środa, 9 maja 2018

Wysoka od doliny Złomisk zimą - relacja, opis, Wielka Korona Tatr

Masyw Wysokiej (2547 m npm) pierwszy raz zobaczyłem w 2011 roku, podczas wycieczki w Polskie Tatry. Od tamtej pory jakoś nie miałem okazji na nią wejść. Jako, iż w 2017 roku za kolejny cel do zrealizowania postawiłem sobie zdobycie Wielkiej Korony Tatr, szczyt automatycznie znalazł się na mojej liście. 

W dniu 24 marca 2018 roku, kiedy jechałem w Tatry z zamiarem zdobycia Wysokiej, pozostawała ona najwyższym szczytem WKT, na który wchodziłem po raz pierwszy. Wyjazd podczas jednego z pierwszych dni wiosny tego roku, zapowiadał się bardzo dobrze. Bezwietrzna, piękna pogoda i zagrożenie lawinowe z tendencją opadającą to czynniki, które przyciągnęły w Tatry prawdziwe tłumy.



Ja wraz z Robertem i Anitą wyruszyliśmy z samego rana, tj. o 3:00 rano z Krakowa. Około 6:00 dotarliśmy już na parking przy Popradzkim Plesie i bez zwłoki ruszyliśmy w górę. Po wyjściu z samochodu okazało się, że na zewnątrz nie czuć wcale wiosny, ale jest co najmniej kilkanaście stopni mrozu. Temperatura nie pozwała więc stać bezczynnie. Dopiero na podejściu rozgrzaliśmy się. Droga wiodła asfaltem, aż pod schronisko Popradske Pleso. Na miejscu postanowiliśmy zatrzymać się, trochę ogrzać i wypić herbatę. Okazało się, że miejscowi turyści również dopiero zbierają się do wychodzenia. 



Po kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej. Dosłownie kawałek przeszliśmy czerwonym szlakiem, by po chwili odbić w nieznakowaną ścieżkę wiodącą do Doliny Złomisk. Właściwie nie była to ścieżka, ale ślad po nartach turowych i początkowo nie byliśmy przekonani, czy dobrze idziemy. Rzecz jasna znajdowałem się w Dolinie Złomisk po raz pierwszy. Na tamtą chwilę wiosna w Tatry zawitała jedynie na kalendarzu. Rzeczywistość pokazała, że warunki ani o źdźbło nie różnią się od zimowych. Mróz trzymał w najlepsze a nam po kolei grabiały palce dłoni i stóp. Nie bez znaczenia pozostawał również fakt, że właściwie cała Dolina Złomisk jest zacieniona i próżno czekać tam na promienie słońca.



Podejście było dla mnie bardzo podobne do tego prowadzącego do Chaty Tery'ego. Trochę przydługawe i nużące. Przed nami szło kilka osób, za nami również widzieliśmy postacie, przemierzające stok krok za krokiem. Po wyjściu na pierwsze wypłaszczenie przeszliśmy na trawers, który szerokim zakolem wyprowadzał również na kolejny płaski odcinek. Wchodzenie było jednym długim podejściem ze zmieniającym się stopniem nachylenia. Dopiero po wejściu na wysokość Smoczego Stawu zobaczyliśmy, że tutaj zaczyna prawdziwe podejście. Nie był widoczny wprawdzie główny żleb, którym mieliśmy podchodzić, ale w górę prowadziły wyraźnie ślady. 






Na tym odcinku wyprzedziły nas cztery osoby, które poszły dalej do szczytu, gdyż my zatrzymaliśmy się, aby ubrać raki i uprzęże nad Smoczym Stawem. Tam też pozbyliśmy się docieplających warstw ubrań, gdyż słońce zaczęło mocno operować na horyzoncie. Zespoły przed nami wiązały się przed wejściem do żlebu, powyżej wysokości Draciego Sedla (2223 m npm). Również wyciągnęliśmy czekany, liny i sprzęt asekuracyjny, po czym związaliśmy się w zespole trójkowym - ja z przodu, za mną Robert i na końcu Anita. W miejscu postoju zostawiliśmy natomiast kijki trekkingowe, z zamiarem zabrania ich w drodze powrotnej.  Podziwialiśmy również piękną panoramę Doliny Złomisk, Kończystej, Smoczego szczytu i całego widnokręgu na południu. Z tej wysokości otoczenie wyglądało najbardziej spektakularnie.






Niebawem wyruszyliśmy dalej na podejście, które z każdym metrem robiło się bardziej strome. Zamiast wchodzić głównym żlebem, zdecydowaliśmy się nie na wejście ścieżką wiodącą na wschód od niego, bezpośrednio przy ścianie wschodniego wierzchołka Wysokiej. Na podejściu tępo trochę spadło. Za nami szła czwórka ludzi, którzy zaczęli się do nas zbliżać z minuty na minutę. Droga początkowo wiodła wąskim żlebem, który w pewnym momencie wyprowadzał na trawers pod skalną ścianą. Sama ścieżka wiodła po nawierzchni śnieżnej, przy skałach i co pewien czas można było założyć przelot. Niestety nie mogłem iść zbyt szybko, gdyż przede mną poruszał się "drugi" z poprzedniego zespołu, który guzdrał się niesamowicie. Przy tym nie dało się go wyprzedzić, z uwagi, iż szliśmy krok za krokiem stromymi trawersami, gdzie trzeba było zachować wytężoną czujność. Niestety na tym trudniejszym odcinku dogonili nas ludzie idący niezwiązani z tyłu - jak się okazało - trzech klientów z przewodnikiem, którzy na siłę zaczęli wyprzedzać nas w terenie wybitnie do tego nieprzystosowanym.  Atmosfera zaczęła gęstnieć, choć na szczęście grupa szybko nas minęła.



Po przejściu kolejnych trawersów i skalnego stopnia wyszliśmy do głównego żlebu, który wyprowadzał na przełączkę w Wysokiej, pomiędzy dwoma wierzchołkami - wschodniego oraz zachodniego "z krzyżem", na który docelowo zmierzaliśmy. Aby do niego dotrzeć podeszliśmy kilkadziesiąt metrów do góry , aż do wysokości skalnej ścianki po zachodniej stronie żlebu. Poniżej tej formacji skalnej należało wejść na stromy stok i nim wzdłuż skał podejść na górę. Odcinek poniżej szczytu był chyba najbardziej czujny z całego podejścia. Stok zyskał na stromiźnie, a pod śniegiem zęby raków zgrzytały o lód. Na skale obok na szczęście udało się założyć trzy przeloty. Jeszcze kilkadziesiąt metrów do góry i zameldowaliśmy się na wierzchołku zachodnim o godz. 11:15. Oprócz nas znalazło się tam jeszcze osiem osób, a tym samym mieliśmy wrażenie lekkiego tłoku. 
Pogoda na szczycie była ciągle dobra, ale dało się zauważyć, że od strony dolin nadciągają chmury, które podchodzą do góry. Po wykonaniu kilku zdjęć, ponownie związaliśmy się z zamiarem schodzenia. Teraz Robert szedł pierwszy w dół, za nim Anita i na końcu ja. Ze względu, że odcinek był stromy, na pobliskim głazie założyłem stanowisko i po kolei z przyrządu opuściłem Roberta i Anitę. Gdy już założyli przeloty przy skałach sam zacząłem schodzić bez asekuracji. W międzyczasie, gdy schodziliśmy, w kopule szczytowej Wysokiej rozpoczęło się prawdziwe oblężenie. Takich tłumów, jakie zmierzały do góry nie pamiętam już dawno zimą, na jakimkolwiek szczycie tatrzańskim.  Uciekaliśmy w popłochach...






Tym razem postanowiliśmy, że z przełęczy w Wysokiej zejdziemy żlebem bezpośrednio w dół. Tak tez uczyniliśmy. Naprzeciwko nam do góry podchodziło wielu Słowaków na nartach turowych. Gdy schodziliśmy, żleb zasnuła chmura, która ograniczyła widoczność do kilku metrów. Dodatkowo nagle temperatura skoczyła powyżej zera, a konsystencja śniegu stała się mocno niestabilna. Przy tym nasze tępo schodzenia było bardzo wolne - dopiero później dowiedziałem się, że idący z przodu Robert miał duże problemy z rakami i stąd wynikał jego brak pośpiechu. Niestety nie wiedząc o tym poganiałem towarzystwo, chcąc jak najszybciej wydostać się z lawiniastego terenu. W całej tej "szamotaninie" przypomnieliśmy sobie, że kijki zostawiliśmy w równoległym żlebie, powyżej. Schodziliśmy więc w nerwowym nastroju z perspektywą niechcianego i niepotrzebnego podejścia. Szczęśliwie okazało się, że żleb, którym schodziliśmy kończył się tylko kilkadziesiąt metrów niżej i po wykonaniu niewielkiego trawersu, wylądowaliśmy nieopodal kijów. Robert poprawiał raki, Anita składała linę, a ja podszedłem po nasze zguby. 






Do Smoczego Stawu schodziliśmy już szybciej, pozbywszy się krępującej nas liny. Dopiero na tej wysokości wydostaliśmy się poniżej linii chmur i wokoło rozwidniło się. Na zejściu mieliśmy wątpliwą przyjemność obserwować akcję ratunkową HZS z udziałem śmigłowca, która zakończyła się ewakuacją skiturowca, a raczej "skiturowczyni". Odwracając się za siebie zauważyłem, że oblężenie Wysokiej trwa w najlepsze - ze szczytu schodziło ze 20 osób.




Akcja górska prawie się zakończyła. Niespiesznie poruszaliśmy się Doliną Złomisk zmierzając do Popradskiego Plesa, gdzie dotarliśmy wreszcie ok. 14:30. Przed hotelem zatrzymaliśmy się, przepakowaliśmy i spędziliśmy tu dłuższą chwilę, jedząc to co jeszcze zostało w plecakach. Budynek "pękał w szwach" od turystów, skiturowców, taterników i niedzielnych turystów.



Po spożyciu ruszyliśmy w dalszą drogę w dół, aż do parkingu. W międzyczasie rozpogodziło się i ociepliło. W powietrzu czuć było prawdziwą wiosnę, co znacznie wpłynęło na nasze nastawienie i optymistycznie nastroiło na resztę dnia. W drogę powrotną do Krakowa wyjechaliśmy za dnia (biorąc pod uwagę ostatnie wyjazdy traktuję to jako ewenement) i do miasta dojechaliśmy niebawem po zapadnięciu zmroku.  To był dobry dzień!

Wysoka wbrew oczekiwaniom jakoś mnie nie porwała. Droga jest raczej łatwa, ewidentna. W złych warunkach pogodowych z pewnością główny żleb jest lawiniasty. Cała wycieczka była ciekawa, jednak ex post nie potrafię pojąć dlaczego ten szczyt przyciąga takie tłumy i co powoduje taką ekscytację? Być może całkiem wygodny dojazd, łatwa droga, relatywnie wysoki szczyt? W każdym razie tłumy ludzi, jakie spotkałem w drodze na szczyt i z powrotem były najsłabszym elementem całego wyjazdu.

Pozdrawiam


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz