Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rowerem. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Rowerem. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 14 lipca 2014

Lublin - Oleśnica - studencka droga do domu, czyli rowerem po szlaku Jagiellońskim

Lublin - Oleśnica - studencka droga do domu, czyli rowerem po szlaku Jagiellońskim


Kraśnik
Jeśli już zeszedłem na sentymenty i wzorcowe trasy nie sposób przyjrzeć się mojej czerwcowej drodze do domu. Podczas studiów marszrutę długości 168 km (według ostatnich obliczeń Endomondo) z Lublina do Oleśnicy (miejscowość z której pochodzę w woj. Świętokrzyskim, nie mylić z miastem ;) ) pokonywałem rowerem kilkukrotnie. Jeśli czepiać się szczegółów dokładnie pięć razy, co spowodowało że nieco już ją polubiłem. Najszybszy przejazd blisko 170 km  zajął mi niecałe 7 h, najdłuższy ponad 9 h. Na trasie przeżyłem prawdziwe wariacje pogodowe, od ulewy którą przeczekiwałem zwinięty na przystanku, po trzydziestostopniowe upały, kiedy pot lał się ze mnie strugami. Niemniej jednak, szczególnie z perspektywy lat każdy przejazd wspominam bardzo dobrze. Wszystkie były one przecież drogami do domu, kiedy człowiek po miesiącach kucia do sesji miał za sobą zdane (lub nie) egzaminy, a przez oczyma pola i długą drogę po horyzont.
Na takich trasach łatwo trenować, podnosić poprzeczkę i szlifować czasy. Wizja domu mimo wszystko przyciąga i stymuluje zakwaszone mięśnie do wysiłku. Znajoma droga zachęca do obserwacji, porównywania co się zmieniło przez ostatni rok. Tu odnowiono kościół, tam zamiast kukurydzy kwitły żółte pola łubinu... Poza tym można po prostu napierać. Przed siebie i jak najmocniej - u know what I mean ;).

Annopol


Moja trasa do domu z Lublina wiedzie głównie drogami krajowymi. Odcinek do Kraśnika jest bardzo przyjemny - prawie 50 km nowej nawierzchni S19 z dwumetrowym poboczem. Dalej sytuacja niestety troszkę się komplikuje. Odcinek do Annopola został w ostatnich latach naprawiony, ale jest raczej wąski a ruchliwy. Na 76 tym kilometrze przekraczam Wisłę i kieruję się w stronę Opatowa. Wyjazd z doliny rzeki na płaskowyż przeważnie daje w kość i na tym etapie czuję pierwsze zmęczenie. Po 90 kilometrach mam do tego prawo :).

Opatów


W Opatowie po 108 km robię dłuższy postój na jedzenie. Przeważnie około godziny, które spędzam na rynku i wchłaniam wszystko co nawinie się do ręki. Dalsza droga daje się odczuć mięśniom zastanym po dłuższym postoju. Odcinek do Bogorii nieraz potrafi zdenerwować i wymęczyć, a szczególnie jeden długi podjazd, który jakkolwiek rekompensuje trudy wspaniałym widokiem na Pasmo Jeleniowskie Gór Świętokrzyskich. Kilka kilometrów dzielące mnie od Staszowa upływa szybko, a stamtąd to już rzut kamieniem - bagatela 20 km ;).

Wisła pod Annopolem



http://marszmilosci.files.wordpress.com/2011/07/jogailaiciu-kelias.jpg


Jakiś czas temu dowiedziałem się , że trasa jaką pokonuję rowerem to jedna z odnóg słynnego Szlaku Jagiellońskiego. Faktycznie, po drodze mija się wiele ciekawych miejscowości, z których najbardziej interesującą jest oczywiście Opatów. Nie ujmuję przy tym niczego pozostałym punktom szlaku, które wyróżniają się przede wszystkim przykładami architektury sakralnej. Poza nimi na trasie w zasięgu kilku kilometrów są zabytkowe cmentarze wojenne (bardzo dużo), szlak architektury drewnianej, czy słynny pałac "Krzyżtopór" w Ujeździe.

Kolegiata w Opatowie


Jak to zwykle się dzieje, ze zrobieniem jakichkolwiek zdjęć na trasie wstrzymywałem się długo, aż podczas ostatniego przejazdu zmusiłem się do wzięcia aparatu - prosty rachunek, kolejnego razu może nie być.
Dosłownie kilka ujęć, absolutne minimum, które ma dostarczyć tła do tematu.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

Bogoria


Endomondo ostatniego przejazdu.

wtorek, 8 lipca 2014

Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

Podczas pięciu lat studiów na UMCS Kazimierz Dolny był dla mnie od początku podstawowym celem dłuższych wycieczek rowerowych. Położony ok 50 km od Lublina stawał się dobrym punktem wypadowym i dawał możliwość zrobienia tzw. setki w wolne popołudnie. Z Lublina do Kazimierza można dojechać albo trasą wojewódzką przez Nałęczów i Wąwolnicę (tą zazwyczaj wracałem) lub mniej uczęszczanymi drogami gorszej kategorii przez Wojciechów (moja główna marszruta "do", którą co ważne nigdy nie wracałem). Kazimierz Dolny jakoś zawsze mnie przyciągał i to chyba nie bez powodu. Co by o nim nie mówiono to jedna z perełek lubelszczyzny, a jej popularności i historii nie będę tutaj przytaczał - łatwo można znaleźć. Powiem tylko, że raz będąc w okolicy, do kolejnych przejażdżek łatwo się zmotywować.

Mając świadomość chęci powrotu w te strony, na dobrą sprawę aż do czerwca tego roku nie zwiedziłem Kazimierza na poważnie.Zawsze wiedziałem, że mam tam po co wrócić i często wracałem. W Kazimierzu byłem kilkanaście razy rowerem zarówno samotnie, jak i ze znajomymi, o każdej porze dnia i nocy (kilka razy to ja namawiałem, a bywało że i zostałem namówiony na "nocną setkę" do Kazimierza) we wszystkie pory roku poza zimą. Z Kazimierza również chodziliśmy szlakami do Nałęczowa, w kwietniu 2014 nawet stamtąd przybiegliśmy, pokonując ponad 60 km szlakiem czerwonym. Wydawało by się, że zima będzie w tej kwestii tabula rasa - otóż nie, w okolicy uczyłem się jazdy na nartach czy w lokalnych wąwozach pierwszy raz doświadczyłem kontaktu z przyrządami wspinaczkowymi i liną.

Z wyżej wymienionych powodów trzeba stwierdzić, że podczas studiów bardzo zżyłem się z Kazimierzem Dolnym. Mimo wszystko paradoksalnie nie do końca go poznałem, a nawet nigdy nie pokusiłem się na standardową galerię z wycieczki.
Tyle tytułem wstępu. Pod koniec czerwca bieżącego roku zdałem sobie sprawę, że z racji końca studiów kolejna wycieczka do Kazimierza może mi się za szybko nie przydarzyć i wypada udokumentować tą jak wspomniałem sentymentalną dla mnie trasę, której z perspektywy studenckich wojaży nie sposób pominąć . Dodatkowo chciałem zobaczyć zamek na przeciwległym brzegu Wisły - Janowiec, a i Janusz od jakiegoś czasu zapraszał mnie na obiad do rodzinnych Puław.

Realizacja planu wycieczki zrodziła się dopiero w ostatnich dniach pobytu w Lublinie. Pewnej pochmurnej środy wyruszyliśmy wraz z Januszem, aby po raz kolejny czy ostatni "przejechać się" do Kazimierza Dolnego. Pogoda nie była stabilna, temperatura jak na lato jeżyła włosy na ciele, ale jechało się przyjemnie. W połowie trasy, zatrzymaliśmy się przy Lewiatanie w Wojciechowie, a ja podjechałem by zrobić zdjęcie okolicznemu zbytkowi - tzw. wieży ariańskiej.







Dalsza droga do Kazimierza pomimo słabego stanu asfaltu nie stwarzała problemów i przed południem dotarliśmy na charakterystyczny rynek i słynną studnię. Janusz, jako z Kazimierzem obyty od dziecka, został przy rowerach, ja zaś z aparatem w dłoni ruszyłem na połów.





Fotografowałem oczywiście okolice rynku, przepięknie odnowiony kościół farny w stylu renesansu lubelskiego, a następnie przeniosłem się na północ, w kierunku wzniesień. Tam dłuższą chwilę poświęciłem ruinom zamku kazimierzowskiego, baszcie obronnej, tym razem pomijając górę trzech krzyży, gdzie na wejściu pojawiła się bramka z biletami.



Schodząc do poziomu rynku po raz kolejny poświęciłem się okolicy, a szczególnie dwojgu najsłynniejszym kamienicom, zlokalizowanym w południowo-zachodnim jego narożniku.



Po obejściu miasteczka wraz z Januszem wybraliśmy się nad Wisłę, gdzie koniecznie chciałem uwiecznić kolejne charakterystyczne budowle Kazimierza - dawne spichlerze zbożowe.



Następnie ścieżką rowerową wałem wiślanym ruszyliśmy na południe, w kierunku przeprawy promowej. Konstrukcja, która miała przewieść nas na drugi brzeg aktualnie znajdowała się po stronie Janowca. Panowie reperowali usterkę i po zapytaniu odkrzyknęli przez wodę, że podjadą za pół godziny. Wyboru bardzo nie mieliśmy i czas oczekiwanie umilaliśmy sobie twórczym rzucaniem kamieni do wody.



Sama przeprawa kosztowała 5zł za osobę (studnecki bilet 4zł) i trwała dosłownie parę minut. Po chwili znaleźliśmy się na drodze do Janowca i od razu udaliśmy się w kierunku górującego nad miejscowością zamczyska.


Po drodze obejrzeliśmy jeszcze kościół - niepozorny ale malowniczy przykład renesansu lubelskiego.


































Zamek w Janowcu jest trwałą ruiną poddawaną pracom konserwacyjnym. Bilety są stosunkowo drogie (12 zł normalny i 8zł studnecki), choć poza zamkiem dają możliwość obejrzenia pobliskiego dworu szlacheckiego i spichlerza z muzeum etnograficznym. zamek, choć imponujący z oddali, przy bliższym poznaniu niestety nie zyskuje, gdyż duża jego część nie jest jeszcze oddana do zwiedzania.



Po obejrzeniu zamku, dworu i spichrza ruszyliśmy w dalszą drogę do Puław. z racji bardzo napiętego grafika niezbyt długo zwiedzaliśmy miasto, a mówiąc prawdę - na "wariackich papierach". Obejrzałem wprawdzie z zewnątrz kompleks pałacowy Czartoryskich i zespól parkowy z interesującymi obiektami, z których w pamięć najbardziej zapadły mi - kościół Wniebowzięcia NMP w kształcie Panteonu i tzw. Świątynia Sybilli - pierwsze polskie muzeum narodowe.




W Puławach zagościliśmy jeszcze dłuższą chwilę, racząc się solidnym obiadem w rodzinnym mieszkaniu Janusza, po czym przerażeni godziną, szaleńczym tempem ruszyliśmy drogą krajową prosto w kierunku Lublina.



Po drodze na szybkie zdjęcie zatrzymaliśmy się jeszcze w Końskowoli, gdzie chciałem obejrzeć niesamowicie klimatyczny i niedawno odnowiony Kościół parafialny pw. Znalezienia Krzyża Św. i św. Andrzeja Apostoła w stylu renesansu lubelskiego. Do Lublina dotarliśmy po 19:00 zdążając akurat na dalszą część przygodowego dnia, ale długo by o tym pisać....

Pozdrawiam Tomasz Duda

GALERIA

Endomondo

niedziela, 29 czerwca 2014

Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

Rowerowa dwudniówka (Zamość - Jarosław - Łańcut - Leżajsk - Stalowa Wola)

Gdy ostatniego dnia kwietnia bieżącego roku zmierzałem autostopem w kierunku granicy z Ukrainą w Medyce, moją uwagę przyciągnęły dwa miasta po drodze – Leżajsk i Jarosław. Dla mieszkańców pewnie nie ma w nich nic niezwykłego, ale podczas kilku minut obserwacji przez szybę mnie wydały się magiczne.
Z pewnością to zasługa budowli sakralnych. Przy wjeździe do Leżajska mój wzrok od razu skierował się na monumentalne mury z narożnymi basztami po lewej stronie drogi, czyli klasztor Bernardynów. Właściwie to samo z Jarosławiem. Przejeżdżając nieopodal miasta, obserwując krajobraz natknąłem się na kolejny klasztor umocniony murami z niewysokimi basztami – klasztor Benedyktynek.

Od tamtej pory szukałem sposobności aby wybrać się na wycieczkę i zahaczyć o wspomniane dwa miasta. Obserwując mapę Google zauważyłem, że optymalnym wyjściem będzie przejechanie od Zamościa do Stalowej Woli, z punktami przystankowymi w Jarosławiu, Łańcucie i Leżajsku. Kilometraż około 240 km akurat nadaje się na typową dwudniówkę, a w miejsce początku i końca trasy można pojechać koleją.
Plan był gotów, realizacja przyszła w połowie czerwca, kiedy pogoda przedstawiała się wybitnie rowerowo. Ponad 20 stopni, zachmurzenie z przejaśnieniami i znośny wiatr – takie prognozy miałem przed oczyma gdy wraz z Anitą i rowerami jechałem pociągiem regio w kierunku Zamościa.


We flagowym mieście Lubelszczyzny znaleźliśmy się przed południem i bez zwłoki zaczęliśmy szukać drogi wojewódzkiej w kierunku Krasnegostawu. Z racji krótkiej wycieczki mogłem wspomóc się GPSem, toteż wyjechanie z miasta nie sprawiło żadnych problemów. Pierwsze kilometry upływały bardzo przyjemnie – słońce, ciepełko i dobra droga, której stanem byłem szczerze zaskoczony. Na wysokości Krasnegostawu wybraliśmy drogę prosto – na Józefów i mogliśmy wrócić do lubelskiej rzeczywistości. Za Józefowem, który przejechaliśmy bez postoju nawierzchnia drogi wojewódzkiej przedstawiała sobą tragiczny obraz. Trudno byłoby odnaleźć jeden metr kwadratowy bez dziur, a samochody jadące przez tą „wielką łatę” wydawały straszny łoskot.
Z Józefowa wybraliśmy drogę prowadzącą wprost na południe i jechaliśmy nią, aż do miejscowości Różaniec.






Po drodze odwiedziliśmy pomnik i cmentarz upamiętniający bitwę partyzancką pod Osuchami.
Pogoda zaczynała się psuć i od północnego zachodu zaczęły napływać ciemne chmury. Niemniej jechało się przyjemnie, bo z wiatrem i „uciekając” przed burzowymi chmurami.  Na wysokości Różańca drogi wojewódzkie rozjeżdżały się na prawo, a przed nami wyrósł dylemat w powodu dużego kompleksu leśnego na południu, który skutecznie blokował drogę do Jarosławia. Po obejrzeniu map GPS nie zauważyłem co prawda przejazdu przez las, ale okrążenie go oznaczałoby dla nas kilkanaście kilometrów więcej.
Postanowiliśmy zaryzykować i puściliśmy się w plątaninę małych miejscowości kierując się na południe. Nie wiem, czy geograficznie to jeszcze część Roztocza, ale pokonując wiejskie drogi niemal przenieśliśmy się w czasie. Na długości kilkudziesięciu kilometrów minęło nas dosłownie kilka samochodów, w miejscowościach wyrastały klimatyczne cerkwie. Ludzi było tu niewielu, za to bydła na polach nie brakowało. Jakby cofnąć się w przeszłość, albo pojechać na Ukrainę.



W końcu dojechaliśmy do miejscowości Stary Dzików i ruszyliśmy prosto na południe drogą coraz gorszej jakości. Miejscowi jakoś nie potrafili powiedzieć czy przejedziemy przez las, ale my ufni w potęgę GPSu jechaliśmy przed siebie. Jakież było moje zdziwienie, gdy przed samym lasem wyrosła przede mną sieć nowiutkich dróg pożarowych. Prawie wszystkie asfaltowe i jakości lepszej od dróg otaczających miejscowości. Asfaltówki co prawda nie prowadziły bezpośrednio przez kompleks leśny, ale z pomocą urządzenia satelitarnego i ich dobrze rozwiniętej sieci szybko  i wygodnie wydostaliśmy się z lasu, wjeżdżając do miejscowości Mołodycz.
Po kilkugodzinnej przerwie znaleźliśmy się z powrotem na normalnej drodze, trafiając niejako znów do cywilizacji. Dalej droga wiodła już prosto przez podkarpackie miejscowości – Radawę i Wiązownicę. Na tym odcinku doznałem kolejnego pozytywnego zaskoczenia. Od Radawy biegła wzdłuż drogi głównej asfaltowa ścieżka rowerowa akurat w kierunku, w który zmierzaliśmy. Tym traktem przejechaliśmy około piętnastu kilometrów i dotarliśmy do granic samego Jarosławia.



W mieście zameldowaliśmy się o 18:30 zostawiając za sobą 110 km trasy. Pierwszym krokiem jaki podjęliśmy był zakup prowiantu na biwak, który zasilił nasze sakwy rowerowe. Następnie mogliśmy oddać się objazdowemu zwiedzaniu miasta. Do centrum wjechaliśmy ulicą Grodzką i szybko naleźliśmy się w klimatycznych okolicach Rynku. Słońce właśnie zachodziło i przebiło się przez chmury, co zapewniło nam dobre światło dla zdjęć, a i przyjemnej było popatrzeć na ratusz i pierzeje renesansowych  kamienic. Zwiedziwszy teren rynku objechaliśmy pozostałe interesujące budowle z których najbardziej w pamięci pozostał mi cerkiew pw. Przemienienia Pańskiego i kolegiata pw. Bożego Ciała. Jarosław to miasto klasztorów, toteż po obejrzeniu zabytków starego miasta szybko skierowaliśmy się w kierunku interesującej nas budowli.



Budowla, która przyciągnęła mnie w te strony jest jedna z najbardziej charakterystycznych w mieście. To kompleks koicielko-klasztorny dawnego opactwa ss. Benedyktynek. Już z oddali kierują do niego dwie strzeliste wierze kościoła i zapraszają do wejścia. Kompleks ufortyfikowano ceglanym murem, poprzetykanym basztami krytymi gontem. Całość wygląda naprawdę przepięknie. Wewnątrz murów znajdują się dawne zabudowania klasztorne, ogrody i kościół. Wstęp jest bezpłatny.
Poza tym klasztorem, w Jarosławiu znajduje się jeszcze kompleks oo. Franciszkanów i oo. Dominikanów w stylu barokowym, który obejrzeliśmy przy wyjeździe z miasta. Budowla jest również godna polecenia.  Poza obrębem starego miasta na uwagę zasługuje również nekropolia – cmentarz stary – jeden z najstarszych cmentarzy zamiejskich w Europie.



Gdy opuszczaliśmy Jarosław słońce już ledwo tliło nad horyzontem. Aby znaleźć dobre miejsce biwakowe musieliśmy przejechać jeszcze kilkanaście kilometrów na zachód od miasta. Aby uniknąć jazdy drogą krajową na Rzeszów skierowaliśmy się na miejscowość Zarzecze i rozbiliśmy namiot na polach, nieopodal wsi Cieszacin.




Rankiem obudziło nas nagrzane powietrze namiotu. Pomimo wczesnej pory pogoda zapowiadała się wyśmienicie, a słońce wznosiło się już wysoko nad horyzontem. Niewiele czasu zajęło nam pakowanie i zbieranie biwaku, około dziewiątej ruszyliśmy w dalszą drogę. Chociaż niebo wkrótce zaczęło się chmurzyc i pogoda psuła się z godziny na godzinę, bardzo przyjemnie pokonywało się kilometry dzielące nas od Łańcuta. Jechaliśmy przez Zarzecze i Markową drogami gminnymi o równej i dobrej nawierzchni. Przed miastem zmieniliśmy trasę na wojewódzką, a teren stał się bardziej pofalowany.



Gdy dotarliśmy do Łańcuta niebo zasnuło się burzowymi chmurami. Nie zważając na to wzięliśmy się za podziwianie wspaniałego pałacu – niewątpliwie najważniejszej atrakcji turystycznej w okolicy. Chociaż ze względu na ceny biletów (28zł) nie wchodziliśmy do środka, to jednak cały zespół parkowy jest zdecydowanie wart obejrzenia. Czerwcową porą park przyciąga przede wszystkim kolorem. Intensywna zieleń świeżo przystrzyżonej trawy, czerwień róż i inne kolory ogrodowych kwiatów wywołują niesamowite wrażenia wizualne. Wokoło nie brakuje turystów, a nad utrzymaniem przyzwoitego stanu kompleksu czuwa tabun ludzi.




Zwiedzanie dużego kompleksu leśnego zajęło nam ponad godzinę. W międzyczasie chmury rozpierzchły się i groźba burzy minęła. Zważywszy, że przed nami było jeszcze 80 km do przejechania po zjedzeniu lodów opuściliśmy Łańcut i skierowaliśmy się drogą wojewódzka w kierunku Leżajska.
Przejechanie 30 km dzielących nas od miasta zajęło około dwóch godzin. Im dalej na północ tym teren stawał się coraz bardziej płaski, a podjazdy mniej wymagające. Przeszkadzał natomiast wiatr, który w przeciwieństwie do dnia poprzedniego – teraz wiał nam w oczy z pełną siłą.














Do Leżajska dotarliśmy w godzinach popołudniowych wyjeżdżając prosto na rynek główny. W centrum łatwo znaleźliśmy tablicę informacyjną z zabytkami i zaczęliśmy rozglądać się po okolicy. Sam rynek nie jest z byt ciekawy, ale kilak kamienic ma swój interesujący klimat i historię. Ratusz to charakterystyczna i osobliwa konstrukcja, choć pięknem wprawdzie nie grzeszy. Wejście do cmentarza żydowskiego zagrodzone jest wysokim ogrodzeniem z zamkniętą furtką, która uniemożliwia wejście do środka. Trochę zniesmaczeni tym faktem udaliśmy się w dalszą drogę w kierunku Niska przy okazji zatrzymując się przy najciekawszym zabytku.



Kościół i klasztor oo. Bernardynów swoja genezą sięga XVII wieku. W centralnym punkcie kompleksu znajduje się kościół pw. Zwiastowania NPM reprezentujący style baroku, manieryzmu i rokoko. Najcenniejszym elementem jego wyposażenia są monumentalne XVII wieczne organy. To nie tylko cenny zabytek na skalę polską, ale również europejską. Organy wypełniają całą zachodnią ścianę bazyliki aż po sklepienie i stanowią jej ogromna fasadę. Największa piszczałka ma ponad 10 metrów długości, a na instrumencie może grać trzech organistów jednocześnie. Instrument jest naprawdę ogromny i wygląda wspaniale. Warto zatrzymać się na dłużej i podziwiać poszczególne detale których nie sposób wprost wszystkich wychwycić.



Kościół otoczony jest obwarowaniami. Kurtyny murów zakończone są w narożnikach basztami, a wejścia znajdowały się pierwotnie tylko w dwóch bramach. Klasztor udostępniony jest do zwiedzania bezpłatnie, obecnie trwają prace renowacyjne w obiekcie.

























Z Leżajska musieliśmy przejechać jeszcze 50 km żeby dostać się do Stalowej Woli. Ponad trzy godziny jakie spędziliśmy na drodze krajowej nr. 77 nie należą do najprzyjemniejszych wspomnień z tego wyjazdu. Niemniej na pociąg o 19:00 zdążyliśmy i wraz z rowerami jeszcze przed nocą dotarliśmy do Lublina.
W czasie wycieczki przejechaliśmy około 240 km. Jak na dwudniówkę to dystans wystarczający żeby cos obejrzeć i jednocześnie trochę pomachać nogami. Miejsca, które odwiedziliśmy pozwoliły lepiej poznać Podkarpacie i obszar, który do tej pory omijałem w swoich wycieczkowych planach. Gdyby ktoś chciał powtórzyć trasę – serdecznie polecam (koniecznie należy zmodyfikować ostatni odcinek czyli drogę krajową 77 na jakąś lokalną.

Pozdrawiam
Tomasz Duda

ZDJĘCIA

Endomondo:



wtorek, 4 czerwca 2013

Bitwa o przełęcz dukielską 1944 – wycieczka śladami historii


Bitwa o przełęcz dukielską 1944 – wycieczka śladami historii

Bitwo o przełęcz dukielską, czy operacja dukielsko- proszowska, należy do bardziej  znanych epizodów końca II wojny światowej. To właśnie w 1944 roku, na terenach Beskidu Niskiego, po obu stronach dzisiejszej granicy polsko-słowackiej toczyły się ciężkie walki niemiecko – radzieckie.
Armia Czerwona, nacierając na obszary  zajęte przez III Rzeszę, w tych górzystych terenach przełamywała zdecydowany i twardy opór, broniących się tu jednostek niemieckich.

Operacja, szacowana na okres od  8 września do 30 listopada, kosztowała walczące strony kilkaset tysięcy istnień. Straty  radzieckie, czechosłowackie(wojska walczące razem z Armią Czernwoną) i niemieckie wyniosły odpowiednio 123, 6.5 i 70 tysięcy poległych żołnierzy. Liczby te tłumaczą zwyczajowe nazwy tutejszych miejsc  - zarówno w Polsce i na Słowacji możemy spotkać „Dolinę śmierci” (okolice wsi Kapsiova - SK i dolina Iwelki - PL).
Wydarzenia minionych lat - ciągle żywe w pamięci mieszkańców, przyciągają pasjonatów i historyków w okolice Beskidu Niskiego .  W ciągu ostatnich lat okolice Dukli, Barwinka czy Svidnika  stały się popularnym miejscem wycieczek, których celem jest nie tylko kontemplacja niebanalnych walorów natury.  Turyści coraz częściej przyjeżdżają tu ze względu na tło historyczne terenu.
Jest co oglądać. Wiele miejsc okolic Bitwy o Przełęcz Dukielską oznaczono  tablicami, muzeami i monumentami. Może na ternie Polski nie robi to dużego wrażenia, ale perspektywa zmienia się po przekroczeniu granicy. Na Słowacji pomniki historii mają postać czołgów, samolotów, czy dział i w takiej formie  łatwiej wzbudzają zainteresowanie, i zapadają w pamięć.

Bitwa o przełęcz dukielską „chodziła” mi po głowie już od paru lat. Nie miałem natychmiastowej potrzeby jechać w to miejsce, jednak odwiedzenie tego terenu  wisiało na mojej wyimaginowanej liście „must see” i pojawienie się w okolicy było tylko kwestią czasu.
Ostatecznie ten „ziejący” historią obszar Beskidu Niskiego odwiedziłem dwa razy, w 2010 i 2011 roku i jak można się domyśleć– z wycieczek byłem bardzo zadowolony.
Teraz chciałbym pokusić się o naszkicowanie trasy „śladami Bitwy o przełęcz dukielską”, zawierającą miejsca warte odwiedzenia.
Jako środek transportu polecam oczywiście rower. Trasę można pokonać samochodem, jednak na dwóch kółkach to zupełnie inny rodzaj zwiedznia.  Jest czas popatrzeć na piękno Beskidu, zastanowić się nad historią miejsca, czy po prostu „chłonąć” naturę. Polecam.
Jednak do rzeczy. Nasza trasa będzie przebiegała głownie wzdłuż osi pokazanej na mapie.
Linia ta zaczyna się na drodze 993 Gorlice-Dukla, w miejscowości Iwla. Następnie zmierza w kierunku południowym i po przekroczeniu granicy kończy się w słowackim mieście Svidnik.
Długość  linii trasy niewiele przekracza 40 kilometrów, jednak żeby zwiedzić pamiątki po operacji dukielskiej trzeba oczywiście z niej zbaczać i nadkładać drogi.  Na wycieczkę polecam poświęcić dwa dni – pierwszy na część polską, kolejny zaś spędzić po drugiej stronie granicy.  Można powiedzieć, że i ja taką wersję wybrałem.

Polska

Jak wspomniałem wyżej, trasę zaczynam od Iwli, a właściwie nawet od Chyrowej. Kierunek w żadnym razie  nie jest przypadkowy, gdyż właśnie dolina którą się poruszam – dolina rzeki Iwelki nosi nazwę zwyczajową „Doliny Śmierci” i jest jednym z miejsc, gdzie jesienią 1944 roku, toczyły się najkrwawsze walki niemiecko – radzieckie.





Gdy dojechałem do drogi głównej w Iwli , właściwie od razu skierowałem się na północ, w kierunku wzgórza Franków (534 m). Na szczyt wzniesienia biegnie utwardzona droga i oprócz nachylenia stoku pokonanie jej na nastręcza mi problemów.
Po dwóch kilometrach podjazdu docieram na „wierzchołek”.  Stąd rozpościera się wspaniały widok na okolicę. W oddali z łatwością można ujrzeć charakterystyczny kształt Cergowej i masyw Beskidu Niskiego, dawniej areny operacji dukielsko-preszowskiej.

Panorama ze wzgórza Franków
Wzgórze Franków i jego strategiczne położenie nie przeszły bez echa podczas ostatniej wojny. W tym miejscu znajdował się silny rygiel obrony niemieckiej, chroniący doskonały punkt obserwacyjny. Czas ciężkich walk upamiętnia pomnik na szczycie wzniesienia – poświęcony poległym żołnierzom radzieckim i czechosłowackim.
Ze wzgórza Franków zjeżdżam do drogi 993 i kierując się na wschód, kieruję do Dukli.  Miasto, ze względu na położenie tranzytowe, ruchliwe i niezbyt urokliwe, zawiera w sobie co najmniej dwa interesujące mnie miejsca.
Przybywając od strony Gorlic, od razu napotykam pierwsze z nich.

Dukla - Muzeum Historyczne
 To Pałac Mniszchów, a właściwie znajdujące się w nim Muzeum Historyczne. Budynek jest widoczny z daleka, stojących przed nim armat czy pojazdów nie mógłbym chyba ominąć wzrokiem.
Ekspozycja przed Pałacem obejmuje głównie samochody  i artylerię radziecką. W środku budynku znajdują się wystawy zawierające mniejsze i bardziej cenne pamiątki po bitwie.




Dukla - cmentarz wojenny
W północnej części Dukli, na wzgórzu po lewej stronie drogi, położony jest cmentarz wojskowy.  Miejsce, ogrodzone i otoczone linią drzew iglastych wydaje się bardzo zadbane.  Na grobach stoją niedawno wypalone znicze. Cmentarz kryje mogiły żołnierzy Armii Czerwonej różnych narodowości.  Oprócz Rosjan czy Słowaków, znalazłem również „nową” tablicę w Jidysz. 

Po „polskiej stronie” Beskidu Niskiego to wszystkie z materialnych pozostałości bitwy o przełęcz.  Zostaje jednak najważniejsze – góry. Pas wzniesień Beskidu Niskiego kryje w sobie ślady krwawych zmagań  z 1944 roku. Nawet charakterystyczna Cergowa była jednym z takich miejsc, gdzie zgasło wiele istnień ludzkich, a postawianie krzyża na ostrym wierzchołku ma solidne uzasadnienie w historii.




Słowacja

Vysny Komarnik
W dalszą trasę jadę z Dukli na południe. Prowadzi mnie droga krajowa numer 9, choć ruchliwa, to jednak obdarzona szerokim poboczem i nadająca się do stosunkowo bezkonfliktowej jazdy rowerem.
Od przejścia granicznego w Barwinku dzieli mnie kilkanaście kilometrów, a po drodze czeka przekroczenie głównego pasma Beskidu Niskiego.
Mam świadomość , że poruszam się po osi głównego natarcia radzieckiego, jakie po trupach niemieckich, przeszło tędy w październiku-listopadzie 1944 roku.







Po godzinie niespiesznej jazdy osiągam przejście graniczne i tym samym symboliczne miejsce – Przełęcz Dukielską.
Po prawej stronie drogi, kilka metrów od drogi  i granicy,  znajduje się Pomnik Saperów, którzy  zginęli podczas rozminowywania tych terenów niedługo po zakończeniu walk.
Droga na Słowację prowadzi zjazdem, jednak nie trzeba się tutaj rozpędzać. Po kilkuset metrach skręcam w lewo.  Docieram do monumentalnego cmentarza żołnierzy czechosłowackich i radzieckich w Vysnym Komarniku. To jedno z miejsc, które z perspektywy bitwy warto zobaczyć. Już z oddali wita nas brylasta konstrukcja nekropolii. Po wejściu bliżej można zobaczyć, że to właściwie narożnik, skrywający pomnik żołnierza - centralny punkt obiektu.  Po drugiej stronie znajdują się mogiły. Niektóre to tylko puste tablice, choć większość ze zdjęciami, a część z nich – ułożona w półokrąg – stworzona jest w formie przedstawiającej popiersia poległych.
Vysny Komarnik
Miejsce jest bardzo zadbane i interesujące. W sezonie przystrzyżone trawniki i kwiaty sugerują, że Słowacy o nim dobrze pamiętają o. Stan kamiennych elementów wskazuje, że niedawno poddano je renowacji.
Po obejrzeniu cmentarza jadę dalej. Sama droga z Barwinka do Svidnika jest bardzo osobliwa. Wraz z upływem kilometrów, na polach wzdłuż szosy możemy obserwować zakonserwowane wojenne pamiątki.
Na cokołach wzdłuż drogi wypada wyróżnić samoloty typu IŁ2 i Dakota, czołgi T34 czy działa przeciwlotnicze. Widok niecodzienny, jak na polskie realia. Nie ma problemu, żeby zatrzymać się, przyjrzeć bliżej stalowym konstrukcjom.







Hunkovce
Po około 10 kilometrach jazdy docieram do wsi Hunkovce.  Na końcu miejscowości, po prawej stronie jezdni wyrasta cmentarz żołnierzy niemieckich. Nekropolia kryje szczątki ponad 2000 poległych w czasie bitwy o przełęcz dukielską. Obiekt jest bardzo schludny, utrzymany w znakomitej kondycji. Można domyśleć się, że do konserwacji przykłada się rząd niemiecki. Zielony trawnik równo przycięty, kamienne krzyże postawione w równych odstępach. Po części budzi  skojarzenia z cmentarzami USArmy w Normanii.










Zostawiam za sobą cmentarz. Mijam jeszcze jedna wieś i 7 kilometrów dalej, przy zjeździe do Svidnika, widzę pomnik.
Nietypowa konstrukcja to chyba najsłynniejsza pamiątka bitwy o przełęcz Dukielską.  Pomnik poświęcony jest żołnierzom wojsk pancernych Armii Czerwonej, którzy zginęli podczas wyzwalania tych terenów z rąk nazistów, jesienią 1944 roku. Składa się właściwie z dwóch czołgów. Na postumencie stoją - radziecki T-34 i niemiecki PzKpfw IV.  Pojazd spod znaku czerwonej gwiazdy zdaje się taranować, rozgniatać wóz niemiecki, co ma symbolizować upadek hitlerowców po tej stronie Karpat.
PsKpfw IV 
Postument zasługuje na dłuższą chwilę uwagi. Nie chodzi tu o samą konstrukcję, czy pomysł, ale fakt właśnie tego niemieckiego czołgu. Warto przyjrzeć się dobrze temu najpopularniejszemu czołgowi średniemu państw Osi, w Polsce bowiem nie ma żadnego kompletnego  Panzer IV w takim stanie zachowania.













W okolicy pomnika po chwili znajduję drogowskaz z tabliczką UDOLIE SMRTII .  Podążam za jego wskazaniami.
Wąska droga asfaltowa wiedzie 2,5 kilometra na północ, do wsi Kapsiova. Tuż za zabudowaniami miejscowości, niedaleko od drogi, na łące stoją dwa radzieckie czołgi T-34. Pomiędzy nimi znajduje się mogiła i tablica poświęcona pamięci poległego tutaj czołgisty. Biorąc pod uwagę, skalę strat radzieckich w okolicy – żołnierz musiał być co najmniej oficerem, a zapewne osobą ważną w Armii Czerwonej.  Stopnia wojskowego nie zapisano.


Właściwa Słowacja Dolina Śmierci znajduje się kilometr dalej.  Na rozstaju dróg, z których jedna biegnie do Kruzlovej, a druga w nieznanym kierunku, an północ,  widzę tabliczkę – UDOLIE SMRTI.  W tym miejscu rozegrało się jedno z najważniejszych starć pancernych regionu, o czym jesteśmy uświadamiani na każdym kroku.











W oddali na wzgórzu kilkaset metrów dalej majaczą sylwetki radzieckich czołgów, rozstawione na polu w tyralierę. Podjeżdżam do każdego z nich. To oczywiście nieśmiertelne T-34. Zachowane w przyzwoitym stanie, odmalowane, pozbawione elementów odstających, które mogłyby się komuś przydać. Nie jestem jedynym zainteresowanym w tym miejscu. W okolicy stoi kilka samochodów, a po polu przechadza się grupka obserwatorów.
Przeczesanie miejsca zajmuje mi kilkadziesiąt minut. Następnie wracam do drogi głównej i jadę do miasta.











W południowo zachodniej części Svidnika znajduje się cały kompleks obiektów poświęconych bitwie o przełęcz dukielską.
Pytając napotkanych przechodniów o muzeum, skierowany w kierunku blokowiska, trafiam wreszcie na coś w rodzaju parku. Tam, pod gołym niebem znajduje się ekspozycja pojazdów drugo wojennych.  Przechadzka miedzy działami pancernymi, czy transporterami opancerzonymi – to rozrywka w sam raz na niedzielny spacer.



Svidnik - cmentarz wojenny
 cmentarza wojennego w Svidniku. To typowo socrealistyczny, monumentalny obiekt. Przed wejściem znajdują się płaskorzeźby przedstawiające czerwonoarmistów w ataku, w centralnym punkcie wyrasta wysoka iglica, zakończona nie czym innym, jak „krasną” gwiazdą, a przed nią stoi posąg czerwonoarmisty, oddającemu hołd poległym.






Svidnik - cmentarz wojenny
Jadąc powoli dalej, docieram do
Niedaleko, przy ulicy Bardejovskiej położone jest wojskowe Muzeum Historyczne. Gdy trafiam po budynek, z racji popołudniowej pory, jest już niestety nieczynny. Majaczące kontury moździerzy i broni mogę podziwiać jedynie przez szybę.  Trochę szkoda, że nie uda się odhaczyć wszystkich punktów dnia, ale jest powód, żeby w te okolice wrócić.

W Svidniku kończę trasę wycieczki śladami bitwy o przełęcz dukielską. Mam nadzieję, że potencjalnego czytelnika zachęcił mój opis i zmotywował, do odwiedzenie trenów Beskidu Niskiego i spojrzenia na nie z trochę innej perspektywy, poprzez tło wydarzeń które rozegrały się tutaj ponad sześćdziesiąty lat temu.



Pozdrawiam
Tomasz Duda

Więcej zdjęć: