środa, 8 listopada 2023

Pik Karola Marksa (6727 m npm) - relacja z wejścia na szczyt w Tadżykistanie cz 4. Zwiedzanie kraju - co zobaczyć w Tadżykistanie

 8 sierpnia

Pomimo, że jeszcze wczoraj spaliśmy w Base Campie i akcja górska w naszych głowach na dobre się jeszcze nie skończyła Wstajemy o 7:00 rano i po śniadaniu spakowani oczekujemy na transport do Bolonkul. To miejscowość niemal na końcu świata, położona jeszcze dalej od cywilizacji niż Vrang, w sercu Pamiru, której odwiedzenie polecają nam miejscowi, a nawet spotkani przy zejściu z Piku Karola  Marxa turyści.  Pomimo upływu 8:30, tj. godziny, na którą miał zostać zamówiony transport, nikt nie przyjeżdża i dopiero nasz gospodarz musi interweniować i pytać o aktualność przejazdu. Gdy kierowca przyjeżdża wraz z małym chłopcem, który jest jego pomocnikiem i ma nam towarzyszyć w podróży, pakujemy się do starego terenowego Hyundaia o godzinie 8:45, jedziemy na stację benzynową położoną w zachodniej części miejscowości i następnie zmieniamy kierunek, jadąc na wschód. Im dalej, tym droga staje się gorsza. Początkowo poruszamy się dalej Korytarzem Wachańskim, wzdłuż rzeki Amu Daria. Następnie zmieniamy kierunek na północ i poruszamy się wzdłuż rzeki Pamir, cały czas przy granicy z Afganistanem, do którego teraz dzieli nas dosłownie rzut kamieniem. 




Kierowca jedzie bardzo wolno i nie ma co ukrywać, że denerwuje nas to mocno, gdyż oszczędza albo stary samochód albo benzynę. Pod górkę samochód porusza się z prędkością dosłownie kilku kilometrów na godzinę, co nie zapowiada niczego dobrego. Około godziny 11:45 samochód zaczyna dziwnie piszczeć i zatrzymujemy się. Niestety, ale na nieszczęście dla nas i naszego kierowcy coś się w maszynie popsuło i kierowca rozpoczyna naprawę. Kończy operację po godzinie, z rękami ubrudzonymi w smarze po łokcie. Możemy jechać dalej. Jakość drogi jest fatalna, miejscami to tylko wspomnienie po szutrze i kierowca woli jechać poboczami niż drogą. Przemierzamy niesamowite pustkowia. Ostatnią miejscowość opuściliśmy kilkadziesiąt kilometrów wcześniej, przy drodze nie ma żadnych domów a ruch jest znikomy - rzadszy niż jeden samochód na godzinę. Jeszcze dzień wcześniej miałem zupełnie inne pojęcie o pustkowiach niż w tym momencie- teraz wiem, że na prawdziwym pustkowiu dopiero teraz się znalazłem. Nikt z nas nawet nie zastanawia się, gdyby kierowca nie poradził sobie z naprawą samochodu. 



Około godziny 14:00 docieramy do posterunku wojskowego, gdzie sprawdzane są nasze dokumenty. Z moimi jest jakiś problem, ale po pokazaniu żołnierzowi oryginałów pozwolenia na pobyt w Górskim Badachszanie i rejestracji na pobyt czasowy, puszczają nas dalej. Minąwszy posterunek wojskowy opuszczamy granicę z Afganistanem, zmieniamy kierunek podróży na północny i zmierzamy w stronę Pamir Highway. Ciągle nabieramy wysokości, już mamy około 3800 m npm. Przejeżdżamy przez rozległe doliny Pamiru, mijając po drodze dwa większe jeziora. Wszędzie jest bardzo sucho, piaszczyście i trochę przygnębiająco - ostatnie drzewo widzieliśmy chyba we Vrang. Około 16:00 docieramy do Pamir Highway. Na tym odcinku to droga asfaltowa ale dziurawa i nierówna. Jedziemy nią tylko kilka kilometrów w kierunku zachodnim, gdyż niebawem odbijamy dalej na północ, kierując się za znakami Bolunkul. Tam znowu czeka nas 16 kilometrów drogi szutrowej, którą docieramy nad jezioro. 




To co widzimy po dotarciu na miejsce jest dla nas bardzo nieoczekiwane. Zamiast miejsca polecanego przez miejscowych i turystów, trafiamy na pustkowie otoczone suchymi górami, z ledwie widocznym jeziorem oraz resztkami zabudowań. Miejscowość, którą trudno jednoznacznie tak określić na podstawie obserwacji stanowi kilka parterowych domów porozrzucanych wokoło bez żadnego składu, bardziej przypominjące baraki. Pomiędzy nimi bieli się uklepana surowa ziemia pozbawiona roślin, zapewne wyskubanych przez owce, a wokoło biegają dzieci i psy. Gdzieniegdzie pasą się krowy i leżą porozrzucane części samochodowe czy nawet stoi kilka wraków pojazdów. Miejsce zdecydowanie z kategorii tych, w których nie chcieliśmy się znaleźć i których na pierwszy rzut oka nikt nie polubił. 




Na centralnym placu znajdujemy tandetny guesthouse, w którym nocowali już jacyś turyści. Z braku lepszych opcji akceptujemy zawrotną cenę 20 dolarów za noc z wyżywieniem na osobę. Miejsce jest czyste, ale tandetne i brzydkie. Pierwsze wrażenie dla miejscowości Bolunkul wypada fatalnie. 

Po rozłożeniu bagaży w pokoju chcemy wybrać się na spacer nad jezioro, gdyż wiemy, że nie chcemy zabawiać tutaj długo i pewnie już jutro nas tutaj nie będzie. Droga do zbiornika wodnego, znajdującego się półtora kilometra na północ od miejscowości jest nieoczywista. Idąc na wprost trafiamy na torfowiska i nawet nie możemy dojść do wody. Dopiero za drugim podejściem udaje się dotrzeć do tafli jeziora. Ta jest zimna i zagloniona. Janusz wchodzi do wody, ale nikt nie idzie za jego śladem. Woda i okolica nie zachęca do kąpieli. Wieczorem wracamy do guesthouse - jemy przygotowaną kolację, rozmawiamy z ludźmi i próbujemy zorganizować transport na dzień kolejny. Planujemy pojechać na przełęcz Kutezak. Potrzebujemy transportu na przełęcz, a następnie usługi, aby kierowca po akcji szczytowej odebrał nas i zawiózł do Chorogu. Miejscowy proponuję za taką usługę stawkę 450 dolarów, ale po naszej dezaprobacie schodzi do 300 dolarów i ani dolara mniej. Tym razem nie podejmujemy decyzji w zakresie transportu, ale dyskutujemy i wymyślamy kilka alternatyw. W nocy po jedzeniu lokalnej kolacji dostaję rozstroju żołądka i budzę się kompletnie wyczerpany i bez życia.





9 sierpnia

Budzę się w strasznym stanie i od razu udaję się się toalety. Próbuję zjeść cokolwiek lekkiego na śniadanie, aby mieć energię do funkcjonowania. Udaje mi się to i poczytuję to za duży sukces dzisiejszego dnia. Przy śniadaniu dowiadujemy się, że w miejscowości jest kierowca, który jedzie dziś do Chrog, na pusty samochód i mógłby nas podwieźć. Oczywiście nie za darmo. Po ustaleniu ceny przejazdu 150 dolarów za 200 km podejmujemy decyzję, że jednak rezygnujemy z niedoszłego zdobywania szczytu. Trochę z tego powodu, że ja po zmarnowanej nocy nie czuję się pewnie, a po części również, aby nie dać miejscowemu zarobić horrendalnej stawki za przejazd. Z kierowcą umawiamy się na spotkanie o 11:00, tj za 3 h, podczas których chcemy przejść się nad jezioro Yashikul. 

Idziemy do jeziora na lekko z coca colą w ręku. Od razu po wyjściu z miejscowości musimy kupić bilet do Tadżyckiego Parku Narodowego za 25 somoni od osoby. Dalsza droga jest już przyjemnością. Maszerujemy szybko, od większego jeziora dzieli nas 6 km. Po przejściu połowy drogi znajdujemy się na przełęczy i stamtąd mamy widok na zbiornik wodny w oddali. Wygląda spektakularnie i nieporównywalnie lepiej od Bolunkul. Już jesteśmy zadowoleni. Szybko schodzimy na drugą stronę przełęczy i do tafli jeziora. Woda, jak na prawie 4000 metrów jest zaskakująco umiarkowanie ciepła i bardzo czysta. Nie mamy dużo czasu, ale Marcin wchodzi do jeziora, a pozostali kibicują mu z brzegu. 




Po kilkunastu minutach wychodzimy w drogę powrotną aby zdążyć do miejscowości na spotkanie z kierowcą. Docieramy tam o 10:55 i niebawem zaczynamy pakować się do relatywnie młodej Toyoty Land Criuser. Kilkanaście minut później płacimy za nocleg razem 870 somoni i ruszamy w kierunku Pamir Highway. Komfort jazdy dobrym i prawidłowo wyposażonym samochodem czuć od pierwszej minuty. W porównaniu do starego Hundaia, którym jechaliśmy wczoraj, nowa Toyota jest bardzo komfortowa, a podróż to czysta przyjemność. Pamir Higway zaskakuje jakością nawierzchnią na niekorzyść dla tej drogi. O ile spodziewaliśmy się różnej jakości asfaltu na całej drodze, to rzeczywistość pokazuje, że miejscami asfaltu jest jak na lekarstwo, a odcinki szutrowe na drodze łączącej Tadżykistan z Chinami i Kirgistanem to żadna nowość, a raczej smutny standard. Jedziemy i podziwiamy słynną trasę, która nie robi na nas jednak szczególnego wrażenia. Poruszamy się na wysokości 3800-4200 m npm po rozległych i bezkresnych dolinach Pamiru. Gdy zatrzymujemy się na przełęczy Kutezak okazuje się, że na zewnątrz, pomimo pełnego słońca, wokoło jest bardzo zimno. Robimy kilka zdjęć, po czym szybko wsiadamy do samochodu i jedziemy dalej. Po kilku godzinach zatrzymujemy się w restauracji na jedzenie i przeczekanie. 




Dowiadujemy się, że droga do Chorogu będzie zamknięta do godziny 18:00 i lepiej przeczekać tutaj niż w samochodzie na poboczu. Zamawiamy jedzenie, później czekamy. Nawet mnie udaje się coś przegryźć, chociaż nie jestem pewien stanu mojego żołądka. Gdy kierowca daje znak, jedziemy dalej. Jest to słuszna decyzja, gdyż w miejscu newralgicznym oczekujemy tylko chwilę, po czym ktoś daje znak i ruszamy przez roboty drogowe. Około 18:00 jesteśmy już przy hostelu, gdzie nocowaliśmy ponad dwa tygodnie temu. Wieczorem jeszcze wychodzimy na miasto, kupujemy również prowiant.


10 sierpnia

Wstajemy wcześnie rano, około 5:30 i idziemy na miasto wraz z Jankiem i Januszem w poszukiwaniu transportu do Dushanbe. Maszerujemy kilka kilometrów aż do północnej granicy miasta, gdzie około 6:00 powinny odjeżdżać marszrutki. Gdy przychodzimy na miejsce okazuje się jednak, że samochodów jest tylko kilka i pakują się one już do odjazdu. W trakcie rozmowy miejscowi mówią, że wieczorem nikt z nami nie pojedzie, a jedyna publiczna opcja to transport o 6:00 rano. 

Po przemyśleniu wszystkich dostępnych opcji decydujemy, że zadzwonimy do kierowcy, który wiózł nas dzień wcześniej z Bolunkul do Chorogu i proponował transport za 400 dolarów do Dushanbe. Rozmawiam z nim i negocjuję cenę 380 dolarów, niżej już nie das rady zejść. Wyjedziemy jednak wieczorem, co zaoszczędzi nam kosztów noclegu i unikniemy jazdy w ciągu dnia, w upale. 


Po umówieniu transportu na 19:00 wracamy do hostelu i jemy śniadanie. Następnie wychodzimy na miasto w celu zwiedzania ogrodu botanicznego, który ma być największą tego rodzaju atrakcją na świecie. Planujemy dotrzeć tam transportem publicznym - wsiadamy w marszrutkę nr 3, po czym jedziemy na drugi koniec miasta. Ogród botaniczny położony jest na wzgórzu, wstęp dla zagranicznych kosztuje 20 somoni, a prowadzi do niego długa droga, około 2-3 km, która trzeba iść w pełnym słońcu. Samo miejsce zaskakuje niestety po raz kolejny na minus. Ogród jest w mojej ocenie mało estetyczny i zaprojektowany w taki sposób, że nie zachęca do zwiedzania. Chodzimy alejkami, ale zamiast przyjemnego spędzenia czasu wśród egzotycznej roślinności, przechadzka jest niczym więcej niż spacerem po zwykłym parku. Zastanawiamy się również, skąd wzięła się renoma tego ogrodu jako największego na świecie i dochodzimy do wniosku, że policzono najwidoczniej jego powierzchnię od bram wejściowych, od których do faktycznego ogrodu prowadzi droga przez pustkowie. 





Po zwiedzaniu ogrodu wracamy do miasta oraz nie bardzo wiedząc co zrobić z wolnym czasem idziemy na jedzenie, a następnie do parku. Tam zaczepiają nas rozmowni miejscowi, którzy wymieniają z nami swoje spostrzeżenia na temat życia w Tadżykistanie. Co ciekawe i charakterystyczne dla tego kraju, miejscowi pozdrawiają nas często, chcą rozmawiać i robią to z ciekawości i bezinteresownie. Aż nas to dziwi, gdy za rozmową nie kryje się żaden zakamuflowany zamiar otrzymania jakichś pieniędzy, a czysta chęć rozmowy. 

Około 18:00 wracamy do hostelu, gdzie oczekujemy na kierowcę. Przyjeżdża punktualnie i po zapakowaniu wyjeżdżamy około 19:15. Przy zachodzącym słońcu wyjeżdżamy na północ, w kierunku Dushanbe. Droga jest gorsza niż przewidywałem. Właściwie przez 5 godzin nawierzchnia jest fatalnej jakości, przez co o jakimkolwiek śnie w samochodzie nie ma nawet mowy. Autem dosłownie miota na prawo i lewo. Na trasie około północy, oczekujemy na otwarcie jednego odcinka drogi remontowanego przez chińczyków ciężkim sprzętem. Dopiero nad ranem udaje się wjechać na w miarę równą nawierzchnię i dalsza jazda nabiera sensu, gdyż można się zdrzemnąć.




11 sierpnia

Gdy budzę się jest już rano a do Dushambe zostało jeszcze 170 km. Na równej nawierzchni Toyota Land Cruiser płynnie pokonuje kilometry. Nie  co ukrywać, że ten model samochodu jest wartościowym aktywem dla mieszkańców tego kraju. Jeśli nie zamierzasz denerwować się na drodze i chcesz pokonać ją w sposób w miarę przyjemny to kierowca musi mieć Land Cruisera. Cena przejazdu i tak jest zbliżona do jazdy bezimiennym "trupem", a komfort zdecydowanie inny. Miejscowi bardzo dobrze wiedzą, jaka jest wartość samochodu określanego tutaj "The King of Pamir Highway". 

Kierowca około 8:00 podwozi nas pod znajomy Ali Hostel, ale ku naszemu zdziwieniu okazuje się, że nie ma dla nas miejsc w obiekcie. Pozostawimy bagaże pod hostelem, a ja wraz z Jankiem idę na spacer po okolicy w poszukiwaniu miejsc do spania. Odwiedzamy kilka obiektów, gdy w międzyczasie okazuje się, że w Ali Hostel zwolniły się dwa pokoje dwuosobowe po 300 somoni za pokój i możemy się tu zakwaterować. Jesteśmy z tej wiadomości zadowoleni, w szczególności, że możliwość pozostawiania bagażu, bez jego przenoszenia jest wartością samą w sobie. 

Po zadomowieniu się w hostelu zasięgamy u właściciela języka w sprawie wyjazdu do fortecy Hisor, która znajduje się w okolicy, jak i pytamy o kierowcę, który mógłby zawieźć nas do jeziora Iskandarkul. Właściciel hostelu organizuje nam spotkanie z kierowcą, który za 200 dolarów zobowiązuje się zorganizować nam wycieczkę do w to miejsce. Jako, że jest to cena o której słyszeliśmy, akceptujemy ją i umawiamy się na spotkanie kolejnego dnia o 7:00 rano. 

Jako, że zbliża się już 11:00, zbieramy się na miasto. Na sąsiedniej ulicy łapiemy marszrutkę, która zawozi nas na obrzeża miasta. Tam, pouczeni przez właściciela hostelu na temat ceny przejazdu, negocjujemy z taksówkarzami. Wiemy, że przejazd ma kosztować 40-50 somoni. Bardzo bawi nas, gdy na miejscu kilku taksówkarzy rywalizuje o przejazd z nami. Wsiadamy oczywiście do tego, który oferuje najniższą cenę, jednak po drodze kilkukrotnie zmieniamy zamiary. 

Po kilku minutach młody kierowca pędzi z nami do twierdzy Hisor około 20 kilometrów. Do ten pory w naszej opinii miejscowy jeździli stosunkowo ostrożnie, ale ten kierowca to zdecydowanie inna bajka. Przejazd nie jest bezpieczny, ale na pewno szybki - niebawem trafimy do miejsca docelowego. 

Po przybyciu do Hisor jemy obiad, po czym w upale zaczynamy zwiedzać twierdzę. Kompleks salda się z kilku budynków, z których dwa są do zwiedzania - stara szkoła przy meczecie oraz sama forteca. Zwiedzanie każdego z obiektów kosztuje po 10 somoni. Sama twierdza to głównie reprezentacyjna brama, odnowione fragmenty murów i budynek na wzgórzu. Całość położona jest na założeniu obronnym, które z kolei zlokalizowane jest pośrodku rozległej doliny. Zabytek nie powala, ale na pewno jest ciekawy i wart odwiedzenia. Z wizytą w knajpę na herbatę, jego zwiedzenie zajmuje nam około 2 h. 





W drodze powrotnej musimy trochę bardziej pokombinować z taksówkami, gdyż miejscowi nie chcą zawieźć nas bezpośrednio do Dushanbe za rozsądną cenę. W miejscowości jest po prostu mniejsza podaż usług, to i cena wyższa. Najpierw jeden kierowca za 20 somoni wiezie nas do nowego Hisar i dopiero stamtąd za 40 somoni organizujemy przejazd do stolicy na obrzeża miasta. Podczas tej drugiej przejażdżki okazuje się, że taksówkarzowi w trakcie jazdy kończy się paliwo, wobec czego kilkaset metrów musimy pchać startego Opla do stacji benzynowej, aby mógł zatankować i zawieźć nas na umówione miejsce. 



Wysiadamy w centrum i postanawiamy przejść się do hostelu na piechotę. Na ulicy Rustavi wraz z Januszem i Jankiem zatrzymujemy się na posiłek, gdy w międzyczasie Marcin idzie do hostelu. Niebawem my również wyruszamy w tą stronę. 


12 sierpnia

Z umówionym dnia poprzedniego kierowcą spotykamy się o 7:00 i wraz z nim wyjeżdżamy na północ. Droga pod jezioro Iskandarkul jest bardzo widokowa, ciekawa i wiedzie przez góry Fann. Nawierzchnia jest relatywnie dobra, a po drodze mamy okazję przejazdu przez kilka tuneli, z których najdłuższy liczy 8 kilometrów. Tunele są przerażające w porównaniu do standardów europejskich - słabo albo w ogóle nie oświetlone, zadymione i niewentylowane oraz wąskie. Poruszanie się po nich jest koszmarne, a jazdę rowerem nawet trudno sobie wyobrazić - czyste ssamobójstwo. Po przejechaniu około 110 km na północ, skręcamy w drogę szutrową na zachód. Nią jedziemy jeszcze 24 km zanim docieramy do jeziora. 


Iskandarkul jest naprawdę pięknym zbiornikiem wodnym. Nie ma co ukrywać, że już od początku wycieczki góry Fann na pierwszy rzut oka wydają się dużo ciekawsze i bardziej urozmaicone, niż suchy i monotonny Pamir. Samo jezioro ma ciekawą turkusowa barwę, gdyż zasilane jest wodą z lodowca oraz otoczone skalistymi wzgórzami o interesujących kształtach. Po dotarciu na miejsce w pierwszej kolejności idziemy do knajpy znajdującej się nieopodal jeziora aby zamówić obiad na godz. 13:00. Następnie rozpoczynamy spacer po okolicy idąc w kierunku tzw. Snake Lake oraz pobliskich wodospadów, położonych na rzece spływającej z jeziora. Około południa docieramy do głównej tafli wody i plaży, nad którą spędzamy około półtorej godziny. Następnie idziemy na obiad.





Około 14:30 wyjeżdżamy w drogę powrotną. Około 20 km przed Dushanbe skręcamy w kierunku gorących źródeł, na które obiecał zabrać nas kierowca. Wejście kosztuje 50 somoni od osoby, a kompleks położony w hotelu oferuje basen z gorącą wodą oraz saunę. W przerwach można pić herbatę.

W kompleksie siedzimy około godziny po czym ruszamy w dalszą drogę. 

Po przyjedzie do Dushanbe idziemy jeszcze do centrum miasta i po spacerze późnym wieczorem wracamy do hostelu.






13 sierpnia

Ostatniego dnia wyjazdu mamy sporo czasu do wykorzystania. Wstajemy niespiesznie, jemy śniadanie i pakujemy się. Dogadujemy się z właścicielem hostelu, który pozwala nam pozostawić na recepcji swoje rzeczy do  wieczora, do czasu odjazdu na lotnisko. Pomimo trzech tygodni pobytu w Tadżykistanie ciągle po jedzeniu nie czujemy się pewnie na żołądkach. Dziś gorszy dzień ma Janek, który mówi, że nie czuje się zbyt dobrze, ale mimo tego funkcjonuje normalnie. 

Około 10:30 idziemy na miasto. Z uwagi, że dziś niedziela, wokoło jest pusto. Sklepy zamknięte, bardzo niewielu ludzi kręci się po ulicach. 

Naszym celem jest bazar, gdzie zmierzamy kupić pamiątki z wyjazdu oraz wymienić walutę. Jak trafić do tego pierwszego nie wiemy, ale po drodze pytamy miejscowych, którzy raz lepiej, a raz gorzej wskazują nam kierunek. Bazar jest na drugim końcu miasta, toteż trafiamy do niego po niespełna dwóch godzinach. Na miejscu spotykamy trochę co innego niż oczekiwaliśmy - bazar jest targowiskiem dla miejscowych gdzie przede wszystkim kupuje się warzywa, owoce i przyprawy, a nie pamiątki, które by nas interesowały. Niemniej jednak okazuje się, że po kilkunastu minutach chodzenia znajdujemy rzeczy, które możemy kupić bliskim. Nie udaje się jednak znaleźć czynnego kantoru toteż pozostaje nam wymiana waluty w bankomacie. 



Po zakupach jemy obiad na mieście, a następnie udajemy się do muzeum Narodowego Tadżykistanu. Bilety kosztują 35 somoni od osoby. W monumentamym budynku spędzamy ponad dwie godziny. W międzyczasie Janek czuję się gorzej i po wyjściu z muzeum musimy iść do hostelu. Powoli, bo na tyle pozwala mu bolący żołądek. 

Podczas spaceru uświadamiam sobie, że trochę przyzwyczailiśmy się do lokalnego upału i lepiej znosimy temperatury, które są trudne do wytrzymania w Polsce, a co więcej, na zewnątrz jest już zdecydowanie chłodniej niż w pierwszych dniach pobytu w Tadżykistanie. O ile 21 lipca temperatura przekraczała 40 stopni, to w ostatnim dniu naszego pobytu wynosiła już "tylko" 35 stopni. 




Po powrocie do hostelu okazuje się, ze Janek zatruł się na poważnie i jest z nim bardzo źle. Właściwie zwija się z bólu. Miejscowi nie wiedzą co się dzieje i próbują pomóc. Podajemy mu serię leków na żołądek i przeciwbólowych, co konsultujemy telefonicznie z lekarzem z Polski. W międzyczasie właściciel hostelu dzwoni do miejscowego lekarza i przyjeżdża ambulans. Objaśniamy, co podaliśmy Jankowi. Lekarz podaje poza tym tylko paracetamol i polopirynę, aby zbić gorączkę. Czekamy. Po około godzinie Janek czuje się lepiej. Lekarz odjeżdża i nie chce od nas zapłaty. Właściciel hostelu mówi, że się z nim rozliczył, a ten pierwszy w sumie niewiele pomógł. To kolejna historia na koniec wyjazdu potwierdzająca, że prawdziwa wartością Tadżykistanu są ludzie, którzy są skłonni bezinteresownie pomóc. W odróżnieniu od wyjazdów do Kirgistanu sprzed niemal dekady, po aktualnym wyjeździe mogę powiedzieć, że w Tadżykistanu czynnik ludzi jest zupełnie odmienny niż w kraju sąsiednim. Podczas trzech tygodni w Tadżykistanie nie mieliśmy zupełnie przypadku aby ktoś próbował nas okraść, oszukać, naciągnąć na pieniądze. Targować się trzeba - na wschodzie to oczywiste, ale na miejscu człowiek nie ma wrażenia, że na każdym kroku powinien trzymać się za portfel, że może zostać okradziony przez policję czy oszukany. Jest to naprawdę duża wartość dodana dla tego kraju. No i Dushambe jest naprawdę ładnym miastem, w odróżnieniu od Bishkeku. 

Ostatecznie około 22:00, gdy Janek już czuje się lepiej obsługa hostelu zamawia taksówkę i za 13 somoni dojeżdżamy na lotnisko. Po wejściu do obiektu rozkładamy się w znanym nam miejscu i rozbijamy male obozowisko.


14 sierpnia

Ostatnie godziny w Tadźykistanie. Budzik z przerywanej drzemki wyrywa nas o 2:00 rano. W międzyczasie pracownicy lotniska nieraz podchodzili do nas z pytaniami, czy nie lecimy przypadkiem do Istambułu, gdzie samolot wylatuje dwie godziny wcześnie niż nasz (to ten sam samolot Turkish Airlines, którym mieliśmy lecieć pierwotnie, gdyby nie odwołanie naszego lotu z Pragi przez linie lotnicze). Pytania są empatyczne, bezinteresownie i nikt nawet nie myśli o tym, aby przeganiać nas z miejsca gdzie rozłożyliśmy karimaty. To tylko potwierdza moja ocenę tutejszych ludzi wskazaną kilka zdań powyżej. 

Janek ciągle czuje się źle i biega do toalety, gdy nadajemy bagaże. Sytuacja mogła zdarzyć się oczywiście w dużo gorszym dla ns wszystkich terminie, ale współczuję mu wiedząc, że taki ostatni dzień wyjazdu może popsuć cały odbiór wyprawy. 

Samolot zaplanowany o 4:30 jest opóźniony i wylatuje ostatecznie o 5:00. Lotnisko w Dushanbe to najmniejszy tego typu obiekt jak widziałem kiedykolwiek, przypominający bardziej bazar niż lotnisko. 

Do Dubaju dolatujemy około 8:00 rano. Co ciekawe, podmuch gorąca po wyjściu z samolotu nie jest taki straszny jak przy pierwszym kontakcie z tym miejscem - przez trzy tygodnie okolica musiała się lekko ochłodzić. 

Pierwotnie planowaliśmy wyjść na miasto pozwiedzać, ale ze względu na to, stan Janka się nie poprawia to nikt o wyjściu nawet nie mówi. Kilka godzin dzielące nas od kolejnego lotu spędzamy na płycie lotniska, na zmianę siedząc, przysypiając i szwędając się bez celu. 

Kolejny lot również jest opóźniony. Mamy wylecieć o 15:10, a następuje to pół godziny później. Podróż mi się już okropnie dłuży. Janek nie czuje się lepiej i raczej nie przejdzie mu do powrotu do Polski. W Warszawie lądujemy o 19:30. Bardzo cieszymy się, że wróciliśmy i to bezpośrednio do Polski, bez żadnych przesiadek do innych środków transportu i kombinowania. 

Odbieramy bagaże bez problemów i po pożegnaniu rozchodzimy się w różnych kierunkach. 


KONIEC.


Wracamy za rok!