czwartek, 26 kwietnia 2018

Rajd Dolnego Sanu 2018 TP 100 - relacja, czyli kto nie ma w głowie, ten ma w nogach ;)

Z Rajdem Dolnego Sanu jest tak, że jeżdżę na niego, bo lubię. Termin nieraz pasuje, nieraz nie, ale odkąd pojechałem po raz pierwszy to staram się być. Połowa marca to przeważnie taki czas, że z racji temperatury i pogody, dzień przed biegiem najczęściej odechciewa się robić czegokolwiek na wolnym powietrzu, a co dopiero biegać, marznąć, czy taplać się w błocie. Nie ma co się oszukiwać. Biorąc pod uwagę, że to mój piąty RDS z kolei, to super pogoda była tylko raz w 2014 roku, znośna również raz. Pozostałe trzy Rajdy to niestety klęska powodziowa lub jak się miało okazać w tym przypadku - atak zimy. Na szczęście, gdy dopada mnie brak motywacji na start w RDS zawsze wracają dobre wspomnienia związane z tą imprezą i sentyment (RDS 2014 był pierwszymi zawodami na orientację jakie pokonałem typowo biegowo), że tak czy inaczej się zapisuję.

W tym roku termin RDS okazał się dla mnie szczególny ..... tzn. szczególnie niekorzystny. 19 marca 2018 roku bowiem zaczynałem pisać czterodniowy egzamin zawodowy. Pierwsza myśl była taka - jeżeli Hubert organizuje RDS przed samym egzaminem to mam gdzieś - nie lecę. Następne myśli uciekały jednak w przeciwnym kierunku - jakby to zrobić, żeby jednak wziąć udział w biegu...
Postanowiłem więc, że jednak wezmę udział, pytanie jeszcze jaka trasa. 50 km to najłatwiejsza dla mnie opcja, którą miałem wybrać. Zrobię szybką 50 tkę, nie uszkodzę się za bardzo i będzie fajnie - pomyślałem.  Następne moje myśli nie były jednak aż tak asekuracyjne. Wziąłem po uwagę, że przed majowym Kieratem nie będzie gdzie zrobić treningowej setki, która w aspekcie kondycyjnym bardzo by mi się przydała. Postanowiłem więc, że jednak pójdę na setkę RDS, bo przecież na Rajdzie zazwyczaj nie jest ciężko i można to zrobić treningowo. Z upływem kolejnych dni przed biegiem mina systematycznie mi rzedła.  Wszystko z powodu prognoz pogody, które zapowiadały się fatalnie i zwiastowały powrót zimy. 
Finalnie, piątkowa prognoza przed biegiem zapowiadała, że około północy przestanie padać deszcz, a temperatura spadnie poniżej zera i będzie systematycznie leciała na łeb na szyję, w sobotę wieczorem przyjmując ok -7 stopni Celsjusza i wiatr.  Prognoza ta okazała się bardzo trafna...

W  piątkowe popołudnie nie byłem jeszcze przekonany gdzie idę, a samemu strasznie nie chciało mi się biegać po nocy. Odezwałem się do Piotrka Jaśkiewicza w sprawie towarzystwa na trasie. Przystał na moją propozycję. Teoretycznie najbliższa przyszłość była ustalona, chociaż ja mając w perspektywie wtorkowy egzamin zawodowy obawiałem się trochę. Z doświadczenia wiem, że 50 km to spokojnie przebiegnę właściwie w każdych warunkach. Za to przy 100 km sytuacja się komplikuje. Szczerze - obawiałem się kontuzji, czy jakiejś grypy, która mogłaby mi się przytrafić po starciu z zimową pogodą, a potem odbić się na moim egzaminie. 

fot. Dariusz Czechowicz

fot. Dariusz Czechowicz


Koniec końców, w piątek około 21:00 dotarłem do Pruchnika w podkarpackim. Pogoda po drodze nie zapowiadała się optymistycznie. Padał deszcz i śnieg, na zmianę. W końcu deszczowa aura zwyciężyła. Na miejscu uskuteczniłem szybkie przepakowanie, planowanie trasy, wykonywanie czynności których podejmowanie normalnemu człowiekowi nie przyszłoby do głowy. Kilka minut przed północą bylem gotowy do startu na trasie, wraz z kilkunastoma innymi śmiałkami z kapturem na głowie i czołówką oświetlającą przestrzeń kilkunastu metrów przede mną. Dlaczego tylko kilkunastu? Nie tylko dlatego, że mój stary Black Diamond Spot już ledwie zipie, ale zaczął padać deszcz ze śniegiem, skutecznie utrudniający widoczność. 

fot. Dariusz Czechowicz

Wybiła północ, ruszyliśmy. Nie było okrzyków, za to kilkanaście postaci początkowo powoli, a następnie coraz szybciej zaczęło przebierać nogami po pruchnickich chodnikach. Ja pobiegłem z Piotrkiem, pozostałe towarzystwo również chcąc nie chcąc podzieliło się na kilka zespołów dwuosobowych.
Do punktu pierwszego droga wiodła na południe asfaltem, następnie polnymi ścieżkami. Po zejściu z utwardzonej nawierzchni mogliśmy przekonać się, jak będzie wyglądała dalsza droga. Dominowało wszechobecne błoto, stopy grzęzły, a buty mokły. Do tego trzeba było uważać, żeby biegnąc nie stracić równowagi i nie wpaść w kałużę. Z utęsknieniem czekałem na mróz, z nadzieją, że za kilka godzin nawierzchnia zamarznie. 

fot. Hubert Puka

Pierwszy punkt zrobiliśmy sprawnie, ale niezbyt szybko. Jak podsumował to stojący niedaleko Hubert: "Macie 1,5 km za sobą i pół godziny". Nie brzmiało to optymistycznie. Następnie systemem dróżek polnych i leśnych ruszyliśmy na wschód. Kluczowym było dotarcie do wsi Węgierka, a następnie wdrapanie się na wzgórze Świdowa. Samo podejście chociaż niebyt wymagające, dłużyło się w nieskończoność. Szczególnie w okolicy płaskiego czubka wzgórza, gdzie miał być zlokalizowany punkt. Widząc dokoła jedynie pole oraz kilka światełek w oddali, miałem wrażenie,  że przeszliśmy już zbyt daleko. Na szczęście, gdzieś przy samotnym drzewie, w takt wichury i padającego śniegu kiwał się biało-czerwony lampion. Nawigacja do PK3 była problematyczna i wyszła nam nie najlepiej.  Początkowo biegliśmy zupełnie na azymut wraz z Przemkiem Witczakiem, jednak po kilkudziesięciu minutach znowu się rozdzieliliśmy wybierając inne leśne drogi. Jak się okazało, wraz z Piotrkiem trafiliśmy w tą złą, gdyż po kilkunastu minutach dotarliśmy pod miejscowość Łazy Węgierskie, jednak od zabudowań oddzielała nas rzeka. Nie jakiś tam strumień, ale rzeka o szerokości kilku metrów. Dodatkowo nie udało nam się odnaleźć mostu. Zdenerwowani musieliśmy obejść rzekę do najbliższego mostu, tracąc przy tym ok. 3 kilometrów. W miejscowości, przy PK3 spotkaliśmy kilku zawodników, tak że do następnego checkpointu lecieliśmy już w pięciu. Droga do PKT 4 i początku wąwozu była typowym odcinkiem drogowym, który pokonaliśmy szybko. Temperatura spadła już grubo poniżej zera i zrobiło się zimno. Na otwartych odcinkach pomimo że biegłem w kurtce i z kapturem na głowie, nie mogłem w pełni się rozgrzać. Na szczęście w praktyce trasa w dużej mierze biegła lasami i wąwozami, co ograniczało działanie wiatru.   Do PK5 początkowo wybraliśmy leśną drogę, jednak perypetie przy PK3 odbiły się już na naszej motywacji do szukania krótkiej trasy. Początkowo chciałem biec do lasu, jednak Piotrek zaproponował obiegnięcie odcinka asfaltem. Zgodziłem się, woląc nadłożyć kilometrów niż później błądzić po lesie. Odcinek do PK6 był łatwy, długi i prowadził asfaltem oraz drogami szutrowymi, wiodącymi bardzo intuicyjnie. W trakcie jego pokonywania zaczęło świtać, tak że punkt położony nieopodal koryta Sanu "podbiliśmy" już w świetle dziennym. Tutaj również spotkaliśmy się w kilka osób, by na kolejnym asfaltowym odcinku po raz kolejny rozdzielić. Pewien etap skończył się, gdy przekroczyliśmy most na Sanie. 

Pod PK7 położony na wzgórzu, będącym pozostałością jakiegoś dawnego grodziska, dotarliśmy niemal w całości drogą. Tutaj ujawniły się negatywy nocnego ochłodzenia i mrozu. Na asfalcie zrobiła się tzw. "szklanka" i trzeba było naprawdę bardzo uważać, żeby nie "wywinąć orła". Kilka razy było bardzo blisko zderzenia z glebą. Za grodziskiem pobiegliśmy na południe w kierunku wzgórza Łubienka i miejscowości Piątkowa, gdzie nieopodal cerkwi zlokalizowany był PK8. Do tej pory droga przebiegała poprawnie. Następnie postanowiliśmy, że PK9 zaatakujemy od strony doliny i potoku płynącego z kierunku wsi Załazek. W tym celu musieliśmy trochę zawrócić odcinkiem drogowym i następnie pokonać rzekę. Tutaj pojawił się pierwszy problem - nie potrafiliśmy znaleźć mostu, a pokonywanie kilku metrów rwącej wody po pas na mrozie nie szczególnie nam się nie uśmiechało. Mostu szukał z nami Przemek Witczak, który jednak po chwili pobiegł dalej, aby ominąć ten odcinek asfaltem. Ja wraz z Piotrkiem jednak również chcieliśmy odpuścić, gdy naszym oczom ukazała się niewidoczna z oddali kładka. W tym momencie czuliśmy, że mamy duże szczęście i uda się pokonać odcinek bezproblemowo. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że wpakowaliśmy się na wielką "minę". Droga początkowo szeroka, wkrótce dobiegła do potoku i zniknęła. Zostaliśmy sami z chaszczami, przez które musieliśmy się przedzierać. Wiedzieliśmy już, że odcinek trzeba było obejść, a Przemka decyzja była bardzo trafna. Nie pozostało nic innego jak poprzeklinać pod nosem i brnąć do przodu. Jakimś cudem na azymut dotarliśmy do wsi Załązek i dalej do PK9, którego umiejscowienie (język lasu) okazało się mocno nieoczywiste. 
Droga przez lasy do kolejnego checkpointu była kolejnym żmudnym odcinkiem trasy. Pomimo dosłownie setek dróg leśnych wokoło, nie dało się biec. Żadna ze ścieżek nie była wiodąca, w większości po kilkuset metrach same znikały. Ponadto albo zasłane były ściętymi drzewami, albo nieprzebieżnym błotem. Odcinek pokonaliśmy powoli i systematycznie. Gdy już trafiliśmy na szlak niebieski w końcu "byliśmy w domu". Pozostało puścić się galopem w dół do doliny i drogi. 

Spod cerkwi ruszyliśmy drogą na zachód, w kierunku PK11. Początkowo droga szła nam bardzo sprawnie i szybko. Potem weszliśmy do lasu. Przemieszczaliśmy się drogą wzdłuż grzbietu, aż do szczytu bezimiennego wzgórza. Przy zejściu z niego drogę zasłoniły nam drzewa położone po wycince i pomimo obserwacji kompasów zboczyliśmy zbytnio na północ, o czym uświadomiliśmy sobie dopiero, gdy zejście zaczęło robić się przepadziste i strome. Nie trafiliśmy na przełęcz Żohatyńską. Postanowiliśmy nie wracać do lasu, ale obiec odcinek asfaltem. Mieliśmy świadomość, że przez nietrafny wybór drogi na PK9, Przemek Witczak jest sporo przed nami. Być może nie on jedyny. Pomyślałem jednak, że mimo wszystko mamy szanse go dogonić, trochę na zasadzie "kto nie ma w głowie, ten ma w nogach". W nogach zaś miałem mocy jeszcze sporo. W tym momencie wspomnieć należy o pogodzie. Biorąc pod uwagę, że temperatura systematycznie się obniżała, momentami było bardzo zimno. W pewnym momencie moje zmoczone na wskroś od wewnątrz i oblepione lodem od zewnątrz buty przestały zapewniać stopom jakiekolwiek ciepło, przez co zacząłem tracić czucie w palcach u stóp. Odcinek drogowy, który przed nami się pojawił okazał się prawdziwym wybawieniem. Musiałem mocno klepać asfalt ponad pół godziny, zanim poczułem, że do stóp wraca ciepło. Przy PK11 na górze wąwozu wypełniliśmy bukłaki wodą, jaką pozostawił tam organizator. Moment był ku temu idealny, gdyż po dziesięciu godzinach w trasie wady zaczynało brakować. PK12 był nieopodal, przy strumieniu, za cerkwią w Jaworniku Ruskim. Do miejscowości dotarliśmy biegnąc na wprost przez łąki, w kierunku północno-zachodnim. 
Przy PK12 pojawił się problem z mokradłami. Prozaicznie, bardzo przyjemnie biegło mi się w mokrych, ale ciepłych butach i miałem wielką determinację, aby ich nie moczyć po raz setny i zachować stan "ch...., ale stabilnie". Dodatkowo spostrzegłem, że nie mam już ochraniacza na lewym bucie, który musiał spaść podczas przedzierania się przez któreś z kolei krzaki. Żeby nie zamoczyć butów Piotrek postanowił skakać "o tyczkach", tj. za pomocą dwóch grubych kijów. Udało się! Suchą stopą przeszliśmy na drugą stronę rozlewiska, po czym, wdrapaliśmy się na grzbiet. Poprzednie perypetie związane z przedzieraniem się przez lasy na południe od Sanu, znikające w lesie ścieżki i właściwy brak możliwości biegania upewnił nas w przekonaniu, że lepiej nadłożyć drogi i odcinek pokonać dwukrotnie większą prędkością asfaltem przez wieś Dylągowa. Tak też zrobiliśmy i choć klepaliśmy asfalt, to prędkość była zdecydowanie zadowalająca. Szybko pokonaliśmy te kilka kilometrów i wdrapaliśmy się na wzgórza z widokiem na dolinę Sanu. Chociaż wiatr i mróz nie pozwalały w pełni cieszyć się biegiem, to horyzont malował się spektakularnie, a San wijący się pomiędzy wzgórzami robił piorunujące wrażenie. PK13 przy wsi Łączki. Zdobywając ten punkt miałem świadomość, że najgorsze, czyli tereny na południe do Sanu za nami, a teraz będzie można przycisnąć.
Przebiegliśmy przez kładkę nad Sanem, następnie udaliśmy się wzdłuż drogi na północny wschód. aż trudno uwierzyć, jak na północ od rzeki zmieniło się otoczenie. Dopiero teraz można było się przekonać, że na południe od Sanu 

Aby trafić do PK14 należało wdrapać się na pasmo wzgórz ciągnących się na północ od Sanu i szukać potoku przy wsi Podbukowina. Podejście nie sprawiało problemów, jednak przypomniało, że w nogach mamy już ponad 80 km. Idąc i biegnąc co jakiś czas widziałem na drodze ślady naszego poprzednika, którym musiał być Przemek Witczak. Już kilka godzin nie mieliśmy go w zasięgu wzroku, więc uznałem, że nasze szanse na dogonienie go maleją. Niebyt się tym przejmowaliśmy, pokonując drogowe odcinki do Przedmieścia Dubieckiego. Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w Lewiatanie, aby ogrzać się i zjeść lokalne pieczywo. Wiatr wychładzał na otwartym terenie bardzo szybko, zaś żele i batony bardzo nam zbrzydły, więc krótki odpoczynek zrobił bardzo dużą robotę.  Po zebraniu PK14 w dalszą drogę wybraliśmy się przemierzając chodniki Dubiecka. Następnie skręciliśmy do miejscowości Nienadowa, by na wysokości kościoła "odbić" w kierunku północnym. Na podejściu przerwaliśmy bieg. Zrobiło się bardzo monotonnie. Niemrawo stawiałem krok za krokiem, gdy nagle moje spojrzenie zatrzymało się na ubranej na czarno postaci idącej przed nami. Nadrabiając kilometrów i klepiąc asfalt dogoniliśmy wreszcie Przemka Witczaka. Byliśmy z siebie bardzo zadowoleni, a cała monotonia minęła jak ręką odjął. Razem przeszliśmy odcinek do najbliższego punktu, zlokalizowanego na wzgórzu Patryja. Na szczycie wiało nielitościwie, do tego na powrót zaczął sypać śnieg. Podbiliśmy karty startowe i jak najszybciej ewakuowaliśmy się w dalszą drogę. Bodajże na tym odcinku podjęliśmy decyzje, że nie chce nam się rywalizować i do mety dotoczymy się w trójkę. Przedostatni PK17 czekał na nas przy kolejnym przekaźniku, na szczycie wzgórza przy drodze. Widoczny był już z oddali i w miarę jak pokonywaliśmy kilometry coraz bardziej się przybliżał. Wiatr, choć towarzyszył nam, cały dzień, przed PK14 natarł na nas ze zdwojoną siłą. W pewnym momencie powiało tak mocno, że wyrwało mi z rąk mapę, która poszybowała nie wiadomo gdzie. Pozostałem na trasie "ślepy". Na szczęście, do mety pozostało już tylko kilka kilometrów. Pomimo kurtki, naciągniętego na głowę kaptura było mi zimno. Nawet podczas biegu. 
Nie byłem zbytnio zmęczony, ale biegu miałem już trochę dość. Szczególnie tego wiatru i śniegu, który łupał w twarz. 
Do ostatniego punktu biegliśmy początkowo drogą, a następnie przez orne pola, potykając się o nierówności. Ziemia od czasu opuszczenia przez nas bazy zdążyła zamarznąć na kość, więc przynajmniej z błotem nie było już problemów. Toczyliśmy się więc, ciągnięci już wizją mety. 
Trochę dziwiło nas, że przez cały bieg nie spotkaliśmy żadnych zawodników z trasy 50 km. Żartowaliśmy, że być może trasa została odwołana. Myśli takie wykluczyło dopiero spotkanie przy PK18, dwóch osób z trasy TP50.  Po zebraniu ostatniego lampionu biegliśmy już drogą wojewódzką, aż do Pruchnika. Nie mając nikogo "na ogonie" nie spieszyliśmy się zbytnio. Rozmawiając pokonaliśmy ostatni odcinek trasy.

fot. Tomasz Domin
fot. Hubert Puka

fot. Katarzyna Sochacka



W bazie nasza trójka, tj. (Tomasz Duda, Piotr Jaśkiewicz, Przemysław Witczak) zameldowała się o godzinie 17:52 i taki czas osiągnęliśmy. Zajęliśmy ex aequo pierwsze miejsce. Hubert powitał nas specyficznie: "Teraz to wy chyba chcecie mi wpierdolić" ;) W rzeczywistości było wprost odwrotnie. Trasa w warunkach pogodowych jakich doświadczyliśmy była bardzo wymagająca, lecz dawała tym większą satysfakcję z jej pokonania. Nasz czas w porównaniu do ostatnich edycji Rajdu Dolnego Sanu mówi sam za siebie - był gorszy o dobrych kilka godzin, od najlepszego zawodnika w roku 2017, 2016 czy 2015. Subiektywnie, była to dla mnie najtrudniejsza setka, w jakiej miałem okazję brać udział. Warunki okazały się totalnie niebiegowe - w lasach tony błota, drogi zalodzone i większość lasów nieprzebieżnych.  Największą osobliwością na rasie okazał się dla mnie charakter terenu na południe od San. Chociaż nikt nie spotkał niedźwiedzia, a jedynie jego ślady, to otoczenie sprawiało wrażenie całkowicie zdziczałego. Przez cały dzień spotkaliśmy dosłownie kilka osób, minęło nas nie więcej niż pięć samochodów. Pomimo, iż w okolicy nie ma wzgórz powyżej 500 m npm to tereny pod względem "odludności" mogłyby śmiało konkurować z Bieszczadami. Moim zdaniem  okolica do przeprowadzenia tego typu biegów jest idealna. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie więcej edycji "Górnego" a nie "Dolnego" Sanu. tereny są nieporównywalnie ciekawsze. 





Przy okazji dziękuję organizatorowi za wspaniała zabawę i współtowarzyszom niedoli na trasie. Kto był, ten wie :) Do zobaczenia za rok. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz