sobota, 29 grudnia 2012

Lawiny, zagrożenie lawinowe – na dobry początek


Lawiny, zagrożenie lawinowe – na dobry początek


W ostatnich latach temat lawin i zagrożenia lawinowego stał się bardzo popularny.  Polska stara się poziomem świadomości doganiać kraje zachodnioeuropejskie, czy skandynawskie. Oprócz szkół wspinaczkowych i wysokogórskich, które jakby z komercyjnej  natury, zajmowały się tymi problemami,  problem  zagrożenia lawinowego zaczyna niemal nas otaczać.  Lawina powoli staje się poza niebezpieczeństwem obiektywnym i tematem tabu – ryzykiem świadomym. Kwestia przyjęcia tego ryzyka to już co innego – wg. opinii specjalistów  zdecydowana większość zasypanych przez lawinę zdaje sobie sprawę z zagrożenia.

Jednak nie o tym mowa.  Przez częste powtarzanie i nagłaśnianie informacji,  mamy porzucić stare nawyki i drogę łatwizny.  Łatwiznę, czyli rozwiązanie, że zagrożenie owszem jest, ale co my możemy właściwie zrobić, skoro nie da się go wykluczyć? Póki co, nas przecież nie dotyczy.  Poważniejsze zastanowienie przychodzi dopiero, przed samą wycieczką w góry.  No , ale co wtedy, w parę godzin pomiędzy pakowaniem plecaka, a wyjazdem możemy się dowiedzieć.  Ano nic. I właśnie takim sytuacjom ma zaradzić kampania podjęta na wielu płaszczyznach – kampania uświadamiania.  I także do tej kampanii chciałbym dołączyć.

Lawina ma stać się tematem, który weźmiemy sobie do serca i spróbujemy ograniczyć, zagrożenia jakie niesie. Ważne jest, żeby tylko nie pomylić tego  z lekceważeniem, bo nie w tym rzecz.
A problemem zagrożenia lawinowego, powinien zainteresować się każdy, kto jeździ w góry, albo planuje w przyszłości takie wyjazdy.  W Polsce, poza Tatrami, które przodują w tego typu wypadkach, niebezpieczeństwo zasypania  istnieje w Bieszczadach, Karkonoszach  czy w masywie Babiej Góry.  W innych rejonach praktycznie wypadki lawinowe nie występują , co nie znaczy iż ich nie ma, a zagrożenie nie istnieje. Teoretycznie na stokach o nachyleniu powyżej 20 stopni lawina może zjeść. Czyli generalnie w każdych polskich górach.
 Podstawowym pojęciem jest więc wiedza. Informacje jak lawiny powstają,  jakie warunki oddziałują na pokrywę śnieżną i jak ograniczyć niebezpieczeństwo zasypania są na wagę złota.  Jak wszędzie – bazą jest teoria i tą trzeba  zgłębić i zapamiętać.


Początkującemu turyście proponuję poszukiwania widomości jak zawsze zacząć od Internetu.  Znajdzie tam wiele informacji, także przygotowanych profesjonalnie.

Jakiś czas temu TOPR wrzucił wideo z „Akademii TOPR” – ponad 50minut przyjemnego materiału, który trzeba zobaczyć i od niego warto zacząć naszą przygodę z tematem lawin:



Na stronie Polskiego związku Alpinizmu znajdziemy także artykuły  w wersji PDF,  dotyczące zagrożenia lawinowego.
To tylko sugerowane opcje z wielu możliwych.

Druga sprawa to sprzęt i umiejętność posługiwania się nim. Nie bez podstawy piszę o tych dwóch aspektach urządzeń pomocniczych.  Lawinowe ABC + opcjonalne gadgety to podstawa.  Trzeba to mieć, bądź trzeba wypożyczyć w wypożyczalni. No albo kombinować w inny sposób – jak się chce to można.  Ceny niekiedy faktycznie bolą, szczególnie dla laików, jednak należy patrzeć na nie przez pryzmat naszego bezpieczeństwa. Często się słyszy, że na życiu się nie oszczędza – a tu o życie chodzi.
Głównie z powodu ceny, sprzęt lawinowy jest dla niektórych poza zasięgiem i w naszym kraju dopiero „raczkuje”. No wszak co innego dla nas 1000 zł, a dla Niemca 250 Euro, czyż nie? Nie ma tu jednak żadnego wytłumaczenia dla ignorantów.

W ubiegłym sezonie za temat „lawinowe ABC” wziął się TPN. W planach pojawiły się obietnice rozpowszechnienia sieci wypożyczalni sprzętu w miejscach, gdzie po prostu być powinien  – w schroniskach – nie wiem jak sprawa wygląda w tej chwili i ile z tego postulatu weszło w życie.
Umiejętność posługiwania się sprzętem jest równie ważna jak sam sprzęt. Posiadanie  detektora czy sondy niczego nie daje, jeśli nie umiemy się z nim sprawnie obchodzić. No liczę, że łopatę obsłuży każdy.  Tylko, że to nie wystarczy.  Jak powszechnie wiadomo, po wypadku lawinowym kluczową rolę odgrywa czas. A mamy go niewiele – w około 75% przypadków  - tylko 15 minut. Dla człowieka nieobytego z urządzeniem, które posiada – czas niewystarczający. Z tego tez powodu dużo czasu powinniśmy poświęcić na trening.  Najlepiej - jak niemal ze wszystkim – wyrobić sobie pewien nawyk, który w przyszłości sam nas będzie kontrolował. Jednak tego trzeba jeszcze  chcieć.
Poza tym sprzęt nie uprawnia do niepotrzebnego ryzykowania – w przypadku porwania przez lawinę niejako automatycznie tracimy pokaźny procent szans na zdrowy powrót do domu.
Teoria i sprzęt to tylko wierzchołek góry lodowej.  Lawiny to niebezpieczeństwo obiektywne  i wyeliminować  go nie można – my zmierzamy do jego ograniczenia. I w ramach tego, w założeniu będziemy zgłębiać coraz bogatszą wiedzę  i coraz bardziej doskonalić naszą znajomość używania ekwipunku.
 Poza tym trzeba nam praktyki.  A najgorsze, że kupić tego nie można, a trzeba doświadczyć. Co zrobisz – to twoje.  Im więcej wiesz, im więcej sytuacji analizujesz praktycznie – tym lepiej.
Oczywiście w doskonaleniu tym można być samoukiem i doskonalić się  poprzez wyjazdy, ale nie tędy droga. 

Trzeba zrobić kurs.  W obecnej chwili nie ma problemów z ich  dostępnością, a raczej wprost przeciwnie – z wyborem odpowiedniego spośród całej palety.  Oprócz samodzielnych kursów lawinowych, temat poruszany jest na innych kursach wysokogórskich. Turystycznych czy taternickich. To tylko najczęściej „liźnięcie” tematu i bardziej chodzi o to, żeby klient nie wyszedł po takim kursie bez podstawowej wiedzy, wszak  nie wypada.
Nas interesuje typowy, kurs  lawinowy. Cena to 300-350zł i więcej. Tu też ma znaczenie kto taki event prowadzi, bo  przeciwnie jak sądzą niektórzy – nie ma uregulowanej sprawy wymogów takich przedsięwzięć i może je organizować każdy na swoich zasadach.
Najlepszym rozwiązaniem są,  prowadzone przez osoby z międzynarodowymi umiejętnościami. UIAGM. Poza tym kursy prowadzą także ratownicy TOPR (napisałem „poza”,  a nie „i” , gdyż nie wiem  czy posiadają oni takowe uprawnienia), w systemie dwustopniowym i ta propozycja wydaje się godna polecenia. Ci ludzie po prostu mają doświadczenie i ogromną wiedzę.
Najczęściej po takim kursie osoba dostaje także materiały teoretyczne, więc można tam iść zupełnie na „Jana”.
Mnie wydaje się to jednak trochę nieodpowiednie – nawet logicznie rzecz biorąc – więcej zapamiętamy, mając jakiekolwiek pojęcie o temacie.
A tak właściwie, po co ten wpis? Pokrótce wyjaśniłem na początku – trzeba wspierać kampanię uświadamiania turystów o niebezpieczeństwie lawinowym i naszkicować jakieś linie tym, którzy  planują bliższą konfrontację z problemem lawin, a nie wiedzą od czego dokładnie zacząć.
Może komuś pomogę. Może kogoś uświadomię.  A na pewno będę miał satysfakcję J
Tomasz Duda

wtorek, 25 grudnia 2012

Tatry zimą – moja mała filozofia


Tatry zimą – moja mała filozofia. 


Patrząc za okno początkiem grudnia, wiedziałem że sezon zimowy w górach się definitywnie zaczął.  A jak zima, to trzeba jechać, korzystać z białego puchu,  póki nie stopnieje. O tej porze roku wszędzie krajobraz wydaje się inny, piękniejszy.  I nie tylko o zmianę szaty graficznej tu chodzi, nie o spadek temperatury, ale całą otoczkę i specyficzną atmosferę.
Gdzie bym nie jeździł, i jak bym nie mówił, za ikonę górskiej turystyki o tej porze roku uważam  Tatry. Sądzę, że i nie ja jeden.
Latem do Zakopanego mi nie spieszno. Upał, brak wody, tłok w mieście jak i na szlakach – wybitnie mi nie służy i zamiast odprężenia raczej wywołuje znużenie czy niechęć. 
Zimą sytuacja radykalnie się  zmienia.  Skaliste Tatry przybierają swoją prawdziwą wysokogórską naturę.  W słońcu zachwycają spektakularnymi widokami, przy zmianie pogody uczą pokory lekceważących turystów.

 W zimie nie przeszkadzają nawet tłumy na Krupówkach. Wychodząc za miasto ulice pustoszeją, a przed nami rozpościera się górski krajobraz. Nawet powiem więcej. Po całym dniu lub kilku dniach chodzenia przy ujemnej temperaturze, po pustych, smaganych wiatrem graniach, te przysłowiowe Krupówki pomagają. Wieczorem, przed wyjazdem przyjemnie tu zejść i popatrzeć. Popatrzeć na gwarną atmosferę , tak inną od górskiej pustki. I aż cieplej się robi, choć wszyscy opatuleni po uszy. 

Zima to także specyficzny, magiczny klimat w schroniskach. Wrócić wieczorem do ciepłej, gwarnej jadalni „5ciu stawów” czy „Murowańca”  to jest coś, o czym mało by pisać. Na to się czeka cały dzień, a nawet więcej -  cały sezon letni. W żadnym innym okresie schronisko nie spełnia tak swojej funkcji jak w zimie. Daje poczucie bezpieczeństwa.  Nigdzie indziej ciepło nie jest tak gorące, a zwykła, czarna herbata - wyborniejsza. Nigdzie litr wrzątku nie ma takiej  wartości,  jak tu. 

Poza poczuciem bezpieczeństwa, w grubych murach można doświadczyć prawdziwej  górskiej atmosfery.  Większość indywidualności żyje tu swoimi przygodami. Każda część stołu ma swoją historię z wyjścia w góry, swoje plany na dzień kolejny.  Często  można podsłuchać i bardziej doświadczonych od siebie. W rogu sali  kursanci ćwiczą węzły, czy słuchają wykładu o strukturze śniegu.  Co jakiś czas przychodzi ktoś nowy, zmarznięty, przypruszony śniegiem. Kolejny świadek nowej historii.
Ot taka moja mała filozofia Tatr zimowych. Kto nie bywał – nie zrozumie ….
W Tatry nie jeżdżę tylko dla samego tego klimatu. Choć jest on cenny  - są ważniejsze powody.  Jak wspomniałem – zimą Tatry  przybierają wysokogórski charakter. Jeśli o moje osobiste odczucia chodzi - wtedy także nabierają swojego właściwego dumnego monumentalizmu, wzbudzają szacunek. Z tej racji można wykorzystać je do treningu przez wyjazdami alpejskimi czy bardziej odległymi. 
Co więcej – tak powinno się robić. A. Zawada mówił „powiedz mi co zrobiłeś zimą w Tatrach, a powiem ci kim jesteś” . I to prawda. Jeśli himalaiści przed wyjazdami przechodzą trudne drogi w Tatrach, to nie rozumiem, dlaczego temat jest tak lekceważony przez wielu początkujących turystów. 
Często spotyka się, że „klient” jeździ w  Alpy czy Kaukaz, a w Tatry nie przyjedzie bo np. „szkoda urlopu na takie powszednie góry”.   Myślę, że w przypadku takiego osobnika czas wszystko zweryfikuje, a zachowanie jest niepotrzebnym ryzykowaniem zdrowia. Mniejsza o to – ja od takich dewiacji się odcinam i właśnie swoje wyjazdy traktuję jako bazę do nabycia doświadczenia i progresywnego, powolnego rozwoju. 
W Tatrach można i nawet trzeba poćwiczyć wszystkie kwestie techniczne – od samego chodzenia aż po budowę stanowisk. Obserwować, jak to faktycznie sprawdza się w terenie. Pierwszy raz związać się liną, przed wejściem na lodowiec. Użyć zakupiony przez internet czekan, dopaowac raki. Po prostu zweryfikować swoje umiejętności i przećwiczyć poznaną w domu teorię w podobnych warunkach. 

Tatry jako góry łatwo dostępne i stosunkowo niskie są na pewno bezpieczniejsze od lodowców czy czterotysięcznych szczytów. Co prawda nie dają żadnego pojęcia o aklimatyzacji, ale pozostałe kwestie można łatwo tu przećwiczyć. Tylko trzeba chcieć oswoić się ze  śniegiem i skałą przed poważniejszym wyjazdem.  
Z łatwej dostępności Tatr zimą nie wynika jednak fakt – że można je lekceważyć.  Powinny służyć jako miejsce treningowe, nie zaś poligon doświadczalny do weryfikowania naszego szczęścia czy sprawności działania służb ratunkowych.

Jak w tytule widnieje - to taka moja mała filozofia. Mimo iż niedługo, to jednak kształtowana przez parę sezonów, lat. Nieprędko przyjdzie mi ją zmienić lecz może ktoś z was ma swoją ciekawszą, ambitniejszą, zmierzjącą w innym kierunku doktrynę gór zimą? Może zachęcicie mnie, do waszych poglądów, do popatrzenia przez pryzmat waszej filozofii?
Zapraszam do komentowania i wypowiedzi.
Tomasz Duda


poniedziałek, 17 grudnia 2012

Rajd Mikołajkowy UKT Mimochodek - Roztocze 2012


Rajd Mikołajkowy UKT Mimochodek  - Roztocze 2012


Grudzień bieżącego roku, już od pierwszych dni zaskoczył wszystkich klimatyczną aurą. Ujemne temperatury i puch okrywający ziemię, choć dla niektórych obiekt złości narzekań, zaś dla innych doskonała otoczka do dobrej zabawy.
Jako ,że mam okazję zaliczać się raczej do drugiej grupy,  miniony weekend grudnia postanowiłem spędzić aktywnie, aranżując tym samym rajd Mikołajkowy „UKT Mimochodek”.
Już od dłuższego czasu, ustalono , że celem będzie Roztocze, a punktem kulminacyjnym wieczór w zaprzyjaźnionej chacie, w Górecku Kościelnym.   

Na wydarzenie zgłosiła się jak zwykle doborowa ekipa i tylko dni dzieliły nas od wyjazdu.
Całość „mimochodkowego teamu” podzieliła się już przed startem. W mroźną, piątkową noc, do chaty wśród lasów dotarło sześcioro śmiałków, którym przyszło zmierzyć się z orientacją (żeby nie było – w terenie) i 13 stopniami Celsjusza  w „ogrzewanym” budynku. No cóż -  rozgrzanie kaflowego pieca to wszak przywilej pierwszych.
Nie zważając na nadgorliwość pozostałych, czy może wygodę (toż tylko po okolicy będą chodzić) nasza czwórka bohaterów, w sobotę wczesnym rankiem mknęła na południe niemłodym, ale jeszcze jakże jarym,” Andrzejowym” Passatem.   Pogoda zapowiadała się nader dziwnie. Wbrew prognozie, w mieście przywitał nas ciepły, choć mokry poranek, zaś po stu kilometrach było już zupełnie inaczej.
Na parkingu w Zwierzyńcu przyszło nam trochę wymarznąć, gdy temperatura spadła do -6, a niebo wypogodziło się, jakby na życzenie.

Nie pozostało wiele do stracenia, jak rozgrzać się herbatą z termosa i szybkim marszem.  Jak już wspomniałem – było rześko, a promienie słoneczne raźno połyskiwały w śniegu. Przyszło mi pożałować niezabrania okularów i tylko raz, po raz spoglądać na Andrzeja, któremu teraz słońce nie dokuczało.
Po dłuższej chwili znaleźliśmy szlak barwy niebieskiej i za jego wskazaniami zagłębiliśmy się w las. Pogoda naprawdę nam dopisała. Sam świeży śnieg na drzewach wyglądał niesamowicie, zaś okraszony promieniami słońca – wprost trzeba było to zobaczyć. Poza chwilowym postojem w wiacie, nad brzegiem rzeczki, bez zwłoki kontynuowaliśmy naszą wędrówkę. W pięknej aurze przeszliśmy przez wioskę Obrocz i ponownie zagłębiliśmy się między drzewa. W pewnym momencie chyba aż za bardzo zamroczyły nas roztoczańskie widoki. Szlak nagle zniknął, po czym musieliśmy zawracać. Zajęło to raptem dłuższą chwilę i po jej upływie mogliśmy brnąć już we właściwym kierunku – na południe, za niebieskimi znakami. Otoczenie gęstego lasu spowodowało, że nie zauważyliśmy nawet zmiany aury – śnieg zaczął pruszyć z lekka, zaś słońce przebłyskiwało zza mglistej poświaty.

W takich warunkach wyszliśmy  wreszcie na otwartą przestrzeń, osiągając zabudowania małej wioski. Tak małej, że nawet Google Maps nie przewiduje dla niej nazwy.  Sama zaś wioska była bardzo interesująca – położna pośród wzgórz i lasów, w samym sercu Roztocza.  Po obu stronach „bitej” drogi znajdowało się parę tradycyjnych domków.  Niskich, klimatycznych i pomalowanych w dość jaskrawe kolory. Na podwórzach nie zauważyliśmy żadnych ludzi, choć przy jednej „chałupce” przywitał nas zaciekawiony  kocur.

W tej bajkowej aurze przyszło nam pomaszerować dalej, by po łagodnym podejściu osiągnąć najwyższy punkt naszej dzisiejszej trasy. Na podziwianie widoków Roztoczańskiego krajobrazu poświęciliśmy tylko chwilę – trochę wiało. Teraz zaczęła się ciekawsza część wycieczki – marsz na azymut. Świadomie zboczyliśmy trochę ze szlaku i nadszedł czas, aby go odnaleźć, przedzierając się przez chaszcze. 



Takim sposobem, po niespełna godzinie, osiągnęliśmy dolinę i wieś Huta Stara. Już na początku naszą uwagę przykuły kolorowe chatki po prawej stronie drogi i drogowskaz. A drogowskaz ten, na naszą korzyść wyposażony w ławeczkę, był bardzo osobliwy. Wskazywał lokacje całkiem odległe -  jak Dehli , Irkuck czy Timbuktu.  I to nas przyciągnęło.
Czwórka turystów siedząca przy drogowskazie zwróciła także uwagę mieszkanki sąsiedniego domku.
Zaproponowanej herbaty wprost nie sposób było odmówić. A napój w obecnych warunkach był wyborny. Gorąca herbata z korzeniem imbiru,  na mrozie okazała się tym, czego chyba każdy  z nas potrzebował.





Pokrzepiwszy się odpowiednio, mogliśmy zakończyć ten najprzyjemniejszy akcent  wędrówki.
Na nas już pora – do Górecka jeszcze kawał drogi, a słońce zaczyna chylić się ku zachodowi.   W gasnącym już dniu przemierzamy kolejne kilometry, zmieniając tym razem szlak na zielony,  a z nim miejscowości - Majdan Kasztelański i Brzeziny.












Umówieni ze znajomymi w punkcie zbornym pod kościołem,  w mroku „robimy” drogę do Górecka Kościelnego. Bez blasku słońca brakuje nam także ciepła. Co jakiś czas trzeba rozcierać ręce, czy przyspieszać kroku.  Termometr wskazuje, bagatela -8.
Od miejscowości do chaty dzieli nas ok. 2,5km.  Prowadzeni przez znajomych idziemy, jak po nitce. Jest już naprawdę zimno, dlatego najważniejszym co zaczęło się liczyć jest szybkie znalezienie się przy ciepłym piecu.  Cel uświęca środki i nadaje krok naszym nogom.
Po kilkunastu minutach docieramy do ciepłych pomieszczeń, bujanego fotela i blasku świec. 






Czeka nas najprzyjemniejsza część wyjazdu.  Wieczór którego treści co wnikliwsi mogą się z łatwością domyśleć, a na który przyszło nam iść ponad 25km. Chyba każdy jest zadowolony z panującej chwili i udzielającego się klimatu miejsca. Niedługo potem przychodzi zjeść wspólną kolacje z postaci tradycyjnej „glumzy” i poczekać na rozdanie mikołajkowych prezentów.  Zabawa się rozkręca, świece płoną, a termometr wskazuje magiczne 20 stopni… J


Po dobrej zabawie czekał nas leniwy poganek. Po chwilowym przeciąganiu się i lustracji każdego kąta bezwładnym wzrokiem, trzeba doprowadzić się do stanu używalności. Siebie i miejsce, jakie zajmowaliśmy.   Kto może- bierze się za sprzątanie i jakoś to idzie.
 Mamy jeszcze kawałek do przejścia, także po sporządzeniu wspólnego zdjęcia , nasza czwórka opuszcza miejsce, które przywitało nas tak ciepło.










Aura dziś zmieniła się na gorsze. Co prawda temperatura jest wyższa, jednak nie brakuje padającego śniegu czy wiatru.










Tym razem szukamy szlaku czerwonego inaczej zwanego Głównym, Krawędziowym. Po obejrzeniu tzw. Kapliczki na wodzie i alei „Prastarych” dębów opuszczamy Górecko Kościelne kierując się na północ. Szlak jest poprowadzony bardzo ciekawie. Początkowo przechodzi przez małą elektrownię wodną, zaś na kolejnych kilometrach kluczy wzdłuż rzeczki Szum, która wije się w okolicy. Około południa przekraczamy Górecko Stare i jakiś czas kontynuujemy marsz ulicą. Przy miejscowej szkole przychodzi nam zjeść posiłek przed dalszą drogą.  Wreszcie szlak odbija na pola.  Smagani wiatrem, mamy okazję przekonać się,  że aura jednak nam nie sprzyja.  Wicher hulający  po ugorze odbiera nam raczki ciepła i podszywa wiatrem kurtki.

Po dotarciu do linii lasu wszystko ustaje, jak „ręką odjął”.  Idziemy przez szumiący las, aż docieramy do Florianki. Na początku wsi - zagroda koni i tzw. Koniki Polskie – atrakcja regionu. Zwierzaki oprócz mrozu nie boją się jak widać turystów. W ogóle nie trzeba się prosić, aby do ogrodzenia podbiegła cała zgraja zabawnych koników, podgryzających się wzajemnie. Po zrobieniu zwierzakom kilku zdjęć ruszyliśmy dalej, szlakiem do wsi Sochy. 



W miejscowości najbardziej  uwagę zwraca cmentarz i pomnik – symbol pacyfikacji z 1943 roku. Zatrzymujemy się przy nim na moment, by wypić po łyku herbaty.  Został nam już tylko ostatni, niespełna 3 – kilometrowy kawałek drogi. Zmierzamy ścieżką dydaktyczną na Bukową Górę. Stamtąd w zapadającym już mroku, schodzimy do Zwierzyńca.
Na parkingu zastajemy ośnieżonego żółtego Passata, który ku mojemu zdziwieniu, zapala bez problemów. Możemy kontynuować podróż, by po dwóch godzinach dojechać  do wieczornego,  zatłoczonego Lublina.
Podsumowując wyjazd mikołajkowy oprócz wieczornych atrakcji zafundował nam  około 50 kilometrową pętelkę po Roztoczu. Jako, że nie jestem w tym terenie obyty, tym samym wyjazd był dla mnie bardzo ciekawy.  Warunki dopisały.  Oprócz widoków pierwszego dnia, przy ujemnej temperaturze szło się bardzo dobrze.  Tym samym pierwszy wyjazd zimowy mogę sklasyfikować jako  zaliczony i udany. 
Tomasz Duda 

środa, 12 grudnia 2012

Wisport Mosquito 70l - test, recenzja, opinia


Wisport Mosquito 70l  - test, recenzja, opinia
Foto producenta


1.       Dane techniczne i budowa Wisport Mosquito (by producent):
Pojemność: 70l + 13 (nie wieżę w 13l komina).
System nośny: FAS Ergonomic
Materiał: CORDURA
Zamki: YKK
Klamry: ITW NEXUS
Ciężar: 2000g
Liczba komór: 2
Liczba kieszeni: 6
Wymiary: 65cm x 36cm x 30cm
Przeznaczenie: trekking, wycieczki, transport, ski-touring


„Popularny plecak turystyczno - trekkingowy. Doskonały zarówno podczas wyjazdów kolonijnych, obozów wędrownych jak i długich górskich wędrówek. Profesjonalne rozwiązania, duża funkcjonalność i niezawodność to główne atuty tego plecaka. Uproszczony system nośny FAS zapewnia możliwość dostosowania zawieszenia do wzrostu i sylwetki użytkownika. Zapewnia dużą stabilność plecaka oraz wysoki komfort podczas użytkowania. (możliwość dostosowania wysokości zawieszenia, pas biodrowy wszysty na stałe)
Rozpinaną ( na zamek błyskawiczny) przegroda umożliwiającą zamianę plecaka: z jednokomorowego na dwukomorowy i odwrotnie.
Podnoszoną i odpinaną, dwuwarstwowa klapę zaopatrzoną w kieszenie: zewnętrzną i wewnętrzną.
Skrzelowe kieszenie boczne.
Dwie kieszonki z CORDURY umieszczone po bokach plecaka.
Uchwyty do mocowania nart na kieszonkach bocznych.
System taśm i uchwytów do mocowania dodatkowego ekwipunku.
Komin umożliwiający zwiększenie pojemności plecaka o około 13l” – informacje ze strony producenta


2.       Ja i mój plecak – jak to było od początku:
Decyzja o zakupie nowego plecaka zapadła początkiem 2010 roku. Był to właściwie początek mojej przygody z turystyką, choć duży plecak jednej firmy dane już mi było używać.  Outhorn – bo o tym badziewiu piszę, w miarę upływu dni i liczby wyjazdów irytował mnie i złościł w sposób wprost proporcjonalny.  Gdy już szwy zaczynały puszczać w rupieciu, pewnego pięknego dnia uświadomiłem sobie, że nie chciałbym aby ten wspomniany Outhorn rozpadł mi się kiedyś w terenie i pozostał mnie własnemu losowi. Podjąłem decyzję o zakupie plecaka uniwersalnego i „dobrego do wszystkiego”.  Tamtego czas wiedzy o turystyce i sprzęcie  nie miałem za grosz, zacząłem więc czytać. Najpierw skrystalizowały się moje zapotrzebowania– pojemność  70-80l , wykonany z Cordury, dobre klamry, lepsze zamki i cała gama pasków i klamerek pozwalająca obładować się jak tragarzowi.  Po długim wertowaniu opinii, moje wymagania okazywał się spełniać  Wisport Mosquito.




3.       Pierwsze wrażenia:
Gdy kupiłem mój piękny nowy plecaczek, w marcu 2010, za cenę, jaką dziś trudno by sobie było wyobrazić, podobał mi się bardzo. Solidnie wykonany,  z grubego materiału, gabarytami  był zbliżony do swego poprzednika.  Uznałem, że 70l + komin to wystarczająco, jak dla mnie.  Jeśli brakowałoby miejsca, z pomocą szły paski kompresyjne.  System nośny Wisport Mosquito , po zamianie z Outhorna wydawał się wprost niebiańsko wygodny.   Wszystkie znaki na niebie i ziemi zapowiadały udany zakup.


4.       Użytkowanie – z życia wzięte:
g. Cernei. fot. Janusz Cz.
Wisport Mosquito, jak już wspomniałem, miał być dla mnie plecakiem wszechstronnym.  Z zasady powinien służyć na kilkudniowe wyjazdy (3 dni i więcej). 
Pierwszy raz użyłem go na zimowym wyjeździe w Bieszczady, właśnie w marcu 2010. Wprawdzie tylko cztery dni chodzenia, jednak jako niedoświadczony turysta zabrałem sporo rzeczy i jedzenia. Mimo iż plecak nie był jeszcze dobrze uregulowany, sprawdził się znakomicie. Chodziło się bardzo wygodnie, a  przy systematycznym wyjadaniu zawartości, paski kompresyjne pozwalały zmniejszać jego gabaryty i utrzymać stabilność na plecach. Po pierwszej wycieczce byłem wyraźnie zadowolony.

GSB fot. Łukasz J.
Jednak była to tylko taka symboliczna próba. Prawdziwy sprawdzian czekał Mosquito w wakacje 2010. Tego lata przeszedłem z nim Główny Szlak Beskidzki. 
Na pierwsze dni wyprawy plecak wypchałem do granic możliwości towarem wszelakim. Nie było to mądre – wiem.  Jednak okazało się, że jest naprawdę pojemny.  Zmieścił jedzenie na najbliższe parę dni, wodę oraz pozostały dobytek na prawie trzy tygodnie w terenie. Z boku plecaka troczyłem karimatę, po drugiej stronie – namiot. I tak już zostało – od GSB, to mój standardowy sposób noszenia tego ekwipunku.  Wycieczka ta przesądziła również o podstawowym zastosowaniu plecaka – do wyjazdów z namiotem.  I tak pewien czas pełnił funkcje mocno uniwersalne, aż do zakupu prze mnie plecaka 40l. Od tego czasu Wisport Mosquito stał się plecakiem na wypraw biwakowe, gdzie sprawdzał się najlepiej. Mam tu na myśli długie marsze z tzw. „ciężkim plecakiem” – przenoszę się z miejsca na miejsce, taszcząc ze sobą cały dobytek zabrany z domu.  
Drugą, zasadniczą rolą plecaka pozostała funkcja bazowo – transportowa. Takie zadanie Wisport Mosqiuto pełnił, podczas wycieczki na Grossglockner,  przy wejściu na Kazbek, czy trekkingu po Alpach Bawarskich.
W tym wypadku schemat działania polegał na tym, żeby wypakować pełen plecak i donieść  go do tzw. bazy, służącej za punkt wypadowy.  Tam zostawiamy większość klamotów i w góry idziemy na lekko. Ta funkcja wypadła również pozytywnie w wykonaniu Mosquito.  A to w dużej mierze  dzięki szerokiej palecie pasków kompresyjnych, pozwalających na „dotroczenie” dodatkowego ładunku (najczęściej ubrań) podczas transportu i tym samym na powiększenie jego pojemności  i z drugiej strony, umożliwiające skompresowanie go do ok. 30l.

Plecak na pierwszym planie
Podczas okresu ponad-dwuletniego użytkowania, byłem przekonany, że Wisport Mosquito ma wymiar dla mnie wprost idealne i większego nigdy bym nie kupił. Chyba wynikało to z dwóch faktów:
Po pierwsze - nie biorę zbyt wielu rzeczy i powoli przekonuję się do turystyki „light and fast”, a po wtóre – z mojego ograniczonego, „karpackiego” horyzontu, który w roku bieżącym został drastycznie poszerzony z aspiracjami na więcej.
Tak, w pewnym momencie okazało się, że plecak jest jednak za mały. Kiedy miał miejsce ten fakt? 
Mianowicie, podczas mojego wyjazdu do Gruzji autostopem. W planie wyprawy było wejście na Kazbek i prócz podstawowych  rzeczy, musiałem wziąć sprzęt, szaremu turyście do szczęścia nie potrzebny – raki, czekan, uprząż, kask, linę itp.  Wtedy dopiero, gdy zobaczyłem, jak mój Mosqiuto jest wypełniony do granic możliwości i co muszę zostawić, żeby większość pomieścić, wtedy oświeciło mnie, że jednak się myliłem i to 70l dla mnie jest niewystarczające. 


5.       Uwagi i wnioski:
Wisport Mosquito  jest bardzo  solidnym plecakiem.  Cordura w żadnym razie nie jest przereklamowana – naprawdę pancerna rzecz. Do sierpnia bieżącego roku, jedynym mankamentem było pęknięcie jednej z klamerek pasków kompresyjnych.  Po wymianie plecak znowu był sprawny. I taki pozostał kolejne dwa lata. Problem pojawił się dopiero podczas wspominanego wyjazdu do Gruzji – w pewnym momencie z obu stron zaczęły pękać szwy mocowań taśm szelek, u dołu plecaka.  Bardzo mnie to zaniepokoiło. Nic się jednak poważniejszego nie stało – w tym miejscu plecak był szyty podwójnie.  Po tym pęknięciu Mosquito przeżył u mnie jeszcze trzy biwakowe wyjazdy, gdzie dźwigał ponad dwadzieścia kilogramów. Wszystko bez negatywnych skutków. Dopiero początkiem października miałem możliwość oddać go do serwisu. Ten okazał się bardzo sprawny i w wymagalnym terminie 14 dni Mosqiuto został naprawiony bez najmniejszego „ale”. 




Patrząc na cenę (no dziś już niekoniecznie),  nie można dziwić się toporności plecaka. Zbędnych komór czy przegródek nie ma. Pokrowiec przeciwdeszczowy (pomijając fakt, że trzeba go kupić oddzielnie) również nie posiada oddzielnego miejsca pakowania.
 Kalpa w Wisport Mosquito ma dwie komory. Jakoby górna nie była „gabarytowo” normalna, to wewnętrzna stanowi niemal studnię. Dla zobrazowania tej wielkości powiem, że do środka wewnętrznej komory wejdzie kask wspinaczkowy i „małe co nieco”. No, a że ta jest bezpieczniejszą skrytką, przez to tam trafia większość drobiazgów i w konsekwencji robi się wielka plątanina. Jako, że lubię pobawić się igłą i nicią pozbyłem się tego problemu i doszyłem sobie w klapie dwie saszetki na drobiazgi, czy wartościowe rzeczy.







Wspomniana klapa – jakkolwiek by nie była dziwnie zbudowana, ma także plusy. Jest odpinana i może służyć jako malutki plecaczek, na krótkie wypady. Może nie wygląda, jednak zmieści butelkę 1,5l wody, niezbędne drobiazgi oraz jedzenie na cały dzień. Po rozluźnieniu dwóch troków, co węższa osoba może nawet założyć ją na plecy. Nie jest to wygodne, ale jednak – mi w Gruzji czy na GSB to się przydało.
Sam wór – stanowiący główną część Mosquito przedzielony jest na dwie części przegrodą zasuwaną na zamek błyskawiczny (nie widać jej i zamontowano tu zamek inny niż YKK) . Dolna część zapinana jest na zamek i  służy idealnie jako miejsce na średni śpiwór i nie tylko. Wejdzie tam bez problemu Cumulus Alaska 900 , Ajungilak Kontiki Mammuta + kosmetyczka + pokrowiec przeciwdeszczowy + kurtka. Kilka razy pakowałem nawet  Ajungilak Kontiki razem z Quechua S 15 i dało radę.
Plecak jest stosunkowo wysoki. Podczas transportu do środka mieszczą się złożone kije trekkingowe przeciętnych gabarytów (ja testowałem Fizan Trek . Mimo, iż jest wysoki, przy pakowaniu trudno nadać mu regularny kształt.  Z pozoru wydaje się to komentarzem nieistotnym, jednak uwierzcie – przeszkadza.  Gdy mocuje się czekan na szpejarce  (Wisport Mosquito posiada tylko jedną pętlę i jedną szpejarkę biegnącą prze środek), zazwyczaj odstaje on w górnej części i dopiero mozolne „nadawanie” plecakowi prawidłowego kształtu pozwala utrzymać  go w prawidłowej pozycji.
Jak wspomniałem wcześniej, po zakupie system nośny Mosquito wydawał mi się bardzo wygodny. Do czasu. Teraz wiem, że do komfortu wiele mu brakuje. Do dwudziestu kilogramów bagażu jest w porządku, jednak przy większej wadze przydałoby się coś lepszego. Nie chcę tu wymieniać konkretnie wad systemu. Potrzebny jest takowy, po prostu  o „półkę” lepszy.  No chyba najbardziej boli wąski i miękki pas biodrowy. Sposób regulacji wysokości również jest „prehistoryczny”. Poza tym wbrew zapewnieniom sprzedawców – gąbka w szelkach zbiła się. Nie jakoś mocno, ale jednak.  Stelaż stalowy – zasadniczo masywna  rzecz, jednak kilka razy podczas marszu listwa wypadła z mocowania.  Mimo wszystko klamry pasa biodrowego nie mają tendencji do zbytniego rozregulowywania się, jak to czasem bywa w ich przypadku.

Gruzja
Jednym z większych plusów Wisport Mosquito są paski kompresyjne. W sumie – pięć par, z czego cztery zamykane na bardzo dobre klamry.  Bez nich z pewnością nie byłby to dobry plecak i tym samym – nie dla mnie.  Paski kompresyjne pełnią wiele funkcji. Boczne zazwyczaj taszczą namiot i karimatę. Frontowe, na wysokości klapy służą jako mocowanie butelki z wodą – bo ta ma być szybko dostępna. Na paskach u góry mocuję zaś zbędne ubranie na podejściu podczas marszu, by móc mieć do nich szybki dostęp. To tak z  grubsza.
Plusem jest tu także waga – o ponad kilogram niższa niż drogie plecaki firm konkurencyjnych. A to swoje znaczy.
Bieszczady fot. Krzysiek 
Jeśli chodzi o sam materiał, to z pewnością nie jest wodoodporny jak podaje producent. Mnie to nie zdziwiło i nikt nie powinien czuć się tym faktem zaskoczony. I choć przemakalny – to jednak świetnej jakości – po dwóch i pół roku eksploatacji kolory wciąż są bardzo żywe i nie wypłowiały na słońcu.
Wisport Mosquito  posiada cztery kieszenie boczne. Dwie duże skrzelowe zasuwane na zamek i dwie rozciągane mniejsze u dołu plecaka.  Gdy nie mam z boku przytroczonego namiotu w skrzelowych noszę butelkę 1l Nalgene. Są naprawdę pojemne i spokojnie mieści się tam zwykła butelka 1,5l, czy można zamontować wór camelbag. Wszystkie podane wariacje zostały przeze mnie przetestowane.


6.       Podsumowanie:
Po dwóch i pół roku użytkowania, pora podsumować czas spędzony z Wisport Mosquito.  Plecak wszystkie próby i testy wytrzymał dobrze. Potwierdził swoją funkcjonalność, trwałość i uniwersalizm. Za 330zł, które za niego wtedy zapłaciłem,  otrzymałem produkt „aż zbyt dobry”. Jako, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, początkową euforię zastąpiła obiektywna ocena Mosquito.
Jak już wspomniałem, do czasu wyjazdu do Gruzji,  plecak pojemnościowo spełniał moje wymagania bezbłędnie.  Niestety teraz mogę powiedzieć, że potrzeba mi czegoś obszerniejszego. Około 80l, nie więcej.  Tym samym chcę polecić Mosquito osobom, które nie wybierają się w wysokie góry. Gdy nie trzeba pakować sprzętu – sprawdzi się idealnie i wystarczy na każdą „karpacką” wyprawę.  Z pewnością nie zawiedzie.  Ze mną oprócz na plecach, przemierzał kilometry wieziony w bagażniku samochodu, PKSu, klekoczącej marszrutki czy na „pace” TIRa.  Nieraz potoczył się po skałach, regularnie na nim przesiaduję, a mimo tego – nie rozpadł się. To o czymś świadczy.
Mimo, iż wykonany trochę topornie, ze średnio-wygodnym systemem nośnym, daje wprost genialny stosunek wartości do ceny.  Wisport Mosquito śmiało  można uznać za plecak uniwersalny, na każdą porę roku – moje wyjazdy tylko to potwierdzają.
Plecak polecałem swoim znajomym i kilku z nich ma okazję także go używać. U żadnego z nich nie objawiły się jakiekolwiek wady plecaka. Są zadowoleni.
Na pytanie czy zakupiłbym ten plecak – odpowiem bez zastanowienia – tak, za te pieniądze, kupiłbym.


Konstrukcja – 3/5
Funkcjonalność – 4/5
Wygoda – 4/5
Wykonanie – 4/5
Trwałość/Niezwodność - 5/5




Duda Tomasz

niedziela, 2 grudnia 2012

Meindl Island Pro MFS GTX – test, opinia, recenzja


Meindl Island Pro MFS GTX – test, opinia, recenzja.

Stan bieżący
1.       Dane techniczne
Materiał zewnętrzny     -skóra nubuk woskowana
Wyściółka           -GORE-TEX®
Wkładka              -Air-Active®
Podeszwa           -Meindl Multigriff® Vibram®
Waga buta (rozmiar 8,0)              -880 g
Gwoli zaspokojenia zapotrzebowania na dane teoretyczne.







J.w. - widok z góry
2.       Pochodzenie – czyli dlaczego chodzę w Meindlach:
Moja przygoda z butami niemieckiej, znanej firmy Meindl zaczęła się na początku roku 2011. Jakoś przełomem lutego/marca nabyłem je drogą kupna, „przez Internet”.
Jak po cenie tych „ciżem” możecie się domyśleć, nie był to ślepy strzał. Moje starsze buty chyliły się ku upadkowi. Pękały, szwy, a przez dziurę na zgięciu wycierała skarpeta. Tak dłużej być nie mogło i chcąc czy nie, musiałem rozglądać się za solidnymi buciorami. Postanowiłem nie wydawać już 300zł, a zainwestować. Tym samym poczytałem, poprzeglądałem i zafascynowały mnie obuwie  Meindl, model Island Pro. Wyglądały solidnie, z twardą podeszwą, wysokie i całe ze skóry. Do tego szeroki otok, wyściółka Gore i buty miały wszystko, czego wymagający turysta potrzebuje, by spełnić jego uniwersalistyczne oczekiwania.  Bo takie właśnie były moje – but miał być dobry do wszystkiego (jak kto woli – i do niczego), na zimę i lato. Także od tego czasu śledziłem ceny obuwia, a gdy udało się znaleźć relatywnie niską cenę, kupiłem.  Taką drogą Meindl Island Pro zagościł w moim mieszkaniu. Zobaczmy, jak wypadł….

Foto producenta - tak kiedyś pięknie wyglądały
3.       Wykonanie, materiały – pierwszy kontakt z produktem:
Gdy otworzyłem pudełko z cienkiej tektury,  moim oczom ukazały się śmierdzące fabryką, obuwie.  Czym prędzej wziąłem je w ręce i jąłem macać, jako rzekome symbole niemieckiego kunsztu obuwniczego  (to wynikało z opinii).  I Island Pro naprawdę wydawał się solidny, twardy, i wytrzymały. Wkładki bielutkie i pachnące, skóra przyjemnie matowa. Nasycałem się tym widokiem, bo wiedziałem, co czeka te buty. Po pierwszym włożeniu i sznurowaniu, czuło się niemal błogi uścisk w śródstopiu i impuls, że można w nich iść nawet do piekła. Wymiar dobrany już wcześniej – od początku pasowały idealnie  :D.  Pierwsze wrażenie – 1:0 dla Meindla.



Buciory w Taterach
4.       Użytkowanie – sparing i full kontakt:
Pierwsze dewastowanie butów zacząłem od impregnacji. Była zima, wybierałem się w Tatry i dlatego zapobiegawczo nafaszerowałem Island Pro woskiem Sportwax tejże  firmy (z tego miejsca impregnat mogę polecić). Zmieniły przy tym barwę i zaczęły  błyszczeć – odkryłem ze zdziwieniem.  








Ciosy zadane rakami (nawet nit szlufki oberwał)
Swój debiut buty przeszły, we wspomnianych Tatrach, marcowym weekendem 2011. Pogoda spłatała figla i zamiast mrozu i słońca – przywitała nas deszczem i rozmiękłym śniegiem. Meindle dostały, jak tylko mogły. Oczywiście po całym dniu w breji przemokły, a na dobitkę jeden z nich „zebrał” dwa shoty zębami raków, które w trzech miejscach zweryfikowały twardość skóry.  Mimo bezpośredniego trafienia – bez przebicia na wylot, a „rany” niegroźne. Jak wypał debiut – mam mieszane uczucia - sam nie wiem.
 Pomijając kilka niczego nie wnoszących  „przechadzek”, poważniejszy test czekał Meindle Island Pro na Ukrainie.
W paśmie Borżawy buty pokazały, że mogą wytrzymać całodzienny deszcz lecz z drugiej strony obaliły pewien mit. Mit , jaki „Internet” wbijał mi do głowy – że te buty nikogo nie uwierają i ugniatać wprost nie mogą.  Tak, uwierały. Wprawdzie bez naruszenie skory, jednak  momentami było nieprzyjemnie.

Widok z tyłu
Kolejny, choć „grubszy” plan zrealizowałem także za ich pomocą. Ukraińskie Karpaty Wschodnie z temperaturą powyżej 30 stopni, szybki marsz  i ponad dwadzieścia kilogramów na plecach wycisnęło z moich nóg „ostatnie poty”.  Już w pierwszych dniach obtarłem pięty  i odparzyłem stopy. Głównie przez temperaturę – niekiedy czułem, że w bucie aż „pływam”.  Nie wyglądało to ciekawie, jednak zastosowałem pewne techniki.  Nie sznurowałem trzech rzędów szlufek i regularnie suszyłem skarpety, co okazało się dobrym rozwiązaniem. Pod koniec wyjazdu było już w porządku. Nie wiem, czy więcej tu było mojej ignorancji, czy wad butów.  Zużycie zewnętrzne jak dotąd  zaobserwowałem w bardzo małym stopniu – otok troszeczkę się wyszczerbił, a skóra na piętach minimalnie marszczyła. Poza tym bez wad.


Wakacje 2011 - Rumunia, buty  na półmetku zużycia
Kolejne miesiące niewiele wnosiły w moje odczucia w stosunku do butów.  W górach Fagaraskich, w sierpniu chodziło mi się bardzo wygodnie, przy wolnym marszu, a wrzesień w Tatrach wypadł ponadprzeciętnie na korzyść Island Pro. Beskidzkie, listopadowe błoto, w ogóle ich nie rusza.  Za to, na lutowej wycieczce w Tatry, Meindle udowodniły, że -25 st. C, to dla nich jednak za zimno i mimo „wełniano-merynosowych” skarpet , podczas postoju zmarzłem w stopy straszliwie. Nie ma tu winy butów – ot takie eksperymentowanie. 
Kolejny szczebelek w drabinie używania osiągnąłem w tegoroczne wakacje. Dwa duże przedsięwzięcia podsumowały użytkowanie butów,  i rozszerzyły do maksimum spektrum zastosowania  Island Pro na moich stopach. 

Pęknięta wyściółka Gore
Pierwszy,  to rumuńskie Karpaty Południowe, gdzie przez dwa tygodnie Meindle były moim jedynymi butami. Temperatura powyżej 30 stopni nie zaskoczyła mnie tym razem. Nisko je sznurowałem i suszyłem skarpety na nogach regularnie, co sprawiło, że przechadzka wspominam jako relatywnie znośną, bez uwierania, gniecenia czy obtarć.  Parę razy „straszyły” ale to chyba bardziej placebo czy moje „poukrainowe” kompleksy. Co się jednak okazało  – na jednym  z postojów  w ramach rutynowej kontowi kamaszy, wyczułem, że wyściółka Gore „puściła”. Cerata rozeszła się na szwie z tyłu, w obu butach, nie powodując przy tym żadnego dyskomfortu. Nie byłem zachwycony, ale nie pozostało nic innego, jak iść przed siebie.  Podczas tej wycieczki wreszcie doceniłem uniwersalizm buta – na połoninach może tego nie czuć, jednak podeszwa B/C procentuje  po kilku dobach  w skalistym terenie, gdy znajomi narzekają na każdy kamień. Ostatniego dnia podróży, już w „dolinach”  Islandy przeszły próbę temperatury –  w południe 38 stopni w cieniu, ponadgodzinne postoje w pełnym  słońcu, a buty cały dzień na nogach.  Katastrofy nie było, spodziewałem się większego dyskomfortu. 

Multigrip po 1700km
Kilka dni później, jechałem już do Gruzji.  Z racji tego, że na stopa, Island Pro był moim głównym obuwiem , przeznaczonym w góry. Wprawdzie podczas tej podróży, wystąpiła temperatura ok. 40 stopni, ale  nie miałem ich na nogach cały dzień, jak w Rumunii.  
Niemniej jednak, w Gruzji Meindle nosiłem często – w Tuszetii i przy wejściu na Kazbek, gdzie wertykalnie przekroczyły granicę 5tys npm.  Tym razem nie uwierały i nosiło się je super. No może jedna uwaga – na Kazbeku w nich zmarzłem (choć znajomi w lżejszych trekach nie narzekali na to).
I tak też, czyli przyzwoicie, buty sprawują się do dnia dzisiejszego.  Średnio co miesiąc gdzieś w nich chodzę i dlatego nie mam okazji oddać Meindli do dystrybutora (choć teraz nie wiem, czy nie mija się to z celem -> patrz termin).  Co ciekawe – mimo pęknięcia Gore, nie straciły na wodoodporności.
W tym punkcie należy się czytelnikowi pewne uwaga - moje stopy pocą się przeciętnie i bardziej, a nie ma nieprzemakalnego obuwia (producentom nie wierzcie i niedzielnym turystom także), dlatego gdy wspominam, że z butami jest/było w porządku – znaczy, że nie zmokły porządnie, aż do statusu tzw. „jeziora „(uczucie chlupotania w środku). Po używaniu są wilgotne ZAWSZE, po prostu trzeba to przyjąć do wiadomości.

5.       Uwagi użytkownika:
Tym samym zakończyłem mój opis używania lecz chciałbym dodać do niego jeszcze parę uwag.  Pierwsza sprawa dotyczy wagi Island Pro,  mi zupełnie nie przeszkadza, nie czuję ich na nogach, choć powinienem. Nie wiem, jakie gabaryty mają konkurencyjne obuwie, ale dla mnie jest zupełnie w porządku.
Raki  paskowe sprawują się na Island Pro super. Przy dobrym dopasowaniu twarda podeszwa tylko uzupełnia całość i jak na ten typ butów, z „kolcami” chodzi się bardzo dobrze.

Wkładki....
Wkładki Island Pro są bardzo wygodne (model ten sam ,co w Vakuum). Poza tym dobrze wchłaniają pot, choć mają tendencję do zużycia i odklejania górnej warstwy. Ja ten problem załatwiłem super glue i tymczasowo daje radę.
Kilka wyjazdów po zakupie buty faktycznie nie śmierdziały i aż sam się dziwiłem. Po półtora roku już się je czuje, jednak i tak jest zdecydowanie lepiej niż inne podrzędne treki.












Uciekający jęzor
Wmoich niedokładnie dopasowały się języki– góra „ucieka” do zewnątrz i nawet wizualnie to denerwuje. Polecam zwracać na ten szczegół uwagę, przy pierwszych wędrówkach. Kilka początkowych sznurowań, formujących język jest kluczowe.





Gumowy otok  ma małe pęknięcia, ale świetnie chroni but przed obiciem. Poza tym nie szczerbi i nie odkleja się poza normalnym zużyciem, jak np. w Engadinach tej firmy.








Co bardzo mnie irytuje – to pięta. Skóra z zewnątrz - mimo iż twarda i na plastikowej konstrukcji, pomarszczyła się  i zniekształciła, co spowodowało, że buty jakby trochę „oklapły” z tyłu. (Problem ten zlikwidowano w modelu Vakuum, obciągając tą część wysokim otokiem).
Chwalę sobie gumową podeszwę Multigrip. Dobrze trzyma się na skale, but nie wypada z małych stopni i nawet po deszczu nie zawodzi. Jak na kilometraż, który  buty zniosły, nie ściera  się tak bardzo, jakbym mógł przeczytać w opiniach.
Stan sznurowadeł dla dobra sprawy przemilczę – wiem, wiem, tak jak i wkładki, jako nominalne i „zmarnowane”, potrzebują wymiany.
Przyjmuję zasadę, że buty są do chodzenia, a nie na wystawę i w terenie nie mają lekko. Choć tylko w terenie. Nigdy nie zakładam ich  idąc do miasta, na uczelnię, mam świadomość, że nie lubią przemysłowej soli  zimą. Ognia wprost nienawidzą.  I jakkolwiek by to nie brzmiało – dbam o nie.  Po każdym wyjeździe zawsze oddaję się procesowi regeneracji butów, co stanowi  niejako rytuał. Zawsze są wysuszone (z dala od źródeł ciepła), wyczyszczone i nawoskowane. Poza tym buty przechowuję w suchym miejscu, wypchane gazetami.  Proszę wziąć na to poprawkę czytając cały test

6.       Podsumowanie - „TAK”, czy „NIE”?:
Butów Meindl Island Pro używam od półtora roku. Ktoś może powiedzieć – przecież to „żaden” punkt odniesienia. I owszem, jednak na mój egzemplarz trzeba patrzeć przez pryzmat dystansu, jaki przemierzyły,  nie okres posiadania.  A będzie tego, lekko licząc, ponad 1700km. I nie pomyliłem się,  w żadnym razie. Dlatego zużycie „niby nowych” butów trzeba porównać, do co najmniej paroletnich trepów.
Test ma trochę pejoratywny wydźwięk, choć nie było to moim celem. Chciałem pokazać po prostu mnogość sytuacji, w których buty wystąpiły, żeby obiektywnie odnieść się do całości.
Teraz ktoś zapyta standardowo – czy jestem zadowolony z zakupu tego obuwia? 

I w Rumunii, rok bieżący
Wprawdzie nie będzie w tym okrzyku zachwytu, ale biorąc pod uwagę różne okoliczności – TAK, jestem.  Mimo iż trochę „zwymyślałem” Meindlom w opisie, to jednak mam świadomość trafnego wyboru. W tym przedziale cenowym, nabywając  okazyjnie Island Pro,  dostałem to, czego oczekiwałem. 
Meindl Island Pro to z pewnością but, na którym mogę polegać. Biorę go w teren, ze świadomością, że się sprawdzi. To bardzo dobre odczucie, którego poprzednie buty mi nie dawały.  Ponad to, sprawdził się w amplitudzie ponad 60 stopni Celsjusza, zachowując się przy tym przyzwoicie. W skale, śniegu, na połoninach, w rakach, czy bez -  w tych aspektach wypadł pozytywnie.  Jeśli istnieje taka kategoria, jak obuwie uniwersalne, to ten model śmiało można do niej zaliczyć i polecić turystom, szukającym buta na całoroczne marsze, w zmiennym terenie.  Do stanu mojego egzemplarza zapewne doprowadzą go dopiero po długich latach…..


Konstrukcja – 4/5
Funkcjonalność – 5/5
Wygoda – 4/5
Wykonanie – 5/5
Trwałość/Niezwodność - 4/5


Tomasz Duda

poniedziałek, 26 listopada 2012

Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach(Polska, Ukraina, Rumunia) – subiektywnie i praktycznie


Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach(Polska, Ukraina, Rumunia) – subiektywnie i praktycznie


g. Bucegi
Karpaty, jako najrozleglejszy łańcuch górski w Europie Środkowej, przynajmniej w teorii pokryte są całą paletą górskich szlaków turystycznych. 
Gdy mamy w ręku dokładną mapę, najczęściej w skali 1:50tys (popularna 50tka),  najczęściej widzimy na niej właśnie takie kolorowe “wężyki”.  Właściwie nie ma tu znaczenie rok wydania ( no chyba, że bawimy się w kwestie map sztabowych),  gdyż szlaki zaczęto znaczyć od drugiej połowy XIX wieku .  Proces znakowania karpackich ostępów, jak to z mapy politycznej wynika i wynikało – nie mógł być jednolity. Góry ciągną się na obszarze kilku państw,  których granice przez lata „lubiły” się zmieniać. Dodatkowo pojawia się kwestia kultury turystycznej i poziomu świadomości, która w zależności od kraju kształtuje się inaczej. Nie pomagało to rozwojowi sieci szlaków turystycznych, a efekty tego możemy podziwiać do dziś.
Jak już wspomniałem, większość specjalistycznych map roi się od oznaczeń, jednak w praktyce bywa różnie. Są  tereny, na których pojawiają się niemal co krok, ale można trafić w miejsca, gdzie przez cały dzień nie natkniemy się na żaden znak, choć kartka papieru w naszych rękach wskazuje, że powinien tam być.
W tych paru słowach chciałbym  pokrótce przedstawić swoje doświadczenia związane ze znakowaniem szlaków górskich w Karpatach.  Jak zaznaczyłem w temacie piszę o terenach Polski, Rumunii i Ukrainy.  Poza tym wyłącznie o szlakach pieszych. O Słowacji się nie wypowiem, gdyż tamtejsze szlaki planuję odwiedzić w niedalekiej przyszłości. Mogę tylko nadmienić, iż z  informacji zaczerpniętych od znajomych i Internetu wynika, że nie jest tam z oznaczeniami źle i można porównać je do stanu naszego kraju (oczywiście w tym temacie).

Główny Szlak Sudecki
1.Polska
Tu chyba moja wiedza będzie najmniej wartościowa. Większość informacji o znakowaniu szlaków w Polsce można zaczerpnąć z Internetu.  Pozwolę sobie jednak podsumować wiadomości. Szlaki górskie oznaczane są prostokątami składającymi się z trzech pasków. Formalnie wymiary to 9x15 cm jednak proszę mi wierzyć – różnie z tym bywa. Teoretycznie, o czym  dowiedziałem się od znaczących powinny znajdować się od siebie w odległości „wzrokowej” (spod jednego powinniście widzieć kolejny).  Zewnętrzne paski takiego prostokąta są białe (mówię tu o oficjalnym szablonie PTTK, nie lokalnych ścieżkach turystycznych), zaś wewnętrzny w kolorze szlaku. Wbrew powszechnej jeszcze, choć zanikającej opinii – kolor szlaku nie oznacza jego trudności! Z drugiej strony barwy nie są tu zupełnie przypadkowe. Czerwony bowiem, to szlak główny – prowadzi przez najważniejsze szczyty i  pasma górskie. I tak na marginesie – nie tylko w Polsce , to samo tyczy się Rumunii, czy Ukrainy.  Przykłady mamy sztandarowe – Główny Szlak Beskidzki(GSB) , Główny Szlak Sudecki(GSS) czy im. Edmunda Massalskiego w Górach Świętokrzyskich.  Inne kolory oznaczają : niebieski – szlak dłuższy, najczęściej łagodny;  czarny – szlak dojściowy na grzbiet, raczej krótki i  stromy ; zielony i żółty – szlaki łącznikowe, czasem dojściowe.  W każdych właściwie górach polskich, jak i na pogórzach jest ich pełno.
Beskid Sądecki
Wprost proporcjonalne z powyższym jest traktowanie tychże ścieżek w rzeczywistości. Najbardziej zadbany jest szlak czerwony, jako główny i oczywiście im teren bardziej uczęszczany, tym więcej znaczków. Pozostałe kolory z pewnością mają mniejszy priorytet, jednak to też zależy od miejsca. Nie ma co porównywać  szlaku niebieskiego w górach Świętokrzyskich z dojściowym na Klimczok (tego samego koloru).  Nawet na czerwonym może być gorzej, w miejscach mało popularnych, podczas przechodzenia przez wioski itp. Pod tym względem najbardziej zapamiętałem Beskid Niski, gdzie kilka razy szukałem wyjścia z osad i pomniejsze pasma Sudetów, które borykają się z podobnym problemem.
Szlak generalnie trudno zgubić w lesie – najczęściej jest dobrze i często oznaczony. Problem może pojawić się paradoksalnie, gdy wyjdziemy na polane lub łąkę. Teoretycznie znaczący robią tyczki i malują kolorowe paski, jednak  rolnikom lub innym chuliganom często one przeszkadza, bądź znajdują lepsze zastosowanie w gospodarstwie. Wtedy musimy zdać się na siebie lub pytać miejscowych. Telefon do przyjaciela raczej nie skutkuje.  Do wsi łatwo jest najczęściej wejść, gdyż widzimy ją z daleka, trudniej jednak wyjść, gdy np. miejscowy ogrodzi ścieżkę (odsyłam w Beskid Niski). Często też nie mogę oprzeć się wrażeniu, że w Sudetach szlak znaczony jest rzadziej, ale za to bardziej intuicyjnie, porównując do Beskidów (taki mój osobisty osąd).
Babia Góra
Ma to jednak swój specyficzny  urok i za łatwo w turystyce również nie może być, bo gdzie byłoby miejsce dla przygody? 
Nie możemy przecież narzekać – szlaki w naszym kraju znaczone są sumiennie i systematycznie. I co najważniejsze – ten na mapie równa się oznaczeniom w terenie i nie powinniśmy  być niemile zaskoczeni . Mogą zdarzyć się jakieś anomalie, jak to w życiu,  ale poglądowo jest dobrze.




Ust Corna
2. Ukraina.
Wschodni nasz sąsiad, po zmianie granic w 1945 roku, uzyskał część Karpat Wschodnich właśnie od Polski.  Jeszcze przed wojną ciągnął się tu od Sianek, aż do granicę z Rumunią szlak im. Józefa Piłsudskiego (to co z niego zostało, to dzisiejszy polski GSB) oznaczony kolorem czerwonym. Śladów po nim w terenie niestety nie znalazłem – co innego słupki graniczne z lat dwudziestych – mogą być dobrym drogowskazem w Gorganach, jeśli dobrze patrzymy.
Z  aktualnych map, które posiadałem, stan szlaków pokrywał się w terenie z oznaczeniami.  Inna sprawa to wojskowe sztabówki Wojskowego Instytutu  Geograficznego z dwudziestolecia międzywojennego. Tu istotna jest kwestia ich powstania – moje nie miały zaznaczonych szlaków nawet w legendzie choć czytałem, że teoretycznie powinno być kilka rodzajów.  Poza tym twierdzenie odnosi się do polskich map – trzymałem w rękach jedną węgierską, na której było ewidentnie zbyt dużo turystycznych ścieżek, więcej niż w rzeczywistości, co właściciel mapy  zresztą poparł. Jak widać – dużo tu wyjątków.

Co do faktycznego znakowania szlaków (kształt oznaczeń taki jak u nas), to bywa z tym różnie.  Mimo, iż na wielu stronach możemy przeczytać o wolontariacie i akcjach tego typu w  ukraińskich Karpatach,  nie mamy co liczyć na uzyskanie „polskich” efektów – i na takim myśleniu można „się przejechać” (pomijam tu kwestię Gorganów, o których nie mam informacji z pierwszej ręki, a z tego co można przeczytać jest tam nadspodziewanie dobrze).  Jak wcześniej napisałem  w odniesieniu do Polski – na Ukrainie także - szlak w lesie, zazwyczaj  jest dobrze oznaczony , na łąkach i polanach gorzej. Nie przypominam sobie, by gdziekolwiek były jakieś tyczki  wskazujące kierunek.  Co innego znaki – te zdarzają się i to najczęściej sygnowane adresem www. karpaty.net. , zdradzające zachodnie  pochodzenie.  Miejscowe  zauważalne są na Czarnohorze i Świdowcu, w ilości niewystarczającej.  Najczęściej to nie znaczy zawsze – na własnej skórze odczułem brak oznaczeń przy podejściu na połoninę Krasną i przebijanie się przez gąszcz, prosto  na grzbiet.  
Czarnohora
Może to zabrzmi dziwnie, ale podczas mojego ostatniego wyjazdu w tę część Karpat w różnych miejscach dały się zaobserwować ślady starego znakowania  żółtego szlaku, którego na żadnej z map nie było (przeważnie miałem równolegle WIGi i nowe). 
Z czysto-technicznych kwestii sam wygląd oznaczeń turystycznych nie różni się tam od polskich. Trzy paski, dwa białe , kolorowy pośrodku. Mogą występować natomiast anomalie rozmiarowe, ale to chyba nikomu nie przeszkadza.
Jeśli miałbym wyrazić swoje zdanie, osobom które pierwszy raz wybierają się w Karpaty ukraińskie to z pewnością nie można polegać tylko na oznaczeniach i wyruszać do naszych wschodnich sąsiadów z zamiarem podążania za znakami (co w Polsce jest możliwie i praktykowane).   Owszem – są, choć trzeba spojrzeć na nie trochę w inny sposób – jako dodatek do mapy  i kompasu, a nie wiodący środek nawigacji.


g Fararaskie
3. Rumunia
Kraj, znany w Polsce, głównie z Vlada Palownika, posiada w swych granicach największy udział w Łuku Karpat.  Poza zajmowaną powierzchnią, w Rumunii skupione są najwyższe pasma górskie, szczególnie w południowej części łańcucha.  Od 2004r, kiedy kraj wstąpił do UE i nie ma już ograniczeń na pobyt, wyjazdy w tą część Karpat stały się  znacznie ułatwione i ściągają z roku na rok coraz większą ilość turystów.
Znakowanie górskich szlaków turystycznych w Rumunii, różni się trochę od naszego, przyjętego wyżej schematu. Nie orientuję się czy proceder ten ma jakieś wyższe kierownictwo, jednak na pewno za stan większości ścieżek w górach odpowiadają lokalne towarzystwa SALVAMONT, posiadające siedziby w lokalnych centrach administracyjnych. Wyróżnić można aż dwanaście sposobów oznaczania szlaków. Są trzy kolory – czerwony, niebieski i żółty oraz cztery symbole – pasek (przypominający „nasze” – dwa paski białe, w środku kolorowy), krzyżyk na białym polu, trójkąt i koło.    Jak nietrudno zauważyć daje to zdecydowanie większą ilość kombinacji i może namieszać po drodze.
Co mogę rzec z własnego doświadczenia – najpopularniejszy jest oczywiście pasek.  Mimo iż w Rumunii ustawiony pionowo, graficznie zbieżny z tymi które oglądamy w Polsce.  I kolor czerwony – dominuje, a poza tym, tu także oznacza szlak główny i biegnie przez większość  pasm, ”zaliczając” najciekawsze szczyty.  Często też pojawia się krzyżyk, zdecydowanie czerwony – empirycznie mogę stwierdzić, że oznacza szlak krótki, dojściowy do głównej grani.  Trójkąty występują raczej rzadko, w bardziej popularnych górach, zaś nie pamiętam czy w ogóle widziałem oznaczenia „kołowe” (nawet jeśli, na pewno nie szedłem dłużej taką ścieżką).
g. Fagaraskie
Teraz czysta praktyka– jak się za tymi oznaczeniami podążą. No i znów konformistycznie nie mogę zając jednego stanowiska. Paradoks Rumunii polega właśnie na powierzchni terenów górskich i mnogości szlaków.  A ilość ta w rzeczywistości  oznacza, że o wszystko zadbać się nie da. Priorytet oczywiście mają pasma najpopularniejsze turystycznie, reprezentacyjne – jak Góry Fagaraskie, Piatra Craiului czy Bucegi.  Szlaki oznaczone są tam dobrze i mogą stworzyć złudny obraz ogółu Karpat rumuńskich. Nie należy temu ulegać, gdyż tak było i ze mną.  Dwa lata temu  pierwszy raz wyruszyłem  w Fagarasze i byłem wprost zachwycony ich oznakowaniem.  Następnym wyjazdem była wycieczka przez całe Karpaty Południowe, która zweryfikowała moje pojęcie w temacie.  I co się okazało? Mianowicie pasma mniej popularne bywają wprost zapominane. Odwołam się do głównego szlaku czerwonego w górach Cernei – widniał u mnie na mapie  z lat 80tych minionego wieku i znaki w terenie pochodzą chyba ciągle z tego okresu.  Kilka razy oznaczenie pojawiało się raz (czytaj 1) na cały dzień, i nie były to przypadki odosobnione.  W górach Lotrului miejscowi powiadomili nas, że szlak jest dobrze oznaczony(oczywiście na mapie także się znajdował),  gdy w rzeczywistości  przez ok. 40km nie było ani jednego kolorowego „śladu”.   O inne anomalie także nietrudno – np szlaki tego samego koloru rozgałęziają się, by spotkać się kilkanaście kilometrów dalej.  Może to moje subiektywnie spostrzeżenie, ale „krzyżyki” wydają się w większości świeżo malowane.
g. Lotrului
Znaków – jako blaszane tablice na stalowych rurach jest całkiem dużo.  Trochę sygnowanych www.karpaty.net, pozostałe lokalne (towarzystwa Salvamont). Te ostatnie przeważnie stare z mniejszymi lub większymi śladami korozji, aż po stadia skrajne, bez grama farby, co widać na zdjęciu.  Sposobem wskazywania drogi bywają także kamienne kopczyki ustawione przez „Bóg wie kogo”. Idąc za nimi trzeba uważać. Generalnie wskazują dobrą drogę głównym, czerwonym szlakiem (najczęściej), jednak bywają i takie, które są ustawione w nielogicznych miejscach – ot tak.
Kończąc  opisywanie warunków na Rumunii to muszę również zdublować tu swoje zdanie odnośnie Ukrainy. Jak powyżej – znaki są, tylko zależy, gdzie ich szukamyJ.  W popularnych górach zazwyczaj uda nam się je znaleźć, jednak w bardziej zapomnianych – możemy mieć pewność, że cudów nie będzie(delikatnie rzecz ujmując, czytaj wyżej).  Karpaty Rumuńskie, to już rzeczywistość gór, których lekceważyć nie można, polegając tylko na oznaczeniach.  Mało zurbanizowane, z wysokością często przekraczającą 2tys m npm i kapryśną pogodą powinny być celem raczej dla zaprawionych turystów, dobrze posługujących się mapą i kompasem, świadomych możliwości wystąpienia sytuacji nieplanowanych. Polecane posiadanie GPSa i dobrych map (równolegle).

Bran
Czytając opisy z trzech wyżej wymienionych krajów karpackich,  czytelnikowi powinna wyklarować się rzeczywista sytuacja w nich panująca, z każdym następnym – coraz gorsza. I tak właśnie jest.  Z tej trójki stan oznaczeń szlaków turystycznych w Polsce jest najlepszy i pod tym wzglądem najbardziej zaawansowany – nie mamy wszak tak wielkich powierzchni górskich i chyba nauczyliśmy się je szanować. U naszego wschodniego sąsiada jest gorzej, choć jego udział w Karpatach to „marne 350km” z całego Łuku. Wynika to z pewnością z większego zacofania i dopiero kształtowania świadomości w tej dziedzinie.  Subiektywnie uśredniając, w rumuńskich górach sytuacja jest jeszcze gorsza, choć za to nie można Rumunów winić. Wynika to  zapewne z ogromu terenów tego typu na ich terytorium. Niemniej jednak  w ostatnich latach Rumunia „turystycznie” bardzo się rozwija i z roku na rok będzie lepiej.  Będzie lepiej także dzięki organizacjom karpackim i wolontariatowi, któremu od nas turystów – należy się wielki ukłon.
Tekst napisałem, jakby w odpowiedzi na proste pytania zainteresowanych w internecie, typu „jak wygląda sprawa z oznaczeniami w Rumunii, na Ukrainie itp..” . Mam nadzieję, że choć ogólnie, w tych paru zdaniach pomogłem.  Jak wynika z tytułu – tekst subiektywny, na podstawie praktyki, jeśli ktoś ma inne doświadczenia w temacie – czekam na komentarze.

EDIT!!!

Zapraszam również do tematu: -> Oznaczenia szlaków górskich w Karpatach – Słowacja

Tomasz Duda