pełna, a po Cisnej kręcili się turyści.  Nie dało się ukryć, że nastał długi weekend w Bieszczadach.


Po 16 dotarliśmy na miejsce noclegu. Schronisko PTTK „pod Honem” było zapełnione. Dla nowo przybyłych ściągano na poddasze materace, drzwi prawie się nie zamykały.
Jako iż zmrok zapadł szybko, każdemu udzielił się wieczorny klimat i mimo wczesnej pory rozpoczęliśmy śpiewy i osuszanie szkła. Brak gitary chyba nikomu nie przeszkadzał, ale repertuar i chęci skończyły się wcześnie.  O 23 wszyscy skapitulowali.  Nieprzespana noc dała nam się we znaki i nie pozwoliła dotrwać do północy.
Kroku dotrzymywali co to inni goście schroniska. Przez drewniane ściany długo było słychać głośne towarzystwo z jadalni, które balowało bez pardonu.


Ranek, 10 listopada okazał się wcale nie lepszy niż dzień poprzedni. Po śniadaniu i ogarnięciu się całej grupy musieliśmy wyjść. Brakowało 5 osób, które wolały drogę do Smereka pokonać autostopem.
Musieliśmy, bo chyba nikomu z nas nie chciało się wychodzić na deszcz, który padał od samego rana, a prawdopodobnie od wczoraj w ogóle nie ustał.
Na kilkanaście minut zatrzymaliśmy się w Cisnej, aby poczynić ostatnie zakupy na dzień, po czym podążyliśmy na wschód, za śladami szlaku czerwonego.
Zaraz za miejscowością drogę zagrodził nam wezbrany strumień, który wbrew pozorom łatwo udało się pokonać.  Niedługo potem teren zaczął się wypiętrzać, a siąpiąca do tej pory mżawka, przerodziła się w prawdziwy deszcz.  Podejście w membranowych kurtkach większość z nas przyjęła z dystansem. Dziś również nikomu nie chciało się zatrzymywać, a postoje robiliśmy, gdy deszcz na chwile ustawał, a teren się wypłaszczał. W sumie przez cały dzień marszu zatrzymaliśmy się dwa razy.
Grzbiet mijał szybko i znośnie, aż wyszliśmy na otwartą przestrzeń przed Jasłem (1153 m).  Wtedy deszcz się nasilił i w połączeniu z wiatrem zafundował nam solidną zlewę.
Od tej pory maszerowalismy już stale, byle jak najszybciej znaleźć się w Smereku.  Deszcz utrzymywał się kilka godzin, a ustał dopiero przed miejscowością.  Nikomu nie chciało robić się zdjęć, a nawet wyciągać aparatu.
Pół godziny marszu od drogi zadzwoniłem po kierowcę i zamówiłem transport dla tras, jednocześnie dogadując się z Januszem. Wszystko zgrało się idealnie, bo na autokar nie musieliśmy czekać nawet kilku minut. Trasę nr III odebraliśmy po drodze, na przeł. Wyżnej i w takim składzie udaliśmy się do punktu zbornego – domu rekolekcyjnego  w Ustrzykach Górnych. Czekali tam na nas pozostali uczestnicy rajdu.
Kilka godzin minęło zanim wszyscy ulokowali się na łóżkach, skorzystali z prysznica i zjedli. Wieczorem rozpoczęła się weselsza część dnia, po prostu impreza rajdowa, której dłużej nie ma sensu rozwijać. Kto bywał, wie jak takie coś wygląda, kto nie – tego zapraszam za rok J.
Dzień niepodległości także nie popisał się aurą. Od rana mżyło, a prognozy były pesymistyczne.  Z tego powodu większość rajdowiczów  wolała zdobywać pobliskie knajpy.
Niemniej jednak znalazło się kilkoro niewyżytych, którzy to święto woleli spędzić w sposób aktywny. Traf chciał, że znalazłem się w gronie tych osób.


Początkowo ruszyliśmy w stronę połoniny Caryńskiej. Póki nie padało, było całkiem znośnie, ale po wyjściu na otwartą przestrzeń mżawka zamieniła się w deszcz. Wraz z kilkoma znajomymi, w wietrze i zacinającym deszczu wdrapaliśmy się po błotnistym szlaku na grzbiet Caryńskiej i czym prędzej odbili na północ , szlakiem zielonym. Zejście przebiegało wolno i ostrożnie, ale co jakiś czas i tak ktoś  się ślizgał.
Przed 13 zatrzymaliśmy się w schronisku Politechniki Warszawskiej „Koliba”, które niedawno oddano do użytku. Świeciło nowością i pustkami.  Zapowiadało dobrą bazę wypadową w góry. 
Opróżniwszy termosy z herbaty w budynku, udaliśmy się dalej. Niebawem skręciliśmy na wschód, szlakiem żółtym schodząc do Bereżek.
Do Ustrzyk pozostało około 4 kilometrów, które zdeptaliśmy asfaltem. Trzeba było się spieszyć, bo sami umówiliśmy autokar na 15 z zamiarem odjazdu. Narzuciliśmy tempo, ale udało się.  Parę minut po 15 opuścilismy deszczowe Ustrzyki.


Tegoroczny rajd jesienny odbywał się w kiepskiej aurze. Przez 3 dni osobiście nie widziałem żadnego krajobrazu, a wszystko zasłaniały mgły.  Właściwie trzy dni padało. Z moich retrospekcji wynika nawet, że w ciągu ostatnich 4 lat, w tym roku trafiła się najgorsza pogoda.
Niemniej impreza została odebrana pozytywnie. Gdyby ludzie nastawili się przede wszystkim na chodzenie może byliby zawiedzeni. Jednak rajd jesienny, to rajd jesienny, a pokonywane kilometry i widoki to kwestia drugorzędna. To raczej czas spotkań ze znajomymi, dobrej zabawy, grubej imprezy i  wspaniałej atmosfery.  Dzięki temu z roku na rok udaje się go zorganizować, w mniejszym bądź obszernym gronie i  ciągle przyciąga ludzi, którzy wiedzą, czego mogą oczekiwać.
Przez większość uczestników Rajd w Bieszczadach został potraktowany właśnie w ten sposób i  mogę powiedzieć, że pod tym względem z pewnością był udany.
Pozdrawiam wytrwałą Trasę I  J
Tomasz Duda


Zapraszam na forum klubu : http://mimochodek.umcs.lublin.pl



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz