środa, 4 października 2017

Wyprawa do Peru Cordilliera Blanca I Huascaran Sur- relacja - część II - dolina Ishinki

Dzisiejszy post poświęcony będzie II części wyprawy do Peru w masyw górski Cordilliera Blanca. Tym razem opiszę przebieg jednego z bardziej popularnych regionów - doliny rzeki Ishinki i zdobycie szczuytu Urus Este (5520 m npm ). Zapraszam.


24 czerwca 2017 roku

Rankiem wita nas kolejny piękny dzień w Peru. Z racji planowanego wyjścia i całej masy rzeczy do zabrania, nie mamy czasu do stracenia. Przepakowujemy się, zostawiamy część bagażu do depozytu, po czym z ciężkimi plecakami wyruszamy w miasto. U właścicieli hostelu uprzednio zasięgamy informacji o transporcie i jego cenach. Mamy wsiąść do busa jadącego do Caraz i ewakuować się z niego po drodze. Po obejrzeniu mapy ustalamy, że trzeba dojechać do miejscowości Tarika, a właściwie na jej przedmieścia. Znalezienie w mieście środka transportu nie jest trudne, gdyż to właściwie on szuka Ciebie poprzez "nawoływaczy". Instytucja "nawoływacza" to zaś bardzo ciekawy element kultury peruwiańskiego transportu. W busach, które obsługują podróżnych kierowca zajmuje się wyłącznie kierowaniem pojazdem. Pozostałe czynności obsługuje pomocnik, który nawołuje podróżnych, zbiera pieniądze, pakuje bagaże, zbiera zamówienia na przystanki, dysponuje wolnymi miejscami, etc.





W mieście musimy dokonać jeszcze jednego ważnego zakupu - w dniu wczorajszym sandały Janka wyzionęły ducha i pora zamienić je na na nowszy model. Niestety sandały sportowe są tutaj bardzo drogie, więc kupujący decyduje się na lokalne tzw. sandały wuja Alfreda za 40 soli. W perspektywie okazuje się, że to najlepszy zakup wyjazdu, który nie zawiódł nowego właściciela.
Z Huaraz wyjeżdżamy przed południem, płacąc 3 sole za transport do ww. Tariki. Możemy obserwować drogę krajową z prawdziwego zdarzenia, którą miejscowi dumnie nazywają "highway". Poza relatywnie dobrą jakością interesującym jest umieszczanie na drodze szybkiego ruchu progów zwalniających. Dochodzimy do wniosku, że bez nich zachowanie bezpieczeństwa na drodze byłoby prawie niemożliwe i kierowcy pędziliby tak szybko, jak tylko to możliwe, po przejechaniu kilku kilometrów zorientowaliśmy się, że jednak kultura jazdy jest dobra, a nawet dużo lepsza niż w krajach Europy Wschodniej czy Azji. Miejscowi pomimo dobrej jakości drogi nie pędzą na złamanie karku, nie wyprzedzają na trzeciego i pasażer czuje się  relatywnie komfortowo.



Niestety nie zawsze dobrze się dogadujemy, a w tym przypadku kierowca odwozi nas dwa kilometry za daleko od doliny. W konsekwencji musimy nadzorować wzdłuż drogi, co nie należy do przyjemności. Chociaż w cieniu jest chłodno, na otwartej przestrzeni słońce mocno operuje, nie ułatwiając marszu z ciężkimi plecakami. Po kilku postojach i pół godziny marszu lądujemy już na drodze szutrowej wgłąb doliny, którą jeżdżą jedynie taksówki. Czeka nas ok. 6 km podejścia przez wioski, które chcemy pokonać pieszo. Początkowo odbywa się to bardzo sprawnie, jednak słońce, kurz i ciężar zniechęcają nas od marszu. Po przejściu około 2 km zatrzymujemy taksówkę. Jedziemy upchnięci wraz z dwoma miejscowymi, a przejazd kosztuje  po 12 soli od osoby. Na lokalne warunki drogo, jednak obiektywnie niewiele. Kierowca dostarcza nas wprost pod ścieżkę wiodącą w kierunku parku narodowego.




Podchodzimy powoli w pięknych okolicznościach przyrody. Cywilizacja się kończy, a przed nami otwierają się skalne ściany wąwozu, który przechodzi w dolinę. Zdobywany wysokość niezbyt stromym podejściem, idąc wzdłuż potoku. Wkrótce niebo chmurzy się, co z racji podejścia przynosi nam ulgę. Decydujemy się na stopniową aklimatyzację i nocleg na wysokości około 3700 - 3800 m npm. Niestety wzdłuż potoku nie ma zbyt wielu miejsc i odpowiednią polanę nad rzeką znajdujemy dopiero na wysokości około 3900 m npm. Obserwując otoczenie dostrzegamy, że znajdujemy się w swego rodzaju skarłowaciałym lesie, którego głównym składnikiem są drzewa z cienką, warstwową korą, łuszczącą się jak papier. Wydaje się, że materiał ten świetnie będzie nadawał się do palenia, jednak gdy wieczorem rozpalamy ognisko okazuje się, że samo zapalenie nawet suchych jak wiór kawałków drewna jest trudne i problematyczne. Po kilku próbach udaje się to, zapewniając nam ciepły wieczór przy ognisku.










25 czerwca 2017 roku 

Pomimo niezbyt chłodnego poranka, rankiem na namiocie pojawia się szron. Budzimy się o 6:00 chociaż jeszcze panuje zmrok i powoli wstajemy. Pakowanie obozowiska trwa długo, jednak o 8:00 jesteśmy już gotowi do wyjścia. Zapowiada się piękny dzień, a słońce przebija się przez korony drzew. Przekraczając symboliczną bramę wchodzimy na teren parku narodowego, by po chwili znaleźć się w rozległej dolinie zakończonej lodowymi ścianami. Majaczy również charakterystyczny szczyt Tocllaraju, mierzący ponad 6000 m npm. Dalszy marsz do bazy to czysta przyjemność ze względu na chłodny wiatr i nieziemskie widoki.




Zakończeniem doliny, gdzie ulokowano obóz bazowy, jest rozłożysta polana ze schronem/schroniskiem położonym w jego centralnej części. Oboz zajmuje ogromną przestrzeń. My decydujemy się na biwak nieopodal brzegu rzeki, na początku polany. Rozpoczynamy rozbijanie namiotów, po czym przychodzi do nas strażnik parku. Trzeba kupić bilety kosztujące 65 soli z okresem ważności 21 dni. Bilety są imienne. Strażnik spisuje wszystkie nasze dane i przedstawia do podpisu ciekawe oświadczenia potwierdzające naszą wiedzę o niebezpieczeństwie regionu i zawierające zrzeczenie się roszczeń wobec Parku Narodowego Huascaran.



Płacimy i już więcej nikt nas nie niepokoi.  Po rozbiciu namiotów na wysokości 4350 m npm zwiedzamy kamienny schron, gdzie obozuje grupa niemieckojęzyczna. Warunki są tu naprawdę dobre, porównywalne do schroniskowych. Po nagraniu wody ze strumienia decydujemy się na wyjście aklimatyzacyjne w kierunku drogi na szczyt Ishinka (5530 m npm). W bazie zostaje Marcin, który nie czuje się zbyt dobrze. Pozostała trójka wychodzi na zbocze.



Początkowo podejście bez plecaków idzie sprawnie, jednak im wyżej, tym bardziej zaczynamy dyszeć, a tempo staje się coraz wolniejsze. Po pokonaniu uskoku, na wys. 4700 m npm rozpościera się kolejna polana. Kolejne metry idą już z uporem, a wycieczka kończy się na wys. 4900 m npm, nie osiągnąwszy zamierzonego jeziora do którego zamierzaliśmy dotrzeć. Głowa boli przy każdym kroku, tempo jest żałosne, wracamy. Zejście w dół pokonuję pół-biegiem, przy wspaniałych kolorach zachodzącego słońca. Janusz i Janek schodzą niedługo po mnie. Pomimo nadziei, że wysokościowy ból głowy i złe samopoczucie przejdą mi automatycznie wraz z utrata wysokości, niestety tak się nie dzieje. Czuję się źle, nie mogę jeść. Pierwszy raz od kiedy pamiętam po kilku łyżkach zostawiam liofila, aby go nie zwymiotować. Kładę się do namiotu. Zimowe wieczory w Peru są długie, więc to nie koniec opowieści. Po około dwóch godzinach jest lepiej, zaczynam pakowanie na jutrzejszy atak szczytowy. Choć nie mam pojęcia jakie będzie moje samopoczucie rano, nic nie mówię chłopakom i razem decydujemy się ruszyć na szczyt Urus (5420 m npm), położony dosłownie rzut kamienia od miejsca naszego biwaku. Ishinke zostawiamy sobie na dzień kolejny. 


26 czerwca 2017 roku 

Budzimy się o  4:00  rano. Okazuje się, że wczorajsze otępienie przeszło w niepamięć i dziś już czuję się dobrze. Oczywiście pomijając ból zatok, którego nabawiłem się kilka dni przed wyjazdem, stale próbowałem wyleczyć, i który towarzyszył mi aż do ostatniego dnia wjazdu i poważnie irytował. Choć szczyt zapowiada się bardziej skalny niż śnieżny zabieramy na ostatni odcinek cały sprzęt lodowcowy. Wychodzimy o 5:40, jeszcze w świetle czołówek, a pogoda zapowiada się wyśmienicie. Aby znaleźć drogę wejściową na Urus najpierw dochodzimy do kamiennego schronu, by następnie wspinać się wprost na strome, północne zbocze doliny, które stopniowo przechodzi e skalisty filar.



Podejście wiedzie niekończącymi się trawersami i jest bardzo nużące. Idziemy równo  sprawnie, przewodzi Marcin, który wyrwał mocno do przodu. W pierwszych promieniach słońca, po około dwóch godzinach podejścia docieramy do pierwszego wymagającego większego skupienia odcinka skalnego, do którego pokonania potrzeba użycia wszystkich czterech kończyn. Im wyżej, tym pojawia się również śnieg oraz przeplatane odcinki skalno-snieżne. Około godzinę później wychodzimy nad skały i przed nami rozpościera się ostatni odcinek śnieżny.



Teraz już związujemy się, wyciągamy raki i czekany. Podejście  w śniegu pokonujemy już w pełnym słońcu. Kopuła szczytowa ma formę grani poprzetykanej skałami, której przejście jest męczące, ale przysparza wiele satysfakcji. A porpos zmęczenia, to już od jakiegoś czasu daje się ono we znaki.  Od przekroczenia wysokości 5000 m npm oddechy są coraz szybsze, a głowy bolą tak jak w dniu poprzednim. Ostatnie kilkaset metrów podejścia pokonujemy z dużym wysiłkiem.









Około 10:20 stajemy na śnieżnym wierzchołku Urusa. Pogoda jest idealna, jednak nasze poczucie zniechęca do dłuższego pozostania na szczycie. Po około 20 minutach fotografowania, filmowania i obserwacji zaczynamy zejście. Zachowujemy przy tym skupienie gdyż każdy jest z męczony i o wypadek nietrudno. Po dojściu do odcinka skalnego ciągle trzymamy się razem. Najbardziej na zmęczenie narzeka Marcin i Janusz, który idzie ostatni. Obserwujemy siebie nawzajem, aż ściana zmienia się w normalną ścieżkę. Tam już idziemy każdym swoim tempem, choć kilkukrotnie czekam na chłopaków. Ścieżka w dół jest niezwykle nużąca. Pokonujemy ją bez żadnej przyjemności. Około 13:00 meldujemy się przy schronie wraz z Marcinem i Jankiem. Janusz przychodzi pół godziny później. Wszyscy są solidnie zmęczeni.



Po powrocie do namiotów najpierw przebieramy się i udajmy na krótką drzemkę. Przed zapadnięciem zmroku wspólnie robimy liofilizaty i omawiamy plan na następny dzień. Ja zgodnie z planem chcę iść na Ishinkę, jednak mój pomysł wspiera tylko Janek. Janusz i Marcin w dalszym ciągu czują się źle, ten pierwszy rozważa nawet opcję zejścia do cywilizacji. Dyskusja skończy się konsensusem w postaci kiblowania kolejnego dnia w bazie, gdzie nie musimy się męczyć, a samym siedzeniem zyskujemy aklimatyzację.





27 czerwca 2017 roku

Dziś "restujemy" cały dzień w bazie. Nie ma żadnego celu, planu ani obowiązku. Kilkukrotnie Marcin zapowiada, że wyjdzie się przejść w stronę Ishinki, jednak nic z tego nie wychodzi. bez konkretnego celu na horyzoncie niechęć ogarnia również mnie. W ciągu dnia czas upływa na krótkich spacerach, jedzeniu, spaniu i pisaniu. Dopiero wieczorem gromadzimy się w namiocie Marcina żeby pogadać o wszystkim i o niczym, ale w szczególności o dalszych planach. Po aklimatyzacji na szczycie powyżej 5 k decydujemy, że następnie wybierzemy się na jakiś sześciotysięcznik. Pada na Chopocalqui (6345 m npm), który jest szczytem relatywnie łatwym, ale i pięknym oraz z dobrym dojazdem. Przedtem jednak wracamy do Huaraz, którego to miasta już wszyscy nie mogą się doczekać.







28 czerwca 2017 roku

Budzimy się skoro świat i pakujemy. Przed nami długa droga w dół wzdłuż doliny. Na szczęście mamy plecaki lżejsze o jedzenie oraz motywację w postaci normalnych łóżek, ciepłego jedzenia i prysznica. Zwinięcie całego obozowiska trwa ponad dwie godziny, bo i nasze ruchy nie są zbyt żwawe. Dolina Ishinki funduje nam piękną pogodę kolejnego dnia i zejście przebiega raźno i wesoło. Po około godzinie zatrzymujemy się przy potoku i poświęcamy chwilę na gotowanie rosołu na kuchence gazowej.



Apetyt dopisuje i bulion w połączeniu z kabanosami smakuje wyśmienicie. Dalsza droga w dół to monotonne stawianie kroków i  kilkukrotne mijanie z turystami idącymi w górę. Już przy końcu ścieżki, prowadzącej do samochodowej drogi szutrowej czekamy na Janka. Okazuje się, że jest bardzo zmęczony, a tym samym jego tempo spada. Dochodząc do drogi szutrowej decydujemy, że nie skorzystamy już z taksówki, aloe dojdziemy kilka kilometrów do drogi głównej. Ja, wraz z Januszem i Marcinem idziemy sprawnie, gdy Janek odstaje za nami. Co prawda zatrzymujemy się do kilkaset metrów, ale jakimś sposobem Janek nam "ucieka" boczną drogą. Kompletnie nie mamy pojęcia dokąd poszedł i tracimy ponad godzinę na oczekiwanie, poszukiwanie, bez efektu. Dopiero po jakimś czasie umawiamy się telefonicznie na spotkanie przy drodze głównej. Nie ukrywam, że cała sytuacja i brak kontaktu ze strony Janka podczas naszego oczekiwania mocno mnie irytuje, i gdy po godzinie potykamy się wszyscy dochodzi między nami do niemiłej wymiany zdań. Z perspektywy czasu nie chcę osądzać, kto ponosi winę za rozdzielnie się całej czwórki, ale powstanie spięcia to niestety moja zasługa...



Spięcie nie trwa jednak długo, gdyż mimo wszystko dobrze się dogadujemy. Sytuację łagodzą zakupy z sklepie i rychły powrót do cywilizacji. Na zejściu pojawia się również forsowany przez Janusza pomysł zakupu miejscowego sera i pomidorów - prostych przekąsek które jedliśmy już w różnych rejonach świata. Początkowo oponuję obawiając się lokalnego jedzenia, jednak po jakimś czasie udaje się mu mnie namówić. Po powrocie busem do Huaraz odwiedzamy supermarket oraz bazar, a następnie wracamy do gościnnego Caroline Londging. Ponadto decydujemy się na gotowanie ziemniaków oraz produkcję sosu do nich z lokalnych warzyw. Taka prosta potrawa, a przygotowana własnoręcznie smakuje wyśmienicie. Spędzamy upojny wieczór opychając się jedzeniem i delektując cywilizacją...



--




Ciąg dalszy nastąpi :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz