niedziela, 29 października 2017

Wyprawa do Peru Cordilliera Blanca I Huascaran Sur- relacja - część III - Chopocalqui i Huascaran

Tym razem wpis o próbie przekroczenia magicznego pułapu 6.000,00 m npm, jaką podjęliśmy po aklimatyzacji w dolinie Ishinki. Zmagania z naturą, pogodą i naszymi żołądkami.
Zapraszam


29 czerwca 2017 roku


Kolejny ze standardowych dni w Caroline Lodging hostel. Pobudka przed 8:00, przepakowanie, śniadanie i ruszamy w miasto, w poszukiwaniu transportu, pożywienia oraz nowej przygody. Jeszcze dwa dni temu podczas leniwego dnia w bazie w dolinie Ishinki obmyślaliśmy plany i obiektywna kalkulacja pokazała, że mamy jeszcze czas na dwie akcje górskie. Zakładając przy tym, że głównym celem jest Huascaran Sur, postanawiamy dobrze się zaaklimatyzować uprzednio na nieco niższym sześcio-tysięczniku -  Chopocalqui (6354 m npm). Aby zrealizować ten cel uprzednio musimy udać się do miasteczka Yungay, które okryte jest złą sławą. W latach 70-tych ubiegłego wieku trzęsienie ziemi, które spustoszyło ten region, spowodowało usunięcie się mas ziemi i błota z masywu Huascaran, a te dosłownie zmiotły miasteczko z powierzchni ziemi, grzebiąc pod sobą większą część jego mieszkańców. Zdarzenie to zostało jeszcze do dziś w pamięci lokalnej.
Aby dostać się do miasteczka po raz kolejny przychodzi nam zapakować się z ładunkiem do małego busika i zapłacić tym razem po 5 soli. Jeszcze przed podróżą w Huaraz zaopatrujemy się w kartusze gazowe (230 g można kupić za 20 soli - warto wiedzieć) oraz dwie szable śnieżne (po 20 soli sztuka , robione an miejscu z kątowników aluminiowych). O ile do Yungay dojechać nie jest trudno, o tyle dalej musimy  kombinować. Co prawda książkowy przewodnik mówi o transporcie lokalnym w głąb gór, o tyle wszyscy spotkani na miejscu ludzie wspominają jedynie o taksówkach. Pierwszy kierowca za przejazd chce od nas bagatela - 200 soli, a konkurencyjnej ceny nie ma. Ciężkie targi doprowadzają do redukcji ceny o połowę. 100 soli staje się kwotą akceptowalną za przejazd ok. 25 km. Droga wiedzie na wschód, szutrową drogą. Kurz jest wszechobecny, a z każdym kolejnym kilometrem solidnie zyskujemy na wysokości. Przy przekraczaniu granic parku musimy się wylegitymować z naszych biletów. po czym wycieczka trwa dalej. Im głębiej wjeżdżamy w góry tym pogoda psuje się bardziej. Przy tym prognozy nie należą do optymistycznych, a kolejne dni zapowiadają się niepewnie.



Po dwóch godzinach ostrożnej jazdy kierowca podwozi nas wąską drogą wiodącą nad przepaściami na wysokość 4200 m npm. Aż trudno uwierzyć, że droga prowadzi na jeszcze 500 metrów wyżej i przecina Cordilliera Blanca na dwie części. Trudno również uwierzyć, ze droga oznaczona jako główna droga krajowa ma skalistą, nierówną nawierzchnię i szerokość ok. 3 metrów.



Zatrzymujemy się więc na przełęczy i odsyłamy kierowcę, umawiając się z nim jednocześnie na odbiór nas za cztery dni, o 14:00. Po posiłku szybko wychodzimy w kierunku szlaku wiodącego do bazy, gdyż zegarki wskazują już godzinę 14:00. Na zieloną polanę usłaną namiotami trafiamy po pół godziny marszu, spotykając na miejscu ekipę, której nie udało się wejście na szczyt. Młody, lokalny przewodnik udziela nam rzeczowych informacji, życzy powodzenia i pokazuje dalszą drogę do obozu na morenie, którego jeszcze nie widać. Jego postawą jesteśmy mile zaskoczeni. Pomimo późnej pory postanawiamy zaryzykować dalszy marsz.



Chociaż plecaki są ciężkie, a niebo już ciemnieje, idzie się bardzo dobrze. Obóz tzw. "Morain Camp" ma być zlokalizowany na wysokości ok 4800-4900 m npm. Po drodze pokonujemy kolejne moreny. Marsz bardzo się wydłuża, lecz ścieżka jest dobrze widoczna i wiedzie prosto do góry. Wkrótce robił się ciemno, wyciągamy czołówki, a obozu nie widać. Choć nie daję znać po sobie, przychodzi mi do głowy, że obóz możemy zostawić gdzieś z boku po drodze, gdyż jego mieszkańcy mogą po prostu już spać. W okolicach 20:00, po osiągnięciu bagatela 5.000,00 m, solidnie już zmęczeni docieramy na miejsce. Tzn. ja, Janusz i Marcin. Janek trochę osłabł i odstawał. W obozie szybko znajdujemy platformy na namioty, po czym ja z Januszem wyruszamy w poszukiwaniu wody do poziomu lodowca. W zupełnych ciemnościach nie jest to łatwe, gdyż ścieżka staje się niewyraźna, a teren miejscami robi się stromy. Przy tym wchodzimy na 5.000,00 m npm, więc zmęczenie jest duże i bardziej snujemy się, niż idziemy, a zmęczenie robi swoje. Z pełnymi butelkami wracamy do obozu, rozbijamy namioty i zabieramy się za gotowanie. Każdy je przy tym porcję liofila i tak naładowani idziemy spać. Każdy jest zadowolony .....






30 czerwca 2017 roku


... Do czasu. Chwilę po północy budzę się i czuję, że mój żołądek walczy z pokarmem. Niewiele sobie z tego robię, jednak słyszę, że z namiotu obok wychodzi Janusz i narzeka na problemy żołądkowe, wymioty, biegunkę. Przychodzi mi na myśl, że miał pecha i czymś musiał się zatruć. Wracam do snu lecz nie na długo. Wkrótce bóle brzucha rozbudzają mnie na dobre. Żołądek się poddał, a ja muszę szybko uciekać z namiotu zwrócić całą jego zawartość. Rozpoczyna się zabawa z biegunką i wymiotami. Szybka akcja na zewnątrz, powrót do namiotu i tak co kilkadziesiąt minut. Istny koszmar. Przy tym w zabawie zmieniam się z Januszem, który biega z namiotu obok. Takie tortury trwają aż do rana. Przy tym, mimo iż solidnie się odwadniam, nie mogę przyjąć żadnego płynu, gdyż wszystko kończyło na ziemi.



Rano jestem ledwie przytomny i niedolny do niczego. Żołądek się nieco unormował, ale ciągle obawiam się przyjmować jakiegokolwiek jedzenia i picia. Nad ranem problemy żołądkowe zaczęli mieć również Janek i Marcin, jednak nie są one tak intensywne, jak moje, czy Janusza. Cały dzień przesiaduję w namiocie, nie ruszając się nigdzie, na zmianę siedząc, leżąc i śpiąc. Przy tym pogoda nie zachęca do wyjścia, niebo jest zachmurzone, czasem pada śnieg. Któryś z chłopaków proponuje zejście, jednaka ja mocno za tym oponuję. Prawda jest taka, że nie mam siły na nic i nie wyobrażam sobie samego chodzenia, a co dopiero noszenia czegokolwiek. Wiem, że moje samopoczucie na tej wysokości może się jeszcze pogorszyć, jednak wiem, że może być też lepiej. Postanawiam zaryzykować i namawiam chłopaków różnymi argumentami, abyśmy zostali. Zostajemy. Dzień jest ciężki. Staram się powoli nawadniać. W pewnym momencie do naszego namiotu przychodzi lokalny przewodnik z Amerykaninem, którzy podrzucają nam Laremid i liście koki na herbatę. Z wdzięcznością przyjmujemy podarunki i wegetujemy do wieczora. Dziś po wodę idą Marcin i Janek. Każdego z nich kosztuje to niesamowitą ilość wysiłku. Wysokość i zatrucie mocno daje w kość. Siedząc w namiocie dochodzimy przy tym do wniosku co było podstawą naszego rozstroju żołądków, który niemal jednocześnie nas rozłożył. Z pewnością sytuację spowodowało przyjęcie poprzedniego dnia 1,5 kg lokalnego sera, który wcinaliśmy jeszcze na podejściu. Jestem trochę rozżalony, trochę zły na siebie, gdyż już nauczony Kirgistanem powinienem być bardziej asertywny w odmawianiu lokalnego jedzenia. Niestety... W obawie o stan żołądka nie jem nic cały dzień. Kuracja okazuje się skuteczna. Spokojnie przesypiam następną noc.




1 lipca 2017 roku

Rano czuję się już lepiej,  jednak dla bezpieczeństwa w dalszym ciągu nic nie jem. Pogoda nie poprawia się, lecz przynajmniej z tego powodu łatwiej nam przyjąć decyzję o zejściu. O wychodzeniu wyżej nie ma nawet mowy - jesteśmy na to zbyt słabi. W padającym śniegu zbieramy namioty i pakujemy się. Następnie schodzimy.





 Podczas zejścia okazuje się, że nie jestem jednak aż taki słaby jak mi się wydawało. Stawiam kroki raźno i nie męczy mnie to szczególnie. Za to najgorzej idzie Jankowi, którego problemy żołądkowe dotknęły najpóźniej i niedawno opuściły. Musimy kilkukrotnie na niego czekać, choć dla nas to nie problem, a bardziej wytchnienie. Około południa docieramy do Base Camp, gdzie spotykamy grupę turystów z Niemiec z przewodnikami. Zatrzymujemy się tu jedynie na chwilę, chcąc jak najszybciej dotrzeć do drogi i szukać transportu w dół. Gdy stajemy przy szutrówce zaczyna solidnie padać deszcz. Nie mamy innego wyboru jak czekać na przejeżdżające samochody, które toczą się z prędkością 5-10 km/h. Pierwszy przejeżdżający busik jest w pełni zapchany, jednak przy kolejnych mamy już więcej szczęścia. Za nim jadą dwa samochody terenowe, a jeden z kierowców samochodu typu pick-up oferuje nam przejazd za darmo, ale z tyłu na tzw "pace". Oczywiście korzystamy z oferty i chociaż przejażdżka jest niemiła i bolesna, cieszymy się, że dojedziemy bezproblemowo do Yungay. Towarzystwo po drodze zatrzymuje się dwa razy nad jeziorami, na sesje fotograficzne, a my w tym czasie podziwiamy okolicę.  Do miasteczka przybywamy ok. 16:00 i tam rozstajemy się z naszymi kierowcami. Jak mówią - dalej jest "Highway" i nie wolno tak przewozić ludzi. Korzystamy więc z tradycyjnego transportu i wracamy do Huaraz po raz kolejny. Pogoda podczas ostatnich dwóch godzin zmieniał się diametralnie. Gdy w górach nie można było liczyć na żadne przejaśnienia, w dolinie jest czyste niebo i wspaniała popołudniowa atmosfera. Po prostu inny świat od ponurego górskiego krajobrazu.



W Huaraz decydujemy się w końcu zrobić neutralne, gotowane jedzenie. Jeżeli o mnie chodzi to już mija druga doba, gdy nie jem nic, ale w mieście mając niedaleko zaplecze sanitarne mogę zaryzykować, gdyż i organizm domaga się posiłku. Kupujemy produkty i hostelowej kuchni sporządzamy warzywny sos z ziemniakami. Lokalnego mięsa nikt nie chce ryzykować, a warzyw nie brakuje. Korzystamy więc z tego, co najlepsze. W hostelu po raz kolejny wita nas miła atmosfera i właściciele, którzy widocznie interesują się naszym losem, w szczególności oferując leki żołądkowe. W tym miejscu wypada wspomnieć, iż o ile hostel Caroline Lodging pod względem wygód delikatnie mówiąc "nie powala", to obsługa zasługuje, aby na akomodacje wybrać właśnie to miejsce. Gospodarze służą pomocą, miłym słowem i można na nich liczyć w wielu kwestiach.



lipca 2017 roku

Na dzisiejszy dzień zaplanowaliśmy szeroko pojęty rest. Chociaż wszyscy, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem gorącym przeciwnikiem szeroko pojętego siedzenia w miejscu, to jednak tym razem po ostatniej przygodzie po prostu należy to zrobić. Wstajemy późno, jemy wolno śniadanie, w okolicach południa idziemy na zakupy. Stan naszych żołądków, a raczej ich kurczenie się łatwo zaobserwować. Pierwszego dnia po przyjeździe do Huaraz śniadanie w hostelu było dla nas niewielkie i trzeb było jeszcze przed wyjściem dożywić się na własna rękę. Natomiast po przygodzie pod Chpocalqui tej samej ilości pożywienia nie możemy zmieścić. Taki stan utrzymuje się już do końca wyjazdu. Robimy więc solidne zakupy i robimy obiad, który okazuje się być obiadokolacją. Jedzenie ciężko się przyjmuje po dwóch dniach głodówki. Obmyślamy wspólnie plany na dzień następny, po czym każdy "zagrzebuje" się w swoich sprawach. Wieczorem wstępnie przepakowujemy się przed głównym celem wyjazdu.






3 lipca 2017 roku

Po dwóch dniach od przykrego incydentu żołądkowego budzimy się już prawie w pełni sił. Jemy śniadanie, po czym pakujemy się na Huascaran, gdzie planujemy spędzić 5 dni. Uzupełniamy zakupy, wsiadamy w bus do Youngay, jednak opuszczamy go nieco wcześniej, w miejscowości Mancos. Stamtąd taksówką przemieszczamy się w góry, na wschód, do miejscowości Musho (15 soli/4 osoby). Nad okolicą rozpościera się monumentalna postać GÓRY. Masywna, obła sylwetka Huascaran jest widoczna jak na dłoni i wygląda naprawdę monumentalnie, niby tak samo, a zupełnie inaczej niż na zdjęciach. Po opuszczeniu taksówki zostajemy przejęci przez miejscową starszą Panią, która prosi nas o podanie danych i nr paszportu, gdyśmy mieli nie wrócić, etc.





Choć nie wiemy, jaka jest jej funkcja, kobieta wydaje się przejęta swoim zadaniem, Po wylegitymowaniu sie wobec babci możemy iść dalej, ścieżką wiodącą wzdłuż potoku, do bazy pod Huascaran. Przy tym w okolicy nie widać żadnych turystów ani wspinaczy i w porównaniu do odwiedzonych do tej pory miejsc, jest po prostu pusto. Podążamy za niezbyt wyraźną ścieżką po szlaku, jaki mam zapisany na GPS. droga wiedzie przez niewysoki las i jest bardzo monotonna. Nie ma zbyt wielkich przewyższeń, ale krajobraz nie zmienia się  stawianie kroku za krokiem dłuży się po jakimś czasie. Z miejscowości wychodzimy dość późno, co ostatnimi czasy mamy w zwyczaju. Późno, gdyż biorąc pod uwagę zachód słońca po godzinie 18:00, to wyjście o 14:00 do wczesnych nie należy. Kolejnymi trawersami idziemy więc do wieczora, by przez zmierzchem wyjść na otwartą przestrzeń trawiastego grzbietu. Mamy nadzieję, że baza jest tuż-tuż, jednak czeka nas jeszcze dwieście metrów podejścia w zupełnych ciemnościach. W miejscu base camp (ok. 4200 m npm) spotykamy jedynie krowy, których oczy świecą się w świetle czołówek. Okolica jest zupełnie pusta, a znalezienie źródła wody zajmuje nam dłuższą chwilę. Baza znaczy przy tym ostatnią polane na trasie, gdyż wyżej zaczynają się wypolerowane skały.  W ciemnościach rozbijamy namioty, po czym jemy liofile i idziemy spać.





Położenie bazy na swego rodzaju platformie nad doliną powoduje, że ciągle mamy zasięg telefoniczny, zaś światła migoczące w oddali robią niesamowite wrażenie.


4 lipca 217 roku

Wstajemy po wschodzie słońca, jest zimno. Po wewnętrznej stronie namiotów zgromadził się szron. Zanim słońce rozświetli nasze obozowisko, panuje zimowa aura i siedzimy solidnie opatuleni. Po śniadaniu jest już przyjemniej, chociaż nie spieszy nam się zbytnio i wychodzimy około 11:00 ubrani w membranowy ubiór i górskie buty.



 Już kilkadziesiąt metrów za bazą rozpoczyna się bariera skał, którą będziemy się przemieszczać. Początek nie rokuje dobrze, gdyż podczas pierwszego odcinka wspinaczki, Janek na płaskiej skale chwieje się, upada i zjeżdża po jej tafli ok 10 metrów w dół. Skała na szczęście kończy się płaskim terenem i poza zadrapaniami nie odnosi kontuzji. Niem niej jednak dzień rozpoczyna się od chwili strachu. W skalistym terenie manewrujemy poszukując kamiennych kopczyków. Przeważnie nie ma z tym problemów, ale czasami się gubimy. Przy tym trzeba iść za ścieżką, aby nie wpakować się w trudny teren. Należy również uważać na sposób chodzenia po nachylonych płytach, aby nie zsunąć się, jak Janek na początku. Wyobrażamy sobie, że gdy jest mokro zejście musi być przygodowe. W niektórych miejscach odcinki są ubezpieczone łańcuchami. Widać również dużo samych spitów po łańcuchach. Wydaje mi się, że ścieżka kiedyś była lepiej ubezpieczona, ale lokalni przewodnicy zapewne postanowili uczynić ją bardziej niedostępną.




Po południu w oddali pojawia się sylwetka schronu Refugio Huascaran, która jest znakomicie widoczna na tle skał. Na miejsce (4800 m npm) docieramy po godzinie marszu. Ku naszemu zupełnemu zdziwieniu wielkie i nowe schronisko jest puste. Na miejscu nie ma zupełnie nikogo. Zamknięte drzwi i okna, otwarty jedynie winterraum, chociaż w takim stanie, że nie zachęca do korzystania. Nasza sytuacja zmienia się diametralnie i nie wiemy co robić.





Spodziewaliśmy się na miejscu co najmniej kilku ekip, a tym samym chociaż pozorów bezpieczeństwa. Dzisiejszy plan zakładał co prawda dojście do C1 ok 400 m wyżej, jednak nie wiem czy go zrealizujemy. Faktem jest, że pod góra pozostajemy zupełnie sami, a o naszym wyjściu poza właścicielami hostelu w Huascaran nie wie zupełnie nikt. Służb ratunkowych w okolicy nie ma, a w braku turystów zupełnie nikt nie będzie wiedział o jakimkolwiek wypadku. Pod Refugio Huascaran zrzucamy plecaki i zatrzymujemy się na dłuższą przerwę. Rozmyślamy nad dalszymi krokami, rozmawiamy. Choć decyzja przeciąga się i nie jest łatwa, to postanawiamy nie ryzykować samotnego wejścia, biorąc pod uwagę niepewne prognozy pogody. Czytelnikowi może wydawać się to dziwne, jednak biorąc pod uwagę statystyki wypadków na Huascaran i teren im sprzyjający, samotne wyjście byłoby obarczone dużym ryzykiem. Zbyt dużym jak dla nas i niepotrzebnym. Ostatecznie decydujemy, że w górę nie ma sensu iść, jeżeli w obozie pierwszym nie będzie nikogo. Decydujemy się pozostać przy schronie na noc, a rankiem pójść na rekonesans do C1. Na wypłaszczeniu nieopodal rozbijamy namioty i zajmujemy się aktywnościami biwakowymi. Zachód słońca u stóp Huascaran wygląda wspaniale. Góra migocze czerwienią i fioletem. Po zachodzie słońca świeci natomiast odbitym światłem księżycowym. Wygląda to wprost bajkowo.




5 lipca 2017 roku

Budzimy się przed świtem, pakujemy w małe plecaki i wychodzimy około 8:00. Idę wraz z Jankiem i Januszkiem. Marcin decyduje się na wartę w obozie. W trójkę podchodzimy więc pochyłymi płytami, które zdają się nie mieć końca. Przed świtem trzeba uważać, gdyż miejscami płyty są zalodzone, co powoduje konieczność zachowania wzmożonej czujności. Przemieszczamy się szukając kamiennych kopczyków. Problem pojawia się, gdy jest ich zbyt dużo i nie wiadomo, w którą stronę się skierować. Droga ma charakter "czujny", ale ciągle trekingowy.




Po drodze jest tylko kilka nietrudnych momentów wspinaczkowych. Po około 1-2 h marszu docieramy pod lodowiec i znajdujemy stare ślady.  Stare, tzn. ok. sprzed tygodnia. Związujemy się, zakładamy raki, wyciągamy czekany i idziemy.



W stosunku do zdjęć, lodowiec jest bardziej nachylony, a kolejne 200  jakie pokonujemy lodowcem dłuży się trochę. W oddali nie widać ani śladów namiotów, ani ludzi. Przed południem dochodzimy na teren obozu pierwszego na 5200 m npm, jednak nikogo tu nie ma. Teraz definitywnie postanawiamy zrezygnować ze zdobywania góry, w szczególności, że dalsza część podejścia nie zachęca, strasząc złowrogo wiszącym serakiem.






Na miejscu obozu I robimy kilka zdjęć, po czym bezceremonialnie schodzimy. Najpierw lodowcem, następnie skałami. Do Marcina docieramy około południa. Razem pakujemy namioty, zwijamy sprzęt i zaczynamy schodzić. Przed nami kawał drogi, choć postanawiamy zejść trochę innym wariantem, z pominięciem base camp. Droga wiedzie stromo w dół, ale wydaje się sporo krótsza. W dolnej części podejścia spotykamy trójkę Hiszpanów wraz z lokalnym tragarzem. Życzymy im powodzenia, ale rozwiewamy wyobrażenie o otwartym schronie i jakimkolwiek towarzystwie. Wydają się nie być z tego powodu zadowoleni i trudno im się dziwić.



Nasza czwórka tymczasem kontynuuje żmudne zejście, które dłuży się niemiłosiernie. Im niżej tym słońce bardziej zaczyna przypiekać i męczyć nas jeszcze bardziej. W pewnym momencie zbaczamy z właściwej drogi i nadrabiamy około kilometra zbędnego trawersu, tracąc jednocześnie ponad pół godziny. Winę za to ponoszę osobiście, gdyż prowadzę towarzystwo, a moje gapiostwo kosztuje wszystkich.



Mimo, iż nie znamy drogi i nie mamy jej na GPS po kilku godzinach udaje się nam trafić do wsi. Słońce już zachodzi, gdy docieramy do pierwszych zabudowań. Na szczęście z transportem nie ma problemu, gdyż chętnych do podwózki nie brakuje. Tum razem płacimy 10 soli i zjeżamy do dna doliny i drogi głównej. Im niżej tym lepiej, gdyż transportu po drodze nie brakuje, I chociaż busik jest bardzo zatłoczony, a przejechanie 50 km z plecakiem na kolanach nie jest najprzyjemniejsze, to jednak z radością w duchu przemierzamy kolejne kilometry, z myślą o Huaraz i noclegu pod dachem.
Do miasta docieramy już w nocy. Robimy tradycyjne zakupy i zastanawiamy się, jak najlepiej zagospodarować kolejne dni.

Ciąg dalszy nastąpi

GALERIA



środa, 4 października 2017

Wyprawa do Peru Cordilliera Blanca I Huascaran Sur- relacja - część II - dolina Ishinki

Dzisiejszy post poświęcony będzie II części wyprawy do Peru w masyw górski Cordilliera Blanca. Tym razem opiszę przebieg jednego z bardziej popularnych regionów - doliny rzeki Ishinki i zdobycie szczuytu Urus Este (5520 m npm ). Zapraszam.


24 czerwca 2017 roku

Rankiem wita nas kolejny piękny dzień w Peru. Z racji planowanego wyjścia i całej masy rzeczy do zabrania, nie mamy czasu do stracenia. Przepakowujemy się, zostawiamy część bagażu do depozytu, po czym z ciężkimi plecakami wyruszamy w miasto. U właścicieli hostelu uprzednio zasięgamy informacji o transporcie i jego cenach. Mamy wsiąść do busa jadącego do Caraz i ewakuować się z niego po drodze. Po obejrzeniu mapy ustalamy, że trzeba dojechać do miejscowości Tarika, a właściwie na jej przedmieścia. Znalezienie w mieście środka transportu nie jest trudne, gdyż to właściwie on szuka Ciebie poprzez "nawoływaczy". Instytucja "nawoływacza" to zaś bardzo ciekawy element kultury peruwiańskiego transportu. W busach, które obsługują podróżnych kierowca zajmuje się wyłącznie kierowaniem pojazdem. Pozostałe czynności obsługuje pomocnik, który nawołuje podróżnych, zbiera pieniądze, pakuje bagaże, zbiera zamówienia na przystanki, dysponuje wolnymi miejscami, etc.





W mieście musimy dokonać jeszcze jednego ważnego zakupu - w dniu wczorajszym sandały Janka wyzionęły ducha i pora zamienić je na na nowszy model. Niestety sandały sportowe są tutaj bardzo drogie, więc kupujący decyduje się na lokalne tzw. sandały wuja Alfreda za 40 soli. W perspektywie okazuje się, że to najlepszy zakup wyjazdu, który nie zawiódł nowego właściciela.
Z Huaraz wyjeżdżamy przed południem, płacąc 3 sole za transport do ww. Tariki. Możemy obserwować drogę krajową z prawdziwego zdarzenia, którą miejscowi dumnie nazywają "highway". Poza relatywnie dobrą jakością interesującym jest umieszczanie na drodze szybkiego ruchu progów zwalniających. Dochodzimy do wniosku, że bez nich zachowanie bezpieczeństwa na drodze byłoby prawie niemożliwe i kierowcy pędziliby tak szybko, jak tylko to możliwe, po przejechaniu kilku kilometrów zorientowaliśmy się, że jednak kultura jazdy jest dobra, a nawet dużo lepsza niż w krajach Europy Wschodniej czy Azji. Miejscowi pomimo dobrej jakości drogi nie pędzą na złamanie karku, nie wyprzedzają na trzeciego i pasażer czuje się  relatywnie komfortowo.



Niestety nie zawsze dobrze się dogadujemy, a w tym przypadku kierowca odwozi nas dwa kilometry za daleko od doliny. W konsekwencji musimy nadzorować wzdłuż drogi, co nie należy do przyjemności. Chociaż w cieniu jest chłodno, na otwartej przestrzeni słońce mocno operuje, nie ułatwiając marszu z ciężkimi plecakami. Po kilku postojach i pół godziny marszu lądujemy już na drodze szutrowej wgłąb doliny, którą jeżdżą jedynie taksówki. Czeka nas ok. 6 km podejścia przez wioski, które chcemy pokonać pieszo. Początkowo odbywa się to bardzo sprawnie, jednak słońce, kurz i ciężar zniechęcają nas od marszu. Po przejściu około 2 km zatrzymujemy taksówkę. Jedziemy upchnięci wraz z dwoma miejscowymi, a przejazd kosztuje  po 12 soli od osoby. Na lokalne warunki drogo, jednak obiektywnie niewiele. Kierowca dostarcza nas wprost pod ścieżkę wiodącą w kierunku parku narodowego.




Podchodzimy powoli w pięknych okolicznościach przyrody. Cywilizacja się kończy, a przed nami otwierają się skalne ściany wąwozu, który przechodzi w dolinę. Zdobywany wysokość niezbyt stromym podejściem, idąc wzdłuż potoku. Wkrótce niebo chmurzy się, co z racji podejścia przynosi nam ulgę. Decydujemy się na stopniową aklimatyzację i nocleg na wysokości około 3700 - 3800 m npm. Niestety wzdłuż potoku nie ma zbyt wielu miejsc i odpowiednią polanę nad rzeką znajdujemy dopiero na wysokości około 3900 m npm. Obserwując otoczenie dostrzegamy, że znajdujemy się w swego rodzaju skarłowaciałym lesie, którego głównym składnikiem są drzewa z cienką, warstwową korą, łuszczącą się jak papier. Wydaje się, że materiał ten świetnie będzie nadawał się do palenia, jednak gdy wieczorem rozpalamy ognisko okazuje się, że samo zapalenie nawet suchych jak wiór kawałków drewna jest trudne i problematyczne. Po kilku próbach udaje się to, zapewniając nam ciepły wieczór przy ognisku.










25 czerwca 2017 roku 

Pomimo niezbyt chłodnego poranka, rankiem na namiocie pojawia się szron. Budzimy się o 6:00 chociaż jeszcze panuje zmrok i powoli wstajemy. Pakowanie obozowiska trwa długo, jednak o 8:00 jesteśmy już gotowi do wyjścia. Zapowiada się piękny dzień, a słońce przebija się przez korony drzew. Przekraczając symboliczną bramę wchodzimy na teren parku narodowego, by po chwili znaleźć się w rozległej dolinie zakończonej lodowymi ścianami. Majaczy również charakterystyczny szczyt Tocllaraju, mierzący ponad 6000 m npm. Dalszy marsz do bazy to czysta przyjemność ze względu na chłodny wiatr i nieziemskie widoki.




Zakończeniem doliny, gdzie ulokowano obóz bazowy, jest rozłożysta polana ze schronem/schroniskiem położonym w jego centralnej części. Oboz zajmuje ogromną przestrzeń. My decydujemy się na biwak nieopodal brzegu rzeki, na początku polany. Rozpoczynamy rozbijanie namiotów, po czym przychodzi do nas strażnik parku. Trzeba kupić bilety kosztujące 65 soli z okresem ważności 21 dni. Bilety są imienne. Strażnik spisuje wszystkie nasze dane i przedstawia do podpisu ciekawe oświadczenia potwierdzające naszą wiedzę o niebezpieczeństwie regionu i zawierające zrzeczenie się roszczeń wobec Parku Narodowego Huascaran.



Płacimy i już więcej nikt nas nie niepokoi.  Po rozbiciu namiotów na wysokości 4350 m npm zwiedzamy kamienny schron, gdzie obozuje grupa niemieckojęzyczna. Warunki są tu naprawdę dobre, porównywalne do schroniskowych. Po nagraniu wody ze strumienia decydujemy się na wyjście aklimatyzacyjne w kierunku drogi na szczyt Ishinka (5530 m npm). W bazie zostaje Marcin, który nie czuje się zbyt dobrze. Pozostała trójka wychodzi na zbocze.



Początkowo podejście bez plecaków idzie sprawnie, jednak im wyżej, tym bardziej zaczynamy dyszeć, a tempo staje się coraz wolniejsze. Po pokonaniu uskoku, na wys. 4700 m npm rozpościera się kolejna polana. Kolejne metry idą już z uporem, a wycieczka kończy się na wys. 4900 m npm, nie osiągnąwszy zamierzonego jeziora do którego zamierzaliśmy dotrzeć. Głowa boli przy każdym kroku, tempo jest żałosne, wracamy. Zejście w dół pokonuję pół-biegiem, przy wspaniałych kolorach zachodzącego słońca. Janusz i Janek schodzą niedługo po mnie. Pomimo nadziei, że wysokościowy ból głowy i złe samopoczucie przejdą mi automatycznie wraz z utrata wysokości, niestety tak się nie dzieje. Czuję się źle, nie mogę jeść. Pierwszy raz od kiedy pamiętam po kilku łyżkach zostawiam liofila, aby go nie zwymiotować. Kładę się do namiotu. Zimowe wieczory w Peru są długie, więc to nie koniec opowieści. Po około dwóch godzinach jest lepiej, zaczynam pakowanie na jutrzejszy atak szczytowy. Choć nie mam pojęcia jakie będzie moje samopoczucie rano, nic nie mówię chłopakom i razem decydujemy się ruszyć na szczyt Urus (5420 m npm), położony dosłownie rzut kamienia od miejsca naszego biwaku. Ishinke zostawiamy sobie na dzień kolejny. 


26 czerwca 2017 roku 

Budzimy się o  4:00  rano. Okazuje się, że wczorajsze otępienie przeszło w niepamięć i dziś już czuję się dobrze. Oczywiście pomijając ból zatok, którego nabawiłem się kilka dni przed wyjazdem, stale próbowałem wyleczyć, i który towarzyszył mi aż do ostatniego dnia wjazdu i poważnie irytował. Choć szczyt zapowiada się bardziej skalny niż śnieżny zabieramy na ostatni odcinek cały sprzęt lodowcowy. Wychodzimy o 5:40, jeszcze w świetle czołówek, a pogoda zapowiada się wyśmienicie. Aby znaleźć drogę wejściową na Urus najpierw dochodzimy do kamiennego schronu, by następnie wspinać się wprost na strome, północne zbocze doliny, które stopniowo przechodzi e skalisty filar.



Podejście wiedzie niekończącymi się trawersami i jest bardzo nużące. Idziemy równo  sprawnie, przewodzi Marcin, który wyrwał mocno do przodu. W pierwszych promieniach słońca, po około dwóch godzinach podejścia docieramy do pierwszego wymagającego większego skupienia odcinka skalnego, do którego pokonania potrzeba użycia wszystkich czterech kończyn. Im wyżej, tym pojawia się również śnieg oraz przeplatane odcinki skalno-snieżne. Około godzinę później wychodzimy nad skały i przed nami rozpościera się ostatni odcinek śnieżny.



Teraz już związujemy się, wyciągamy raki i czekany. Podejście  w śniegu pokonujemy już w pełnym słońcu. Kopuła szczytowa ma formę grani poprzetykanej skałami, której przejście jest męczące, ale przysparza wiele satysfakcji. A porpos zmęczenia, to już od jakiegoś czasu daje się ono we znaki.  Od przekroczenia wysokości 5000 m npm oddechy są coraz szybsze, a głowy bolą tak jak w dniu poprzednim. Ostatnie kilkaset metrów podejścia pokonujemy z dużym wysiłkiem.









Około 10:20 stajemy na śnieżnym wierzchołku Urusa. Pogoda jest idealna, jednak nasze poczucie zniechęca do dłuższego pozostania na szczycie. Po około 20 minutach fotografowania, filmowania i obserwacji zaczynamy zejście. Zachowujemy przy tym skupienie gdyż każdy jest z męczony i o wypadek nietrudno. Po dojściu do odcinka skalnego ciągle trzymamy się razem. Najbardziej na zmęczenie narzeka Marcin i Janusz, który idzie ostatni. Obserwujemy siebie nawzajem, aż ściana zmienia się w normalną ścieżkę. Tam już idziemy każdym swoim tempem, choć kilkukrotnie czekam na chłopaków. Ścieżka w dół jest niezwykle nużąca. Pokonujemy ją bez żadnej przyjemności. Około 13:00 meldujemy się przy schronie wraz z Marcinem i Jankiem. Janusz przychodzi pół godziny później. Wszyscy są solidnie zmęczeni.



Po powrocie do namiotów najpierw przebieramy się i udajmy na krótką drzemkę. Przed zapadnięciem zmroku wspólnie robimy liofilizaty i omawiamy plan na następny dzień. Ja zgodnie z planem chcę iść na Ishinkę, jednak mój pomysł wspiera tylko Janek. Janusz i Marcin w dalszym ciągu czują się źle, ten pierwszy rozważa nawet opcję zejścia do cywilizacji. Dyskusja skończy się konsensusem w postaci kiblowania kolejnego dnia w bazie, gdzie nie musimy się męczyć, a samym siedzeniem zyskujemy aklimatyzację.





27 czerwca 2017 roku

Dziś "restujemy" cały dzień w bazie. Nie ma żadnego celu, planu ani obowiązku. Kilkukrotnie Marcin zapowiada, że wyjdzie się przejść w stronę Ishinki, jednak nic z tego nie wychodzi. bez konkretnego celu na horyzoncie niechęć ogarnia również mnie. W ciągu dnia czas upływa na krótkich spacerach, jedzeniu, spaniu i pisaniu. Dopiero wieczorem gromadzimy się w namiocie Marcina żeby pogadać o wszystkim i o niczym, ale w szczególności o dalszych planach. Po aklimatyzacji na szczycie powyżej 5 k decydujemy, że następnie wybierzemy się na jakiś sześciotysięcznik. Pada na Chopocalqui (6345 m npm), który jest szczytem relatywnie łatwym, ale i pięknym oraz z dobrym dojazdem. Przedtem jednak wracamy do Huaraz, którego to miasta już wszyscy nie mogą się doczekać.







28 czerwca 2017 roku

Budzimy się skoro świat i pakujemy. Przed nami długa droga w dół wzdłuż doliny. Na szczęście mamy plecaki lżejsze o jedzenie oraz motywację w postaci normalnych łóżek, ciepłego jedzenia i prysznica. Zwinięcie całego obozowiska trwa ponad dwie godziny, bo i nasze ruchy nie są zbyt żwawe. Dolina Ishinki funduje nam piękną pogodę kolejnego dnia i zejście przebiega raźno i wesoło. Po około godzinie zatrzymujemy się przy potoku i poświęcamy chwilę na gotowanie rosołu na kuchence gazowej.



Apetyt dopisuje i bulion w połączeniu z kabanosami smakuje wyśmienicie. Dalsza droga w dół to monotonne stawianie kroków i  kilkukrotne mijanie z turystami idącymi w górę. Już przy końcu ścieżki, prowadzącej do samochodowej drogi szutrowej czekamy na Janka. Okazuje się, że jest bardzo zmęczony, a tym samym jego tempo spada. Dochodząc do drogi szutrowej decydujemy, że nie skorzystamy już z taksówki, aloe dojdziemy kilka kilometrów do drogi głównej. Ja, wraz z Januszem i Marcinem idziemy sprawnie, gdy Janek odstaje za nami. Co prawda zatrzymujemy się do kilkaset metrów, ale jakimś sposobem Janek nam "ucieka" boczną drogą. Kompletnie nie mamy pojęcia dokąd poszedł i tracimy ponad godzinę na oczekiwanie, poszukiwanie, bez efektu. Dopiero po jakimś czasie umawiamy się telefonicznie na spotkanie przy drodze głównej. Nie ukrywam, że cała sytuacja i brak kontaktu ze strony Janka podczas naszego oczekiwania mocno mnie irytuje, i gdy po godzinie potykamy się wszyscy dochodzi między nami do niemiłej wymiany zdań. Z perspektywy czasu nie chcę osądzać, kto ponosi winę za rozdzielnie się całej czwórki, ale powstanie spięcia to niestety moja zasługa...



Spięcie nie trwa jednak długo, gdyż mimo wszystko dobrze się dogadujemy. Sytuację łagodzą zakupy z sklepie i rychły powrót do cywilizacji. Na zejściu pojawia się również forsowany przez Janusza pomysł zakupu miejscowego sera i pomidorów - prostych przekąsek które jedliśmy już w różnych rejonach świata. Początkowo oponuję obawiając się lokalnego jedzenia, jednak po jakimś czasie udaje się mu mnie namówić. Po powrocie busem do Huaraz odwiedzamy supermarket oraz bazar, a następnie wracamy do gościnnego Caroline Londging. Ponadto decydujemy się na gotowanie ziemniaków oraz produkcję sosu do nich z lokalnych warzyw. Taka prosta potrawa, a przygotowana własnoręcznie smakuje wyśmienicie. Spędzamy upojny wieczór opychając się jedzeniem i delektując cywilizacją...



--




Ciąg dalszy nastąpi :)