Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lubelszczyzna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lubelszczyzna. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 8 lipca 2014

Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

Kazimierz Dolny - Janowiec - Puławy - wycieczka rowerowa

Podczas pięciu lat studiów na UMCS Kazimierz Dolny był dla mnie od początku podstawowym celem dłuższych wycieczek rowerowych. Położony ok 50 km od Lublina stawał się dobrym punktem wypadowym i dawał możliwość zrobienia tzw. setki w wolne popołudnie. Z Lublina do Kazimierza można dojechać albo trasą wojewódzką przez Nałęczów i Wąwolnicę (tą zazwyczaj wracałem) lub mniej uczęszczanymi drogami gorszej kategorii przez Wojciechów (moja główna marszruta "do", którą co ważne nigdy nie wracałem). Kazimierz Dolny jakoś zawsze mnie przyciągał i to chyba nie bez powodu. Co by o nim nie mówiono to jedna z perełek lubelszczyzny, a jej popularności i historii nie będę tutaj przytaczał - łatwo można znaleźć. Powiem tylko, że raz będąc w okolicy, do kolejnych przejażdżek łatwo się zmotywować.

Mając świadomość chęci powrotu w te strony, na dobrą sprawę aż do czerwca tego roku nie zwiedziłem Kazimierza na poważnie.Zawsze wiedziałem, że mam tam po co wrócić i często wracałem. W Kazimierzu byłem kilkanaście razy rowerem zarówno samotnie, jak i ze znajomymi, o każdej porze dnia i nocy (kilka razy to ja namawiałem, a bywało że i zostałem namówiony na "nocną setkę" do Kazimierza) we wszystkie pory roku poza zimą. Z Kazimierza również chodziliśmy szlakami do Nałęczowa, w kwietniu 2014 nawet stamtąd przybiegliśmy, pokonując ponad 60 km szlakiem czerwonym. Wydawało by się, że zima będzie w tej kwestii tabula rasa - otóż nie, w okolicy uczyłem się jazdy na nartach czy w lokalnych wąwozach pierwszy raz doświadczyłem kontaktu z przyrządami wspinaczkowymi i liną.

Z wyżej wymienionych powodów trzeba stwierdzić, że podczas studiów bardzo zżyłem się z Kazimierzem Dolnym. Mimo wszystko paradoksalnie nie do końca go poznałem, a nawet nigdy nie pokusiłem się na standardową galerię z wycieczki.
Tyle tytułem wstępu. Pod koniec czerwca bieżącego roku zdałem sobie sprawę, że z racji końca studiów kolejna wycieczka do Kazimierza może mi się za szybko nie przydarzyć i wypada udokumentować tą jak wspomniałem sentymentalną dla mnie trasę, której z perspektywy studenckich wojaży nie sposób pominąć . Dodatkowo chciałem zobaczyć zamek na przeciwległym brzegu Wisły - Janowiec, a i Janusz od jakiegoś czasu zapraszał mnie na obiad do rodzinnych Puław.

Realizacja planu wycieczki zrodziła się dopiero w ostatnich dniach pobytu w Lublinie. Pewnej pochmurnej środy wyruszyliśmy wraz z Januszem, aby po raz kolejny czy ostatni "przejechać się" do Kazimierza Dolnego. Pogoda nie była stabilna, temperatura jak na lato jeżyła włosy na ciele, ale jechało się przyjemnie. W połowie trasy, zatrzymaliśmy się przy Lewiatanie w Wojciechowie, a ja podjechałem by zrobić zdjęcie okolicznemu zbytkowi - tzw. wieży ariańskiej.







Dalsza droga do Kazimierza pomimo słabego stanu asfaltu nie stwarzała problemów i przed południem dotarliśmy na charakterystyczny rynek i słynną studnię. Janusz, jako z Kazimierzem obyty od dziecka, został przy rowerach, ja zaś z aparatem w dłoni ruszyłem na połów.





Fotografowałem oczywiście okolice rynku, przepięknie odnowiony kościół farny w stylu renesansu lubelskiego, a następnie przeniosłem się na północ, w kierunku wzniesień. Tam dłuższą chwilę poświęciłem ruinom zamku kazimierzowskiego, baszcie obronnej, tym razem pomijając górę trzech krzyży, gdzie na wejściu pojawiła się bramka z biletami.



Schodząc do poziomu rynku po raz kolejny poświęciłem się okolicy, a szczególnie dwojgu najsłynniejszym kamienicom, zlokalizowanym w południowo-zachodnim jego narożniku.



Po obejściu miasteczka wraz z Januszem wybraliśmy się nad Wisłę, gdzie koniecznie chciałem uwiecznić kolejne charakterystyczne budowle Kazimierza - dawne spichlerze zbożowe.



Następnie ścieżką rowerową wałem wiślanym ruszyliśmy na południe, w kierunku przeprawy promowej. Konstrukcja, która miała przewieść nas na drugi brzeg aktualnie znajdowała się po stronie Janowca. Panowie reperowali usterkę i po zapytaniu odkrzyknęli przez wodę, że podjadą za pół godziny. Wyboru bardzo nie mieliśmy i czas oczekiwanie umilaliśmy sobie twórczym rzucaniem kamieni do wody.



Sama przeprawa kosztowała 5zł za osobę (studnecki bilet 4zł) i trwała dosłownie parę minut. Po chwili znaleźliśmy się na drodze do Janowca i od razu udaliśmy się w kierunku górującego nad miejscowością zamczyska.


Po drodze obejrzeliśmy jeszcze kościół - niepozorny ale malowniczy przykład renesansu lubelskiego.


































Zamek w Janowcu jest trwałą ruiną poddawaną pracom konserwacyjnym. Bilety są stosunkowo drogie (12 zł normalny i 8zł studnecki), choć poza zamkiem dają możliwość obejrzenia pobliskiego dworu szlacheckiego i spichlerza z muzeum etnograficznym. zamek, choć imponujący z oddali, przy bliższym poznaniu niestety nie zyskuje, gdyż duża jego część nie jest jeszcze oddana do zwiedzania.



Po obejrzeniu zamku, dworu i spichrza ruszyliśmy w dalszą drogę do Puław. z racji bardzo napiętego grafika niezbyt długo zwiedzaliśmy miasto, a mówiąc prawdę - na "wariackich papierach". Obejrzałem wprawdzie z zewnątrz kompleks pałacowy Czartoryskich i zespól parkowy z interesującymi obiektami, z których w pamięć najbardziej zapadły mi - kościół Wniebowzięcia NMP w kształcie Panteonu i tzw. Świątynia Sybilli - pierwsze polskie muzeum narodowe.




W Puławach zagościliśmy jeszcze dłuższą chwilę, racząc się solidnym obiadem w rodzinnym mieszkaniu Janusza, po czym przerażeni godziną, szaleńczym tempem ruszyliśmy drogą krajową prosto w kierunku Lublina.



Po drodze na szybkie zdjęcie zatrzymaliśmy się jeszcze w Końskowoli, gdzie chciałem obejrzeć niesamowicie klimatyczny i niedawno odnowiony Kościół parafialny pw. Znalezienia Krzyża Św. i św. Andrzeja Apostoła w stylu renesansu lubelskiego. Do Lublina dotarliśmy po 19:00 zdążając akurat na dalszą część przygodowego dnia, ale długo by o tym pisać....

Pozdrawiam Tomasz Duda

GALERIA

Endomondo

piątek, 16 maja 2014

Czerwony wyżynny szlak turystyczny, część zachodnia Kazimierz Dolny – Lublin, marszobiegiem

Czerwony wyżynny szlak turystyczny, część zachodnia Kazimierz Dolny – Lublin, marszobiegiem



          Szlak wyżynny zachodni prowadzi dolinami rzek Czechówki, Bystrej, Grodarza oraz wierzchowinami. W swoim biegu przecina Płaskowyż Nałęczowski wkraczając na obszar Równiny Bełżyckiej. Jest to jeden z najbardziej popularnych szlaków turystycznych okolic Lublina, ze względu na przebieg przez historyczne miejscowości i urozmaicony krajobraz lessowy. Liczy 60,8 kilometrów długości.
Pomysł przemierzenia szlaku czerwonego nie ma głębokiej ideologii. Już jakiś czas temu nosiłem się z tym zamiarem, ale nigdy nie było wystarczającej motywacji do podjęcia takiego dużego wysiłku. Kilka lat temu nawet przemierzyłem tenże szlak odcinkami, ale nigdy w całości. W tym roku przyświeciła mi nowa motywacja i zapalenie biegami przygodowymi. Po co iść, kiedy można wykonać szybki marszobieg i nie tracić zbyt wiele czasu? Wiedziałem, że jest to wykonalne bez większych problemów, nauczony doświadczeniami tegorocznego „Skorpiona” i „Rajdu Dolnego Sanu”. W zamiarze wykonania takiego przejścia przyświecała mi także idea konsekwencji treningu wytrzymałościowego. Takie przejście było wymagane pod względem utrzymania cyklu comiesięcznych treningów przygotowujących do majowego „Kieratu” i tegorocznego wyjazdu do Kirgistanu na Khan Tengri. Przygotowań konkretnych nie czyniłem, gdyż z uwagi na znikomą rangę przedsięwzięcia nie były one wymagane. Skończyło się na tym, iż wieczorem przed wyjazdem namówiłem Janusza i Janka oraz spakowałem malutki plecak. Reszta całodziennego treningu miała się jakoś wykrystalizować.


Początek szlaku dla naszej trójki zaczął się w Kazimierzu Dolnym, gdyż świadomość zmniejszającej się odległości od mieszkania miała skuteczne działać motywacyjnie. Do miasta nad Wisłą dotarliśmy około godziny 9:30 i bez zwłoki udaliśmy się w kierunku południowym, opuszczając słynną kazimierską starówkę. Na obrzeżach Kazimierza przepakowaliśmy się i od marszu rozpoczęliśmy nasz trening.
Pierwsze kilometry podejmujemy spokojnie. Trzeba powoli wdrożyć ciało w ruch, aby nie wypalić się na długim podejściu. Szlak słabo oznaczony, systematycznie wiedzie nas na wschód i wyprowadza łagodnie z doliny Wisły. Pogoda dopisuje, co naocznie stwierdzamy mijając ukwiecone sady okolic Kazimierza. Kwitnie akurat wiśnia, a okolica wyglądała naprawdę przepięknie.



Na prostych odcinkach i z górki przechodzimy w powolny i stabilny trucht. Towarzyszy nam kwietniowe słońce, chłodny wiatr i temperatura w okolicach dwudziestu stopni powyżej zera. Warunki idealne. Trasa wiedzie przez drogi gruntowe i świeże asfaltówki, z racji porannej pory jeszcze opustoszałe. Za Rąblowem, po minięciu pomnika partyzanckiego zagłębiamy się w las. To jeden z przyjemniejszych odcinków, który pokonujemy pomiędzy zieleniącymi się drzewami. Wychodząc z lasu zmierzamy asfaltową drogą na wschód mijając wiejskie zabudowania.  W oddali widać już wieżę kościoła w Wąwolnicy, która majaczy na horyzoncie. W kierunku miejscowości przemieszczamy się drogami polnymi, a ten fragment szlaku kończymy efektywnym zbiegiem przez wąwóz lessowy.



Za Wąwolnicą szlak wiedzie na północ od drogi wojewódzkiej odcinkiem wyżynnym. Te kilka kilometrów dzielące nas od Nałęczowa w większości maszerujemy. W uzdrowiskowym mieście zatrzymujemy się przy sklepie w celu uzupełnienia płynów i posiłku. Pogoda trochę się pogarsza, a słońce zasnuwa się wysokimi chmurami. Mimo wszystko jesteśmy zadowoleni z pokonania ponad dwudziestu kilometrów – jednej trzeciej trasy.



` Po krótkim postoju w Nałęczowie zmierzamy dalej, na południe od miasta. Po kilku kilometrach szlak prowadzi wzdłuż doliny rzeki Bystrej. To chyba jeden z najbardziej malowniczych odcinków, który działa na nas bardzo motywacyjnie. Przemierzamy go w większości biegiem po miękkim podłożu. Wychodząc z doliny rzecznej, wiejskimi drogami asfaltowymi zmierzamy w stronę Wojciechowa. Na horyzoncie z oddali widać charakterystyczną XVI wieczną wieżę ariańską, która odcina się od płaskiego krajobrazu. W miejscowości po raz kolejny zatrzymujemy się przy sklepie, nie wiedząc gdzie spotkamy kolejny punkt uzupełnienia żywności. W miejscowości kończy się moja mapa i musze posługiwać się zdjęciem szlaku zrobionym około godziny wcześniej.



W Wojciechowie daje o sobie znać słabe oznaczenie szlaku, które sprawia że nadrabiamy kilkaset metrów. Po wyjściu z miejscowości szlak biegnie mniej urozmaiconym terenem – w większości polnymi drogami ciągnącymi się po horyzont. Nie odpuszcza również wiatr wiejący nam prosto w oczy tumanami lessu, który zalega na polnych drogach. Pogoda staje się gorsza z godziny na godzinę, ale mamy nadzieję, że deszcz dziś nam odpuści. W monotonnym odcinku miłą odmianą jest leśny fragment szlaku, prowadzący nieopodal Radawca.



Od wyjścia z  lasu, ostatnie kilkanaście kilometrów szlak biegnie w całości drogami utwardzonymi asfaltem i szutrem. W Motyczu prowadzi nawet wzdłuż popularnej drogi wyjazdowej z Lublina, gdzie mijają nas rozpędzone samochody. Ten odcinek wspominam najmniej przyjemnie. W Motyczy odłącza się od nas Janek, który uznaje, że stamtąd pójdzie bezpośrednio do domu i oszczędzi tym samym na czasie.
Od tego momentu wraz Januszem niemal bez przerwy biegniemy, czując rezerwy siły, jakie pozostały nam po marszu. Odcinki podejść pokonujemy szybkim marszem, ale im bliżej Lublina, tym rzadziej przerywamy bieg. Około dziesięciu kilometrów od miasta zatrzymujemy się na ostatni postój i posiłek, aby ten fragment szlaku pokonać bez przerw.



Gdy docieramy do granic miasta czeka nas niemiła niespodzianka. Nie docieramy do pierwotnego końca szlaku pod Muzeum Wsi Lubelskiej, gdyż nieopodal trwa budowa nowej drogi szybkiego ruchu. Musimy okrążać cały ten teren i gonić po osiedlach w poszukiwaniu przejścia do ulicy Nałęczowskiej. Gdy docieramy tam, drogę do domu mamy już prostą.



Szlak czerwony kończymy pod blokiem, po około 9,5 godzinach marszobiegu. Pomimo iż Endomondo nie chciało współpracować i cały szlak nie został zapisany, to jednak z mapy wynika, iż pokonaliśmy około 64 kilometrów. Kiedyś przyjdzie pora na wschodnia cześć szlaku, ale to inna bajka i większy kilometraż. Hej 
Pozdrawiam
Tomasz Duda

piątek, 27 grudnia 2013

Rajd mikołajkowy UKT Mimochodek 06-08.12.2013 – retrospektywna relacja

Rajd mikołajkowy UKT Mimochodek 06-08.12.2013 – retrospektywna relacja 

Kiedy świątecznym rankiem spoglądam na termometr nie mogę zobaczyć oznak zimy. Prawie dziesięć stopni powyżej zera, chmury i raczej szara okolica ze sterczącymi kikutami drzew nie napawa optymizmem.  Bożonarodzeniowy nastrój nie udziela się za oknem i żeby jakoś ratować sytuację wspomnieniami przenoszę się trzy tygodnie wstecz, do rajdu mikołajkowego.

Grudniowy wyjazd klubu UKT Mimochodek odbył się pod hasłem celebracji dnia 6 grudnia. Wybór miejsca od początku nie był jednoznaczny. Początkowo rajd miał koncentrować się w okolicach Białowieży, niemniej jednak na parę dni przed wyjazdem zmieniliśmy plany i obszarem zainteresowań stało się, jak i rok temu Roztocze. Bez zwłoki koledze Adamowi udało się zarezerwować sprawdzony nocleg w Hucie Różanieckiej, skompletować ludzi i pozostało odliczać godziny dzielące nas od piątku.
Pogoda na weekend nie zapowiadała się najlepiej, jednak co najważniejsze – zimowo.   Chwycił lekki mróz, w Lublinie zaczął pruszyć śnieg, a media donosiły o wielkich huraganach. Początkowo zbagatelizowaliśmy symptomy zimy, jadąc przez uporządkowane miasto, jednak niedługo po minięciu Szczebrzeszyna otoczył nas całkiem inny klimat. Pola znikąd zabieliły się śniegiem, a drogi oblodziły.  Trasy gorszej kategorii, jakie musieliśmy pokonywać stały się niebezpiecznie białe. W konsekwencji droga dłużyła się, a pokonanie stu kilometrów zajęło ponad trzy godziny.

W pierwszej kolejności, korzystając jeszcze z piątku zamierzaliśmy zaatakować źródła Tanwi. Zawianymi drogami powoli minęliśmy Narol i kilkanaście kilometrów dalej zatrzymaliśmy się w Hucie-Złomy.  Miejsce postoju ustaliliśmy ze spotkanym gospodarzem, który nie bardzo pochwalał nasze pomysły nocnego marszu. Wkoło zapadał zmrok, a dokoła hulała prawdziwa zima. Kilkanaście centymetrów śniegu, noc, wichura nie odstraszyły nas od spaceru. Nawigację zapewniał GPS w telefonie i chwała mu za to. Niemal po omacku kierowaliśmy się kolejnymi leśnymi ścieżkami, mijając po drodze jakieś punkty odniesienia. Nocne poszukiwania bunkrów linii Mołotowa zakończyły się porażką, nie zlokalizowaliśmy żadnego. Jako iż pora stawała się coraz bardziej późna, postanowiliśmy iść na azymut w kierunku „szczytu” wzniesienia – Wielkiego Działu.(390,4m). Ku naszemu zdziwieniu jak spod ziemi wyrosła tabliczka informująca iż jesteśmy na miejscu. Dalej kierowaliśmy się szlakiem niebieskim robiąc łuk na południe i zachód. Minęliśmy Rezerwat „Źródła Tanwi”, ale niczego nie zauważyliśmy w egipskich ciemnościach. Jeszcze kilka kilometrów asfaltem i znaleźliśmy się przy samochodzie.  Podczas zakupów w lokalnym sklepie przekonaliśmy się, że we wsi nic się nie ukryje,  a o naszym wyjściu wie już pani ekspedientka, miejscowy żul i mysz w ciemnej dziurze.

Po zrobieniu kilku kilometrów w zamieci na mrozie, wnętrze samochodu wydało się bardzo ciepłe i przytulne. Zadowoleni przejechaliśmy ostatni dwadzieścia kilometrów i znaleźliśmy się w Hucie Różanieckiej. Szkoła zamieniona na schronisko PTSM była ogrzewana chyba tylko ad hoc, w tym wypadku na nasz przyjazd. Na miejscu zastaliśmy drzwi otwarte, ale wewnątrz za ciepło nie było. Nie przeszkodziło to bynajmniej w rozlokowaniu się na łóżkach i czekaniu na pozostałą część gawiedzi, która dotarła dopiero późno w nocy. Jeszcze w skromnym gronie rozkręciliśmy ciepła atmosferę, która przedłużyła się po przyjeździe wszystkich „mimochodków”.


Ranek 7 grudnia przywitał nas zimowym i mroźnym klimatem. Śnieg ciągle padał, w okna dmuchał wiatr,  a nastroje dopisywały. Niespiesznie poczyniliśmy śniadanie, by następnie obrać plan dnia.  Za cel padła 17 kilometrowa pętla szlakiem niebieskim  biegnącym przez Rezerwat „Szumy nad Tanwią”. Bez pośpiechu założyliśmy czapki, dopięliśmy kurtki po czym ruszyliśmy za wskazaniami GPSu, by po kilku kilometrach natknąć się na znakowaną ścieżkę.


Szumy to małe wodospady na rzece, których akurat Tanwi nie brakuje. Szlak niebieski zatacza pętlę  wzdłuż koryta rzeki i wiedzie bardzo urozmaiconymi ścieżkami. Wspina się na  strome wzniesienia nabrzeżne, prowadzi galeriami przez bagna,  kilkukrotnie przekracza rzekę drewnianymi mostami. Osobiście byłem zaskoczony skalą urozmaicenia trasy wzdłuż krótkiego odcinka Tanwi.
Szlak niebieski w pewnym momencie wprowadził nas do Suśca, gdzie zatrzymaliśmy się na posiłek. Jedzenie kanapek pod wiatą podszytą wiatrem nie pozwalało na dłuższą kontemplację, ale białe otoczenie okolicy wyglądało naprawdę zacnie.  Marsz lasami nieopodal wkrótce przeniósł nas na drugą stronę Tanwi i ścieżkę wzdłuż brzegu. Tam wprost roiło się od małych wodospadów, szumiących na skalnych progach.   Szybko zapadający zmrok zastał nas domykających pętlę, w miejscu rozpoczęcia marszu „Szlakiem szumów”. Jeszcze dwa kilometry kroczenia przez biały las i meldujemy się na noclegu.

Tam zaczynamy coroczną i najprzyjemniejsza procedurę.  W lokalnym sklepie zostają kupione produkty żywnościowe i ich substytuty, po czym z utartego przepisu poczęliśmy sporządzać „wspólną michę”, opierając się na zasadzie, że suma rzeczy jadalnych jest jadalna. Procedura ta, niby banalna i błaha sprawia za każdym razem dużo frajdy i angażuje kilka – kilkanaście osób do wspólnej pracy.  Po napełnieniu brzuchów przyszedł czas na część „artystyczną”.  Jak co roku do Mimochodka zawitał Mikołaj i rozdał prezenty przy akompaniamencie śmiechów i drobnych szyderstw.  To dopiero początek imprezy, która zakończyła się długo po północy.

Niedzielny ranek, jak to bywa po sobotnich bojach, nastał niespiesznie i okazał się wyjątkowo leniwy. Nie pędziliśmy  ze śniadaniem, z pakowaniem, a obserwowaliśmy otoczenie. Mróz trzymał, jednak pogoda znacznie się poprawiła. Za oknami najpierw zauważyliśmy przejaśnienia, później już bezchmurne, niebieskie niebo.  Z pakowaniem uwinęliśmy się przed południem i po pożegnaniu rozjechaliśmy się, każdy w swoją stronę. W drodze do Lublina przystanęliśmy jszcze przy dwóch kamieniołomach w Nowinach i Józefowie, oraz przeszliśmy ścieżkę edukacyjną  Rezerwatu „Czartowe pole”, biegnącą wzdłuż koryta rzeki Sopot.


Mimochodkowe mikołajki 2013 odbyły się pod znakiem prawdziwej zimowej aury. Pogoda, choć dla szarego człowieka kapryśna i paskudna, jak na tego typu wyjazd udała się idealnie i skomponowała wspaniały klimat, jakże takim imprezom potrzebny. Gdy znowu spoglądam  za okno to wolę raczej zamknąć oczy, rozbudzić wspomnienia i przypomnieć sobie rajd na Roztoczu, bardziej świąteczny niż teraźniejsze Boże Narodzenie.
Dziękuję uczestnikom za wspólną zabawę, a mikołajowi za litr kolorowego prezentu, który tego wieczoru został kolegialnie spożyty.
Pozdrawiam
Tomasz Duda

środa, 4 grudnia 2013

Zamość – jednodniówka w cieniu twierdzy

Zamość – jednodniówka w cieniu twierdzy

Zamość, sięgający rodowodem do końca XVI wieku, w zamyśle fundatora miał być miastem wyjątkowym. Lokowany na  tzw. surowym korzeniu, czyli terenach niezamieszkałych , według precyzyjnego planu i rękami włoskich mistrzów przygotowywany był do roli stolicy województwa, a nawet może Rzeczpospolitej.
Dzisiaj, choć trochę zapomniany gospodarczo i  położony na terenie tzw. Polski B, pod względem ludności trzyma się w pierwszej trójce miast województwa i napędza turystyczną koniunkturę Lubelszczyzny.

                Historia miasta wymaga krótkiego komentarza. Po uzyskaniu praw miejskich w 1580 r., Zamość wszedł na drogę gwałtownego rozwoju. Pod okiem znamienitego protektora – Jana Zamojskiego szybko rozrósł się i w XVII wieku pełnił funkcję stolicy wielkiego majątku rodziny – tzw. Ordynacji Zamojskich.  Pięknej, barokowej zabudowy strzegł system nowoczesnych fortyfikacji bastionowych, co pozwoliło miastu wyjść obronną ręką z zawieruchy połowy XVII wieku. Na Zamościu „połamała zęby” armia kozacka w 1948 r., a dwa lata później taki sam los spotkał regimenty szwedzkie, które pustoszyły Rzeczpospolitą. Podczas wojen napoleońskich miał miejsce jedyny udany szturm na zamojską twierdzę. Wtedy, w 1809 r. z rąk austriackich odbili go wszak Polacy.  Zamojska twierdza wspierał swą walką Napoleona, wiążąc duże oddziały carskie. Wytrzymywała prawie roczne oblężenie w 1813 r., a dopiero francuskie porażki zmusiły ją do honorowej kapitulacji.
Po Kongresie Wiedeńskim miasto przeszło w ręce rosyjskie i marionetkowego Królestwa Polskiego. Z inicjatyw carskiej władzy, miejska twierdz została rozbudowana i zmodernizowana na nowe standardy architektury fortecznej.  Silna reduta przysłużyła się  ostatni raz patriotom podczas powstania listopadowego i stanowiła ostatni polski punkt obrony  tego zrywu narodowego.  
Zamość w idei został zaprojektowany przez włoskiego architekta Bernardo Moranda w stylu antropomorficznym.   Pałac miał symbolizować głowę, główna ulica kręgosłup, a bastiony nogi i ręce do obrony. Do dzisiejszych czasów przetrwał w właściwie niezmienionej formie a stare miasto  jako całość wpisane zostało na listę UNESCO.

                Wycieczkę do Zamościa planowałem od kilku lat. Aż wstyd się przyznać. Brakowało chęci, czasu lub łatwiej przychodziły wymówki. Na wyjazd zdecydowałem się dopiero w październiku tego roku, z założenia nastawiając się na bogatą jednodniówkę.
                Z Lublina do Zamościa studentowi najlepiej dojechać pociągiem. Koleje regionalne kursują kilka razy dziennie. Koszt ze zniżką 51% to niecałe 7zł w jedną stronę. Bus jest dwa razy droższy.

Po dwóch godzinach jazdy wysiadam z pociągu na ul. Szczebrzeskiej. Idąc około kilometr na wschód, bez trudu docieram do starego miasta.  W oddali widać wysokie wieże kościołów, przede mną ciągnie się sucha fosa i dawne obwarowania twierdzy.
Nie mając ze sobą żadnego planu zwiedzania, na początku kieruję się na Wielki Rynek. W charakterystycznym ratuszu znajduje się centrum informacji turystycznej i tam proszę o informacje. W odpowiedzi dostaję małą mapkę z naszkicowaną trasą zwiedzania i oznaczonymi punktami. Wszystko wygląda czytelnie i przystępnie. Mapka jest na grubym papierze, na odwrocie posiada plan całego miasta. Niby szczegóły, ale tymi detalami jestem pozytywnie zaskoczony i zaczynam zwiedzać.


Pierwszym punktem jest okolica Wielkiego Rynku.  Plac o powierzchni prawie 10000 metrów kwadratowych robi naprawdę duże wrażenie.  To centralny punkt miasta i od niego wychodzą główne ulice. W czasach świetności to tu skupiało się życie Zamościa oraz odbywały najważniejsze dla miasta wydarzenie kulturalne.


Podziwiając panoramę placu, wzrok zatrzymuje się w pierwszej kolejności na ratuszu. Budynek reprezentuje sobą styl manierystyczno barokowy i śmiało może pełnić rolę symbolu miasta. Zadbany i starannie odnowiony, zachęca do dłuższej chwili  kontemplacji, spaceru wachlarzowymi schodami, uwiecznienia na zdjęciu.
Wokół rynku piętrzą się piękne kamienice, które należały do najbogatszych mieszkańców. Uwagę zwraca szczególnie grupa kolorowych i pieczołowicie zdobionych budynków, wzdłuż północnej strony placu. To tzw. kamienice ormiańskie – bezsprzecznie najpiękniejsze w mieście.
Po przeciwnej stronie płyty Rynku znajduje się dom architekta – tzw. Kamienica Morandowska, która jednak w porównaniu do poprzednich prezentuje się raczej skromnie.

Z Rynku wychodzę ul. Kołłątaja, gdzie zatrzymuję się chwilę przy dawnym Seminarium Duchownym , po czym idę na północ. Ze skrzyżowania ul. Akademickiej i Królowej Jadwigi, po drugiej stronie ulicy widać gmach Akademii Zamojskich – jednej z pierwszych uczelni w kraju.  Zdziś w budynku znajdują się placówki oświatowe.


Ze skrzyżowania kieruję na najbliższe tereny zielone, gdzie zachowały się pozostałości dawnych fortyfikacji twierdzy.  To stara Brama Lubelska i Bastion IV wraz z ceglano-ziemnymi obwarowaniami. Nieopodal zieleni się park, w który zręcznie wkomponowano rów dawnej fosy bastionu. Stara Brama Lubelska prezentuje się w dobrym stanie, wyremontowana i zamknięta dla turystów, przeznaczona do podziwiana z zewnątrz.
Przez bastionową poternę wychodzę z powrotem do ulicy i zmierzam na południe. Zatrzymuję się przed pomnikiem założyciela miasta – Jana Zamojskiego.


Przed mną rozpościera się bryła dawnego Pałacu Zamojskich – pierwszego budynku w mieście i jednocześnie siedziby Ordynacji.  Z perspektywy miejsca zabudowania robią wrażenie i rozbudzają wyobraźnię. W czasach świetności musiały wyglądać niesamowicie.
Budynek niestety traci przy bliższym poznaniu. Przebudowany w XVIII wieku na szpital wojskowy stał się konstrukcją toporną. W dzisiejszych czasach jest siedzibą sądu i jednocześnie pełni funkcję mieszkań komunalnych. Stan pozostawia wiele do życzenia, czeka na renowację które od jakiegoś czasu są zapowiadane.


Po drugiej stronie ulicy Akademickiej położona jest dzwonnica i katedra. Dawna kolegiata, pod wezwaniem Zmartwychwstania Pańskiego i św. Tomasza Apostoła przez niektórych uważana jest za jeden z najwspanialszych zabytków sztuki sakralnej w Polsce.
Powstała w stylu renesansowym, w XIX wieku poddano ją przebudowie.  Ornamentykę wnętrza, prezbiterium i chóru zawdzięcza jeszcze Morandowi. Elementy dekoracji wykonane są bardzo estetycznie i prezentują w większości motywy geometryczne.   Warto stanąć w skupieniu i podziwiać drobne szczegóły, które tworzą harmonijną całość i uzupełniają atmosferę miejsca.


W bocznej kaplicy katedry znajduje się płyta nagrobkowa Jana Zamojskiego – wyjątkowo skromna jak na postać hetmana, umieszczona w posadzce.
Kolejno mapka wskazujea mi szukać Arsenału. Bryła budynku znajduje się na południe od Pałacu Zamojskich, ale niestety w momencie mojego zwiedzania cały obszar jest ogrodzony i najwidoczniej poddawany pracom remontowym.


Kieruję się zatem na południe, wychodząc przez Bramę Szczebrzeską przed mury Twierdzy na duży parking. Idąc  jeszcze dalej, na odrestaurowane ziemne szańce, mam widok na cały południowy pas umocnień.
Większa część bastionów jest odrestaurowana, to samo tyczy się obwarowań ziemnych. Prace trwają nad pozostałymi fragmentami murów i zapowiadają znakomity efekt.
Sama brama Szczebrzeska to właściwie ceglany budynek, pierwotnie manierystyczny, po przebudowie sztandarowy przykład klasycystycznej budowli warownej.
Następne kroki stawiam w kierunku południowym i opuszczam obręb miasta. Ulicą Męczenników Rotundy kieruję się do wysuniętego obiektu twierdzy.


Zbudowana na początku XIX wieku Rotunda, w założeniu miała pełnić funkcję działobitni osłaniającej najsłabszą stronę twierdzy – południową.  Budowla ma plan koła o średnicy około 60m i tworzy ją pierścień ceglano-ziemnych umocnień, okalający okrągły dziedziniec.
Poza zabytkiem architektury obronnej, Rotunda słynie w okolicy jako symbol martyrologii. W czasie okupacji hitlerowskiej właśnie w tym miejscu Niemcy znajdował się obóz przejściowy dokonywali masowych egzekucji  ludności Zamojszczyzny.


Rotunda to właściwie ogromne miejsce pamięci narodowej i cmentarz wojenny w jednym. Idąc alejką prowadzącą w kierunku dziedzińca po obu stronach ścieżki mijamy setki grobów. Spoczywają tu obrońcy z września 1939 r., partyzanci, jak i żołnierze radzieccy zabici w trakcie „wyzwalania” tych terenów w 1944 r..  Sam obiekt otoczony jest przez gęsty pierścień krzyży upamiętniających osoby pomordowane.
W pomieszczeniach Rotundy urządzone jest muzeum martyrologii, które udostępniono do zwiedzania bezpłatnie.
Osobiście uważam, że będąc w Zamościu trzeba koniecznie zobaczyć to miejsce. W przewodnikach nie przywiązuje się do niego zbytniej uwagi, jednak całość robi piorunujące, ale i przygnębiające wrażenie. Przypomina o tragicznych losach regionu lat II wojny światowej.


Od Rotundy wracam ponownie do zamojskiej twierdzy poterną, w murach pomiędzy I i II bastionem. Zaraz po prawej stronie moją uwagę przyciąga świeżo odnowiony dawny klasztor klarysek. Za nim rozciąga się prostokątny plac – to Rynek Wodny, jedne z trzech tego typu placów w mieście.  Nie dorównuje on co prawda  pięknem Rynkowi Wielkiemu, ale posiada swój specyficzny spokojny klimat i wart jest spędzenia tu co najmniej paru chwil.


 Z Rynku Solnego wychodzę na południe w kierunku bastionu I. W umocnienia twierdzy wkomponowano tu budowlę sakralną. Niegdyś dawna cerkiew unicka, dziś kościół św. Mikołaja, z oddali przyciąga charakterystyczną wieżą i zbitą bryłą. Zbudowany w stylu renesansowo-barokowym miał niegdyś pełnić funkcje obronne.
Cały bastion I obchodzę stalową kładką, która wznosi się ponad murami i oferuje ciekawy widok na miasto. Docieram do ulicy okopowej i z daleka widzę kolejne zabytki.


Wokół ronda wznoszą się Stara i Nowa Brama Lubelska, a z miejskich zabudowań wygląda kościół Franciszkanów.  W pierwszej budowli znajdowało się rosyjskie więzienie, gdzie przetrzymywano m.in. Waleriana Łukasińskiego. Kościół natomiast ma za sobą ciężkie lata licznych przebudów. Barokowa budowlę zmieniano kolejno w koszary, kino i liceum. Dzisiaj znowu pełni funkcję sakralną lecz jest świątynią dość specyficzną.  Mnie nie urzekł, ale traktując ją jako ciekawostkę, warto i tutaj wstąpić. 


Północna strona twierdzy zachowała się najlepiej do naszych czasów.  Bastiony VI i VII są w większości zagospodarowane, odnowione i zadbane. Największe wrażenia robią ceglane tzw. nadszańce. W pomieszczeniach Bastionu nr VII znajduje się muzeum Twierdzy Zamość i które oferuje pół kilometra trasy turystycznej przez poterny,  galerie strzeleckie i kazamaty bastionu. 
Bilet kosztuje bodajże 8zł, a zwiedzanie z przewodnikiem trwa godzinę.  Słyszałem wiele pozytywnych opinii o trasie, ale mnie osobiście nie udało się odwiedzić muzeum z powodu braku czasu.
Niemniej nawet z zewnątrz umocnienia robią monumentalne wrażenie. Przechadzając się ulicą Łukasińskiego idę wzdłuż dawnych galerii strzeleckich i zabudowań fortecznych.


 Dochodzę do Nowej Bramy Lubelskiej, która drewnianym mostem wyprowadza do miejskiego parku.
Po paru chwilach ponownie wracam w mury twierdzy i zmierzam na południe. Przy ulicy Bazyliańskiej zatrzymuję się przy synagodze, po czym skręcam na wschód w kierunku Rynku Solnego.
Wracam do punktu wyjścia, kończąc trasę po kilku godzinach marszu.
                Do Zamościa zdecydowanie warto przyjechać.  Miasto oferuje cała paletę zabytków i zachęca do bliższego poznania.  Zanim tu przyjechałem nie spodziewałem się zobaczyć wiele więcej poza okolicami Wielkiego Rynku i zabudowaniami dawnej twierdzy. Okazało się, że bardzo się pomyliłem. Choć duża część budowli jest jeszcze w kiepskiej kondycji i wymaga renowacji, to jednak wszystko jest na dobrej drodze.  W różnych częściach miasta ciągle trwają prace remontowe, a odnowione zabytki robią naprawdę duże wrażenie.
Każdy turysta w Zamościu znajdzie coś dla siebie. Miłośnik fortyfikacji, budowli sakralnych czy świeckich z pewnością nie będzie żałował wizyty w tym mieście, które koniecznie trzeba „odkryć” dla siebie.
Pozdrawiam
Tomasz Duda



P.S.

Osobliwością Zamościa okazały się dla mnie tzw. podwórka, zaznaczone na mapce. Jest ich 6 i porozmieszczane są  w różnych częściach starego miasta. To nic innego jak dziedzińce kamienic, które odnowione i pomalowane w jaskrawe barwy miło mnie zaskoczyły. Podczas gdy w większości miast takie placyki są zaniedbane i prezentują tylko obdarte ściany, tutaj przyciągają turystów. 

czwartek, 16 maja 2013

Zawieprzyce, Łęczna – wycieczka rowerowa


Zawieprzyce, Łęczna – wycieczka rowerowa

Może nie wynika to z ilości wpisów na blogu – jednak jazda na rowerze sprawia mi niebanalną frajdę.
I choć z roku na rok, jakoś coraz mniej czasu mogę na tą aktywność wygospodarować, to jednak w moim mniemaniu nie straciła na atrakcyjności.
Jak by na to nie patrzeć i nie wstydzić się za siebie – skończyły się lata, kiedy pod koniec sezonu licznik wskazywał 3 tysiące kilometrów. Mam nadzieję, że jeszcze takie wrócą, ale nie o tym myśl. Gdy na rowerze jeździłem częściej i robiłem długie wycieczki, jakoś nie chciało mi się pisać relacji, opisów, czegokolwiek. Chyba byłoby tego za dużo.
Punkt widzenia zmienił się wraz ze spadkiem natężenia wycieczek rowerowych. Ot – będzie  to krótki wpis o kilkugodzinnej przejażdżce, która sprawiła mi sporo przyjemności po godzinach spędzonych nad książkami.

Do Zawieprzyc chciałem wybrać się już od ubiegłego roku. Taki prozaiczny cel, jednak nie zrealizowany. Do tej pory.
Do miejscowości można dojechać ciekawa trasa po połączeniu dwóch szlaków – pieszego i rowerowego.
Żeby się do nich dostać, trzeba najpierw wyjechać z miasta. Etap ten jest najmniej przyjemny, ale konieczny. Przez godzinę przewlekłem się więc przez miasto i przebiłem do ścieżki rowerowej wzdłuż Bystrzycy, na południowo wschodnim krańcu Lublina.

Od tego momentu kieruję się za nurtem rzeki. Szybko ścieżka rowerowa przechodzi w szutrówkę, a ja znajduję na płocie punk odniesienia – znak żółtego szlaku pieszego. Etap za tymi znakami to też niezbyt przyjemny kawałek drogi. Jak dla mnie to całkiem nowe kluczenie wzdłuż rzeki, na peryferiach osiedla 40-lecia. Jest to jednak dobra droga łącząca i co najważniejsze – pusta.

Asfalt zaczyna się po przekroczeniu torów w miejscowości Trześniów. Tam swój początek bierze czerwony szlak rowerowy, za którym będę podążał w kolejnych godzinach. Dobrze oznaczony i intuicyjny. Wiedzie w zasadzie wzdłuż Bystrzycy, a rzekę widzimy przez całą drogę. Raz z oddali, a czasem z bardzo bliska.  Droga jest bardzo dobrze wybrana pod kątem rowerzystów – stosunkowo „cała” i o niedużym natężeniu ruchu pojazdów.  Jest również stosunkowo płaska i wiedzie przez ciekawe okolice. Szczególnie wiosną. Człowiekowi na codzień siedzącemu miedzy czterema ścianami dostarczy wielu wrażeń estetycznych okoliczna paletą zieleni.

Z Trześniowa jadę przez Jakubowice Murowane i podjeżdżam na Pliszczyn. Tu przez dłuższy czas towarzyszy mi dolina rzeki Ciemięgi. Wycieczka na tym etapie jest niesamowicie przyjemna. Z prawej strony rzeczka, z lewej wysokie lessowe ściany. Nawet nie spodziewałem się, że coś tak urokliwego można  znaleźć tak blisko Lublina.
Tymczasem dojeżdżam do Sobianowic, gdzie Ciemięga spotyka się z Bystrzycą.  Dalej wiodą mnie długie proste odcinki i miejscowości Bystrzyca, Kolonia Charlęż i Jawidz Pierwszy. Aż do skrzyżowania z droga 829 jadę aleją starych, zabytkowych drzew.

Za kilometr czekają na mnie Zawieprzyce. Tu „na drodze” pojawia się kolejna lubelska rzeka – Wieprz.  Jej okazałe zakola podziwiać można z kompleksu pałacowo – parkowego w Zawieprzycach.
Kiedyś, jeszcze w XIV wieku powstało tu założenie obronne.  Teraz, po zamku, pałacu i własności szlacheckiej pozostał tylko cień wspaniałych lat i znakomity punkt widokowy na dolinę Wieprza.
Po okolicy jednak warto się przejechać.  Z zamku zniszczonego podczas wojen szwedzkich niewiele już zostało. Do ciekawszych budowli zalicza się wjazdowa brama pałacowa, oficyna dworska, dawny dwór i barokowa kaplica z XVII wieku.







Z Zawieprzyc postanowiłem wycieczkę przedłużyć jeszcze do Łęcznej. To już tylko 10 kilometrów wzdłuż granicy Nadwieprzańskiego PK, głownie tzw. drogą Kijańską. Tutaj niestety rewelacji nie było.
W Łęcznej, opanowanej przez chmary komarów, nie spędzam więcej niż kilkadziesiąt minut. Miasto zdecydowanie nie zachęca do bliższego poznania.
Z racji zmierzchu do Lublina wybieram najkrótszą drogę – krajową 82ką. Jeśli ktoś nie jest przyzwyczajony do zgiełku samochodów – zdecydowanie odradzam.

Wycieczka według mapy zajęła mi 66 kilometrów.  To naprawdę dobra i godna polecenia trasa na jednodniową przejażdżkę. Zalecam dojechać do Zawieprzyc i wrócić tą samą drogą. Opcja z pchaniem się na „krajówkę” – tylko dla wytrwałych nerwowo.


Za wycieczkę dziękuję dzielnej towarzysce ;)

Pozdrawiam
Tomasz Duda