środa, 13 maja 2015

Dusiołek Górski 2015 relacja

Dusiołek Górski jest rajdem, na który wprost nie mogłem się nie zapisać.
Niedaleko od Krakowa, w nowym, jeszcze nieznanym terenie i "pucharowa" trasa 50 km. Wszystko pasuje. Nic dodać, nic ująć, tylko jechać. No może poza jednym. Pogoda do ostatniej minuty nie dawała mi spokoju....




Transport załatwiłem przez facebooka. Darek przyjechał niemal pod mój blok o 6:00 rano w sobotę. Wyruszyliśmy przez puste jeszcze miasto w kierunku Wieliczki, a następnie na Dobczyce. Do Wiśniowej dotarliśmy parę minut po 7:00 rano.
Na miejscu dopełniliśmy procedury rejestracji, wypiliśmy po kubku kawy i przebraliśmy się.
O 8:00 rano ponad sto osób ruszyło przed siebie.
Najpierw biegłem wraz z Darkiem. Pobiegliśmy niemal prosto w kierunku wschodnim, stopniowo wdrapując się na zbocze.  Darek uskarżał się na kontuzję ścięgna achillesa które widocznie utrudniało mu chodzenie. Początkowo również nie spieszyłem się, chcąc rozgrzać mięśnie stopniowym wysiłkiem. Bieg w dół zbocza poszedł szybciej niż podchodzenie stromym stokiem. Do drogi w Pogorzanach dotarliśmy przed 9:00. Tam Darek natarł nogę ketonalem i po dłuższej przerwie mogliśmy ruszyć dalej. Pierwszy punkt znajdował się na Górze Świętego Jana przy kościele, a ostatnie dwa kilometry do niego pokonaliśmy już wśród tłumu piechurów. Dopiero wtedy spostrzegłem, że jakimś cudem zamiast nadrobić, straciliśmy sporo czasu. Dostrzegłem również, iż Darek nie da rady przyspieszyć i nie ma zamiaru nogi forsować. Pożegnaliśmy się więc, a ja od tego momentu, po dobrej rozgrzewce rozpocząłem bieg i pościg.
Na pierwszym punkcie byłem na miejscu 42. Przeraziło mnie to trochę, ale bardziej dało ambicjonalno-motywacyjnego "kopa". Zacząłem myśleć jakby tu dogonić jak największą liczbę osób, choć z takiej pozycji zajęcie dobrego miejsca wydawało się wprost niemożliwe. Podczas biegu skupiłem się również nad wyborem optymalnych skrutów na trasie, co wkrótce dało efekty.
Najpierw wróciłem do drogi głównej długim zbiegiem. Następnie pognałem drogą na północ, którą wybrała chyba mniejsza część zawodników.
Pod szczyt Grodziska, gdzie na czarnym szlaku znajdował się drugi punkt dorarłem trawersem stromego stoku "na azymut". W tym miejscu byłem już na 26 pozycji.
Uzyskawszy tą informację bez zwłoki puściłem się biegiem wzdłuż grzbietu na południe. To jedna z lepszych "prostych" jaką pamiętam. Dysponując jeszcze sporą rezerwą sił, na wznoszących się formach terenu zostawiłem za sobą kilkanaście osób. 
Miła obsługa punktu nr trzy na szczycie Ciecienia poinformowała mnie o 9 pozycji. To wystarczyło zamiast postoju. Kolejno puściłem się stromym zboczem na zachód w kierunku wsi Wierzbanowa, by następny kilometr od przełęczy Wierzbanowskiej potruchtać drogą wojewódzką. Czytałem przy tym mapę, chcąc jak najszybciej dostać się do do pkt czwartego, zlokalizowanego na pobliskim grzbiecie.
Po oderwaniu się od drogi pomknąłem więc przez pola, w kierunku lasu. Szczęśliwie trafiłem na drogę, którą przy odrobinie kombinacji wspiąłem się na górę.
 Na czwartym punkcie byłem siódmy. Postój ograniczyłem do solidnego łyku wody a następnie czerwonym szlakiem turystycznym zacząłem biec na północ.
Wiedziałem, iż wystarczy trzymać się szlaku, toteż mogłem skupić się na samym biegu. Kilometry mijały szybko, ale nie spotykałem żasnych zawodników. To już czołówka i dopiero od teraz zacznie się prawdziwy wyścig - pomyślałem.
W praktyce tak właśnie się to odbyło - pierwszego oponenta zauważyłem dopiero tuż przed piątym punktem. Przyspieszył widocznie na mój widok, ale teraz wiedziałem, że wyminięcie go to tylko kwestia czasu.
Na punkcie piątym, usytuowanym na szczycie Lubomiru rozdawali batony, które skrzętnie przyjąłem. W międzyczasie poprawiła się również pogoda, co wymusiło zmianę bluzki na t-shirt.
Bieg na punkt kolejny był również łatwy orientacyjnie. Pozostało biec po szlaku czerwonym, w kierunku schroniska PTTK Kudłacze. Po drodze wyminąłem dwóch zawodników na następnie zaliczyłem punkt szósty na przełęczy. Teraz logika nakazywała wracać i wytrwać na podbiegu.
Postanowiłem gonić dwóch zawodników z jakimi minąłem się w drodze punkt. Byli kilkaset metrów przede mną, ale na podejściu szybko się do nich zbliżyłem. Minąłem ich jeszcze przed schroniskiem w szybkim marszu pod górę. Teraz na powrót przyszło biec grzbietem, który od tej strony wznosił się ku południu, utrudniając bieganie. Na tym etapie poczułem w nogach zmęczenie, choć świadomość dobrego miejsca (jeszcze nie wiedziełem które) motywowała. Siłą woli po jakimś czasie dotarłem w pobliże dawnego punktu piątego i stacji meteorologicznej. Przesz Lubomirem mijałem idące z naprzeciwka grupy turystów, po czym skierowałem się na zielony szlak, wiodący ostrym zbiegiem w dół.
Warunki były trudne - luźne kamienie, ślisko, mięśnie ud palące bez litości i mokre stopy, które już zaczęły obcierać buty. Mimo to biegłem. Błogosławiłem przy tym kijki, dzięki których wywróciłem się tylko raz;). Pomimo fizycznego bólu czułem psychiczną radość. Niewtajemniczemu czytelnikowi może to być trudne do wytłumaczenia, jednak czułem radość w czystej postaci.
Po wybiegnięciu z lasu zobaczyłem w oddali swój ostatni cel - masywną sylwetkę Ciecienia i dawny punkt trzeci. Do szczytu dzieliło mnie ładnych kilka kilometrów, w tym zbieg do dna doliny i pięćset metrów podejścia.
Na szczęście trasa była prosta. Do najniższego punktu we wsi  Wierzbanowa dotarłem po twardej nawierzchni. Ze skrzyżowania obrałem azymut na szczyt i ruszyłem intuicyjnie w pierwszą-lepszą ścieżkę prowadzącą w górę. Dróg w lesie było wiele, ale ostatecznie musiałem wspinać się przez krzaki z nadzieją, że punkt już niedaleko, a przynajmniej z każdym krokiem bliżej. Od jakiegoś czasu nie miałem również wody, którą zapomniałem uzupełnić na szóstym punkcie. Dodając do tego duże zmęczenie powstała suma niedogodności, która niszczyła mnie fizycznie i psychicznie. Powiem szczerze - było ciężko i tylko zdrowym rozsądkiem i świadomością bliskości celu dotoczyłem się na górę.
W punkcie siódmym organizatorzy powitali mnie z zaskoczeniem. Dowiedziałem się, że jestem trzeci, ze stratą kilkunastu minut do ostatniego zawodnika. Byłem bardzo wysuszony i poprosiłem o wodę. Nie mieli, za to uraczyli mnie zimnym piwem, z którego pociągnąłem solidny łyk. Zmotywowali mnie również do wysiłku i zachęcili do walki tuż przed metą.
Po kilku minutach odpoczynku pobiegłem więc zielonym szlakiem do Wiśniiwej. Chęci mi już trochę brakowało, ale świadomość, że ktoś mógłby mnie wyprzedzić wzięła górę.
O 14:21 dotarłem do mety. Jako TRZECI. Zadowolenie było tym większe, gdy dowiedziałem się, że do pierwszego zawodnika miałem tylko 20 minut straty. Biorąc pod uwagę, że przed pierwszym punktem straciłem 25 minut, była możliwość walki o pierwsze miejsce.
Wyścig mnie bardzo zmotywował. Okazuje się, że można stanąć na podium, opłaca się pościg i walka. Nawet ze straconej pozycji można się podnieść. Najważniejsze, gdy widać progres. Wtedy działa wiara w siebie i .... placebo również funkcjonuje lepiej ;). 
Impreza bardzo mi się podobała również pod względem krajobrazowym. Intensywna zieleń wzgórz, kwitnące drzewa i wiosna w pełni sprawiały, że wysiłek łatwiej się podejmowało.
Ponadto muszę przyznać, że nie spotkałem nigdy bardziej miłych i życzliwych wolontariuszy na punktach kontrolnych. Dusiołek pod tym względem bije na głowę imprezy masowe. Z pewnością wrócę niebawem w okolice Wiśniowej.

Dziękuję i pozdrawiam

Krokusy i biegowa wiosna w Tatrach

Ostatnim weekendem kwietnia biegałem po Tatrach.




Trudno, ażeby stało się inaczej biorąc pod uwagę nader optymistyczne prognozy pogody i propozycję wyjazdu, która pojawiła się właściwie z dnia na dzień.
W sobotę rano wyjechałem wraz z Anitą, Markiem i Edytą na południe. Do wylotu Doliny Chochołowskiej dotarliśmy po dwóch godzinach jazdy, około 9:00 rano. Na parkingu było już tłoczno, więc po podzieleniu się na dwa zespoły wtopiliśmy się w tłum turystów.
W Dolinie było chłodno, a w  zacienionych miejscach ciągle utrzymywał się śnieg. Tym samym biegło się przyjemnie, a tłum na szlaku był jedyną przeszkodą do pełnego zadowolenia.
W sprzyjających okolicznościach szybko osiągnęliśmy Polanę Chochołowską. Jeżeli wcześniej uważałem że magia zdjęć z polami krokusów to wyłącznie kwestia korzystnej perspektywy, z tą chwilą zmieniłem zdanie. Było na co popatrzeć i co fotografować. Fioletowe pola rozlewały się wokoło i tylko tłumy oglądających psuły krajobraz i kompozycję zdjęć.
Po przerwie na jedzenie w schronisku skierowaliśmy się na szlak prowadzący na Grzesia. Od samej granicy lasu otoczenie zmieniło się diametralnie. Przeszliśmy w krainę śniegu i rzeźkiego powietrza. Podejście upłynęło szybko. Ze względu na śliski i mokry śnieg nie mogło być mowy o bieganiu, ale szybkim marszem sprawnie pięliśmy się do góry, mijając kolejne osoby.
Powyżej granicy lasu zaczęło wiać i na koszulki trzeba było założyć wiatrówki. Tempo jednak nie spadło. Bez zbędnych postojów weszliśmy na Grzesia i skierowaliśmy się w kierunku Rakonia. Początkowo relatywnie płogim i ośnieżonym stokiem, a następnie przewianym grzbietem podbiegaliśmy w kierunku szczytu. Na tym odcinku stopy zyskały co prawda stabilne oparcie, jednak tylko pozostawanie w ruchu pozwoliło uniknąć wychłodzenia przez zimne podmuchy wichru.
Na Rakoń wbiegliśmy około 13:00 wzbudzając niemałe zainteresowanie. Dwie osoby ubrane w buty biegowe i "letnie" ubranie dziwnie kontrastowały z turystami przyodzianymi w membrany i czapki. Na szczycie wiało mocno i trzeba było podjąć decyzję, co do dalszej drogi. Jako, iż grań prowadząca w kierunku Wołowca wyglądała na zaśnieżoną, a wiatr zyskał na sile, podjęliśmy decyzję o powrocie.
Zbieganie było ciekawym przeżyciem. Szczególnie w miękkim i śliskim śniegu trzeba było bardzo uważać, gdzie stawia się buty. Właściwie aż do Grzesia biegliśmy, mijając zdziwionych turystów. Szczyt tego wzniesienia był aż obesłany ludźmi, którzy ciasną masą obsiedli wzniesienie. Dalszą drogę do schroniska trudno natomiast nazwać biegiem, gdyż bardziej polegała na półswobodnym ślizgu.
Kijki okazały się nieocenione, gdyż bez tego steru nieraz wylądowalibyśmy plackiem na śniegu. Niemniej jednak obyło się bez wypadków, a Polanę Chochołowską osiągnęliśmy w oka mgnieniu.
Jako, iż u wylotu Doliny umówiliśmy się z Edytą i Markiem dopiero o 19:00 mieliśmy sporo czasu. Prawie godzinę spędziliśmy susząc przemokłe do cna buty i obserwując prawdziwe mrowie ludzi. Następnie udaliśmy się na szlak żółty, kierujący się w stronę Iwaniackiej Przełęczy. Na tym etapie już właściwie szliśmy, gdyż Anita zaczęła wspominac o bólu w kolanie, a pośpiech nie miał najmniejszego sensu.
Na przełęcz owszem weszliśmy, ale dalej można było podjąć galop. Tym razem zacienione zbocze nie było już tak wygodne dla butów i trzeba było zachować większą uwagę.
W Dolinie Kościeliskiej panował nieporównywalny spokój. Turyści nie dotarli tu w takiej liczbie jak do Chochołowskiej. W ramach odpoczynku od zgiełku posiedzieliśmy w schronisku i zjedli po kawałku szarlotki.
Dopiero przed 18:00 ruszyliśmy w dół Doliny. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem skutki zeszłorocznego huraganu. Gołe zbocza sprawiały naprawdę przygnębiające wrażenie powojennego krajobrazu. Dolinę pożegnałem więc z dziwną ulgą.
Z Kir ruszyliśmy na zachód mało popularnym szlakiem zielonym wzdłuż granicy parku narodowego.
O 19:15 na parkingu spotkaliśmy się z Markiem i Edytą, a stamtąd pojechaliśmy bezpośrednio do Krakowa.
Pozdrawiam
Tomasz Duda