środa, 4 kwietnia 2018

Kończysta zimą - relacja, opis, wejście, Tatry zimą

Po wyjeździe na Kieżmarski Szczyt nabawiłem się przeziębienia. Nie trwało ono długo i już dwa tygodnie później kombinowałem, jakby tu znowu pojechać w Tatry.  Tym razem na Kończystą (2538 m npm), która najlepiej nadawała się na panującą wkoło niestabilną aurę. Łatwa droga i małe zagrożenie lawinowe. Tego mi było trzeba. 

Niestety pogoda nie zapowiadała się szczególnie, ani nikt ze znajomych nie palił się do jazdy. Musiałem wysilić się więc i poszukać nowych towarzyszy. Jeszcze w piątek wieczór poruszałem niebo i ziemię, aby jakimś cudem w te Tatry pojechać. Poszli pod ogień dalsi znajomi i grupy na Facebook. Wszyscy po kolei odmawiali. Już prawie straciłem nadzieję, jednak w końcu dostałem powiadomienie. Okazało się, że nie jestem jedyną osobą spragnioną gór. Późno, bo około 21:00 nawiązałem kontakt z Justyną  Mariuszem. Gadania było dosłownie kilka minut. Gdzie, kiedy, i jak.  Konkretnie, tj. za kilka godzin, o 4:00 rano przy rondzie Grzegórzeckim. Jedziemy. 

Bez problemów skontaktowaliśmy się i każdy był na miejscu o umówionej porze. Bez zbędnego gadania wyruszyliśmy na południe.



Cel wycieczki stanowiły Wyżnie Hagi - niewielka  miejscowość/przysiółek w Słowackich Tatrach. Trochę  kłopotu zajęło nam znalezienie parkingu w miejscowości. Początkowo liczyliśmy na zatoczkę nieopodal drogi, ale gdy okazało się, że jest zasypana, wjechaliśmy w drogę prowadzącą do góry i zaparkowaliśmy niedaleko jakiegoś hotelu (bezpłatnie).



Z parkingu w kierunku północnym poprowadziły nas znaczki koloru biało żółtego. Szlak był przetarty. Słabo, ale jednak ktoś tędy chodził. Rankiem pogoda była bardzo ładna, niestety szybko od północy na widnokręgu pojawiły się chmury i zakryły wierzchołek Kończystej. Wkrótce pomiędzy drzewami zaczął również huczeć wiatr. Niby nic wielkiego, ale każdy wiedział, że jeżeli na dole wieje, to na górze może być kocioł. 



Maszerowaliśmy początkowo w trójkę, jednak szybko Marcin zaczął odstawać. Szedłem więc z przodu z Justyną. Niebawem wysunęliśmy się za linię lasu i przed nami ukazało się masywne ramię grzbietu Kończystej, niestety zasnute ciemnymi chmurami. Ku naszemu zdziwieniu również droga którą podążaliśmy skręcała na zachód, tj. w kierunku, który nam nie odpowiadał. Trzeba było  przetorować drogę na wschód od nas, do grzbietu. Na szczęście nie samotnie. Przed nami właśnie wracało się dwóch piechurów, którzy chcieli dostać się do Doliny Batyżowieckiej, a ścieżka zaprowadziła ich w przeciwnym kierunku. Poszli torować, a my w tym czasie zaczekaliśmy na Mariusza.



Po chwili ruszyliśmy za śladami naszych poprzedników, którzy zrobili za nas część roboty, wyprowadzając nas aż za linię kosodrzewiny. Tam zrobiliśmy krótki postój, po którym ponownie czekaliśmy na Mariusza. Osłonięty od wiatru teren opuściliśmy po krótkim posiłku. Wyszliśmy znowu we trójkę, ja prowadziłem. Zmierzaliśmy niewielkim grzbietem, w kierunku grani Kończystej. Gdy nastromienie zaczęło wzrastać, a śnieg stał się twardy, wyciągnęliśmy raki, czekan, kaski. Ja jeszcze na softshell zarzuciłem kurtkę. Było to słuszne posunięcie, gdyż na grani wiało jak diabli. Nie jest to wprawdzie jeszcze wicher, który przewraca, ale już zaburzał równowagę piechura. Wiedziałem, że pogoda miała się zepsuć się około 15:00, więc trzeba było się spieszyć. Nie miałem problemu z motywacją - tylko dzięki ruchowi zachować ciepła było możliwe. Mozolnie krok za krokiem torowałem więc drogę do góry. Śnieg był w większości twardy.  Wiatr osłabił komfort marszu na tyle, że kopanie się przez zaspy byłoby prawdziwą udręką.






Początkowo widoczność sięgała kilkuset metrów i byla dobra, ale im wyżej tym jest gorzej. Podczas marszu trzymałem się grani, zmierzając od jednych skał do drugich, potem do kolejnych. Krok za krokiem. Niedaleko za mną idzie Justyna. Maszerowałem tak kilkaset metrów, kilka kilometrów, sam nie wiem. Wkrótce podejście stało się tak monotonne, że straciłem poczucie czasu. Po chwili dostałem sms od Mariusza, który napisał, że zawrócił i będzie na nas czekał na dole.  Przynajmniej o niego nie musimy się martwić. 

Grań początkowo niezbyt stroma, wkrótce stała się skalista i nabrała charakteru. Miałem świadomość, że przed szczytem trzeba będzie wykonać trawers, ale nie wiedziałem dokładnie gdzie. W pewnym momencie zauważyłem trzy równolegle żleby i wydawało mi się, że to może być odpowiedni moment. Przetrawersowaliśmy więc jeden "czujny" żleb, w którym leżało trochę nawianego śniegu. Dalej znowu szliśmy granią. Nie na długo. Grań stała się ostrzejsza, by po chwili zamienić się w teren stricte wspinaczkowy. Już teraz zauważyłem, gdzie teren tworzy naturalną grzędę, a my powinniśmy nią iść. Niestety, przed nami wyrósł trudny teren, a kilkadziesiąt metrów poniżej upragniona grzęda.




Chcąc oszczędzić na czasie zaproponowałem Justynie, że mogę poasekurować ją, a ona zejdzie do nieszczęsnego trawersu. Początkowo realizacja pomysłu szła sprawnie, niestety po dłuższej chwili musiałem pomóc Justynie wyjść z powrotem na grań, gdyż trafiła na strome płyty skalne, nie widząc możliwości zejścia. Musieliśmy zawrócić. W międzyczasie pogoda zepsuła się permanentnie. Wichura trwała w najlepsze, widoczność spadła maksymalnie do kilkudziesięciu metrów, a do tego zaczął sypać śnieg. Sytuacja nie była komfortowa, gdyż dołożyliśmy sobie kilkadziesiąt metrów zejścia w kierunku trawersu, które niebawem musiało skutkować również dodatkowym podejściem. 



Przy wejściu na trawers Justyna rozważała sytuację i zaproponowała wycof. Przyznam się, że również zastanawiałem się nad tym rozwiązaniem. Nie wiedziałem, gdzie jest szczyt, jednak miałem świadomość, że nie mógł znajdować się daleko. Wyciągnąłem telefon, sprawdziłem GPS. Szczyt znajdował się teoretycznie, ok. 200 m. Zaproponowałem, aby spróbować przejść jeszcze do widocznego w oddali wierzchołka, a jeżeli okaże się, że to nie ten - to wracać. Wspomnę również, iż w trawersie znajdowało się trochę nawianego śniegu, dlatego też od czasu ostatniej asekuracji na grani, w celu zabezpieczenia lawinowego, szliśmy razem prowizorycznie związani. Na szczecie okazało się, że śniegu nie ma wcale tak dużo. Dodatkowo, po kilkudziesięciu metrach trafiłem na stare ślady. Jeszcze kolejne kilkadziesiąt i ukazało mi się charakterystyczne kowadło Kończystej. Byliśmy na szczycie.



W kopule szczytowej na przełączce wiatr dął z niespotykaną siłą. Wychylenie głowy nad grań skutkowało łzawieniem i bólem całej twarzy. Aby utrzymać się na nogach najlepiej było klęknąć. W tych niesprzyjających warunkach na samo charakterystyczne kowadełko nie wchodziliśmy. Na szczycie spędziliśmy zaledwie kilka minut. 



Droga w dół wbrew obawom poszła sprawnie. Bardziej czujny trawers zachodniego stoku kopuły szczytowej Kończystej pokonaliśmy związani liną, niżej już "sznurek" poszedł do plecaka. Nasze ślady pomimo silnego wiatru były ciągle jeszcze dobrze widoczne na śniegu. Za nimi pokonywaliśmy kolejne metry w dół.



Im niżej tym widoczność się poprawiała, a wiatr słabł. Z grani zeszliśmy przed 15:00, a w głowach huczało nam jeszcze bardzo długo. Niebawem zaczął padać śnieg - sygnał, że w dobrym momencie opuściliśmy masyw Kończystej.



Przed 16:00 zeszliśmy do miejscowości. Droga w dół upłynęła bardzo szybko i sprawnie. Przy samochodzie czekał już Mariusz, który powoli schodził i kontemplował okolicę. Zmęczeni wpakowaliśmy się do samochodu i po chwili odjechaliśmy.



Kolejny szczyt Wielkiej Korony Tatr został zaliczony. Z perspektywy cieszę się, że nie było łatwo. Kończysta przy dobrych warunkach pogodowych byłaby niewielkim wyzwaniem. Co innego przy pogodzie jaka nam się przytrafiła. Tym bardziej jestem zadowolony z wyjazdu oraz faktu, iż po raz kolejny udało się przezwyciężyć słabości i zdobyć szczyt.

Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz