środa, 31 sierpnia 2016

Alpy 2016 - Mont Blanc zdobyty, próba na Piz Bernina - relacja z wejścia CZĘŚĆ II

26 lipca

Wstaliśmy o 6 rano nie będąc przez nikogo niepokojeni. Pomimo, iż wkoło stało kilka samochodów, parking o tej godzinie zdawał się jeszcze wymarły. Spakowaliśmy się szybko i wyruszyliśmy w stronę Chamonix. Do miasta dotarliśmy szybko, by zatrzymać się nieopodal pobliskiego Carefourra. Odczekaliśmy jeszcze pół godziny zanim ten został otwarty i zakupiliśmy produkty żywnościowe. Jednocześnie zjedliśmy śniadanie oparte na lokalnych bagietkach i serze pleśniowym, które po kilku dniach jedzenia wyprawowego żarcia wydawały się darem z nieba.  



Po zapełnieniu brzuchów i samochodu regionalnymi produktami udaliśmy się w kierunku Les Houches, skąd wiodą szlaki na Mont Blanc. Po drodze można było lepiej przyjrzeć się dolinie, która z tej perspektywy robiła piorunujące wrażenie. Od kilku lat jeżdżę po świecie, jednak do tej pory nigdzie nie miałem wrażenia podobnego monumentalizmu gór i ich wybitności. Z Chamonix szczyt Mont Blanc widoczny jest na horyzoncie, a cały masyw zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Wprawne oko zauważy większą część przebiegu drogi normalnej wiodącej na szczyt, schronisko Gouter i schron Valout. Spływający z gór lodowiec zdaje się niemal wpływać do doliny, a seraki wydają się wisieć tuż nad głową. Dodatkowo od rana panowała piękna pogoda, a słońce wisiało nad poszarpanymi iglicami Aquille du Midi. W takich okolicznościach przyrody nogi niemal rwały się do marszu. 



W Les Housches zostawiliśmy samochód na parkingu (2 euro/doba) i po krótkim przepakowaniu wyruszyliśmy na szlak. Pomimo stosunkowo późnej już pory (minęła 11:00), postanowiliśmy dziś powalczyć i osiągnąć schronisko Tete Rousse na 3150 m npm. Perspektywa wchodzenia ponad 2100 metrów w pionie z ciężkimi plecakami, w piekącym słońcu trochę nas zniechęcała, jednak pełni zapału rozpoczęliśmy mozolną wędrówkę krok za krokiem. Szlak na szczęście oszczędził nam trochę wysiłku, a ścieżka prowadząca w cieniu lasu upłynęła całkiem znośnie. Podejście miejscami było bardzo strome, jednak nie sprawiało trudności. Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń i grzbiet masywu, na wysokości niemal 2000 m npm temperatura nieco spadła, a marsz nawet w słońcu był całkiem przyjemny. Na grzbiecie odpoczęliśmy pół godziny w towarzystwie holenderskiego małżeństwa. W dalszą drogę ruszyliśmy szlakiem, prowadzącym wszak przed wszystkie lokalne wzniesienia bardzo stromym podejściem. Po drodze sowicie obdarowaliśmy założyciela szlaku wieloma epitetami, które wyrażały naszą opinię o pokonywanych trudnościach. Ze szczytu wzniesienia 2150 m npm roztaczał się widok na trasę kolejki zębatej oraz dalszy trawers wzniesienia i wiodący szlak. Aby dotrzeć do miejsca przecięcia szlaku z torami, ku swojej rozpaczy musieliśmy zejść kilkadziesiąt metrów w dół. 







Widzieliśmy wiele osób, które do góry i w dół przemykały po torach kolejki, jednak według oficjalnej tablicy jest to zabronione. Po krótkim zastanowieniu postanowiliśmy, że obierzemy z pewnością dłuższą, ale bardziej efektowną drogę pierwszych zdobywców prowadzącą wąską ścieżką, stromymi trawersami wspinającą się na skalny grzbiet. Nie zawiedliśmy się, gdyż droga ta dostarczyła nam wielu doznań wizualnych i emocji. Początkowo niezliczonymi trawersami osiągnęliśmy teren tajemniczych ruin Les ruines na wysokości 2500 m npm. Pogoda zaczęła powoli się psuć, choć powiew wiatru i zachmurzenie ja podejściu tylko nas rozpieszczały. Wraz z Marcinem i Januszem trzymaliśmy się z przodu, zaś Janek podążał kilkaset metrów za nami - niezbyt szybko, ale zdecydowanie sprawniej niż w okolicach Piz Bernina. 





Prawdziwe trudności drogi pierwszych zdobywców rozpoczęły się od wysokości 2500 m npm i przyszły wraz z mgłą oraz odgłosem grzmotów dochodzących z oddali. Szlak zaczynał stawać dęba oraz prowadzić bardziej eksponowanymi odcinkami, ubezpieczonymi stalowymi linami i łańcuchami. Miejscami pojawiały się rozmiękłe płaty śniegu, które przechodziliśmy niepewnie. Pomimo niewielkiej odległości do grzbietu przed końcem niebezpiecznego odcinka poczekaliśmy na Janka, który pojawił się po kilkunastu minutach. 





Pokonując jeszcze ostatnie trudności i stalową drabinkę, wyszliśmy na skalny grzbiet około 17:00. W niecce nieopodal widniała bryła murowanego schronu zbudowanego z inicjatywy mieszkańców Les Housches. Grzmot, mgła i deszcz skutecznie sprowokowały nas do wejścia. Schronisko Tete Rousse znajdowało się na skalnym grzbiecie 300 m wyżej. W czasie postoju zaczęliśmy się zastanawiać. Plan teoretycznie zakładał wejście wyżej i na wys. 2776 m npm właściwie nie aklimatyzowaliśmy się. Jednak nocleg w komfortowych warunkach i niepewna pogoda zadecydowały, że zostajemy. W schronie towarzyszyło nam kilku przyjaznych Czechów, którzy zajmowali pomieszczenie obok. Mając świadomość całodziennego marszu,  niebawem zabraliśmy się do gotowania jedzenia i wody. Jedną z największych wad schronu był brak wody pitnej, dlatego trzeba było ją pobierać z płata śniegu lezącego poniżej.







Korzystając z wygody noclegu po dachem położyliśmy się spać około 22:00. Myśl, iż rankiem nie trzeba będzie zwijać namiotów nastrajała nas bardzo optymistycznie.


27 lipca

Pobudkę urządziliśmy na 6:00, a po śniadaniu spakowaliśmy się. Wygodny schron rozleniwia i wychodzimy dopiero po półtorej godziny krzątania się. Od rana zapowiadała się wspaniała pogoda i pokaźne grupy ludzi widoczne były na całej długości ścieżki prowadzącej skalnym żebrem. Doga do schroniska Tete Rousse na 3150 m npm zajmuje nam około półtorej godziny.  Z tablicy dowiedzieliśmy się, że to jedyny legalny biwak w masywie Mont Blanc. 





Obóz około trzydziestu namiotów znajdował się nieopodal schroniska na śnieżnej polanie. Gdy dotarliśmy do miejsca bardzo zdziwiło mnie, iż większość namiotów stoi na śnieżnym plateau, gdy na skałach obok znajdują się równe i wygodne platformy śnieżne. Większość osób tu przybywających kieruje się chyba poczuciem ciekawości noclegu na śniegu i korzysta właśnie z tej możliwości. Niemniej jednak my nauczeni, że rozbijanie się na śniegu to konieczność, a nie przyjemność, z satysfakcją skorzystaliśmy z wolnych platform skalnych. Janusz z Marcinem bez problemu postawili namiot, zaś ja z Jankiem musieliśmy dołożyć trochę starań, aby nasza platforma pomieściła całe schronienie. Około 10:00 biwak już stał, a cała czwórka przygotowywała się do wyjścia aklimatyzacyjnego do schroniska Gouter na wysokości 4000 m npm. Przyznam, iż osobiście bardzo nie chciało mi się wychodzić z perspektywą, że następnego dnia drugi raz trzeba będzie przemierzać tą samą drogę. Niemniej jednak wiedziałem, że aklimatyzacja przyda się każdemu i ze względu na to trzeba było zmusić się do wysiłku. Postanowiłem, że na podejściu warto trochę się pomęczyć i spróbować pokonać 850 m przewyższenia w relatywnie krótkim czasie. 





Zabraliśmy więc wszystko co niezbędne i krok za krokiem zaczęliśmy wchodzić na śnieżny stok. Pierwszym miejscem przestoju był tzw. Grand Couloir, w który kilka chwil wcześniej zaczęło świecić słońce. Żleb przechodziliśmy po kolei, uprzednio obserwując jego początek znajdujący sie kilkaset metrów wyżej. Co jakiś czas sypały się po nim kamienie, jednak liczba wypadków w tym miejscu wynika bardziej z liczby zmierzających tu ludzi i rachunku prawdopodobieństwa. Odcinek ten przysporzył każdemu jednak trochę emocji i wyostrzył przytępioną czujność. 





Następnie droga wiodła typowo skalnym terenem. Stosunkowo często pojawiały się elementy wspinaczkowe, które bez elementów sztucznych ubezpieczeń byłyby trudne do pokonania. Wraz z Januszem wyszliśmy pierwsi z całej czwórki i narzuciliśmy dość szybkie tempo. Minęliśmy po drodze wiele turystów, choć największy problem sprawiały trzyosobowe zespoły z przewodnikami, skutecznie tamujące ruch w kluczowych momentach. Trasa była bardzo widokowa, urozmaicona i przyjemna. Miejscami pomiędzy skałami droga rozchodziła się na kilka mniejszych, jednak kierując się na wiszący na skale budynek nietrudno było znaleźć drogę.  Jak wspomniałem narzuciliśmy mocne tępo i po 1:30 h od wyjścia z namiotów zameldowaliśmy się przy dawnym schronisku Gouter.








 Dopiero tutaj założyliśmy raki, kierując się do nowego, futurystycznego budynku. W środku odpoczęliśmy oczekując na Janka i Marcina. Schronisko wyglądało bardzo profesjonalnie, a w środku kotłowała się cała gromada ludzi. Biorąc po uwagę, że weszliśmy na 4000 m samopoczucie każdemu dopisywało. Chłopaki pojawili się około pół godziny później, zaś Janek wdał się w rozmowę z grupą, która dziś wychodziła jeszcze na górę. Po krótkiej analizie nabuzowani energią uznaliśmy, że i my możemy jeszcze zaatakować szczyt. Nawet ubraliśmy się bojowo i wyszliśmy na małą grań przy schronisku, jednak w tym miejscu przejrzeliśmy na oczy. Pogoda mogła wkrótce się zepsuć, a my pomimo późnej pory nie mieliśmy nic lepszego do jedzenia niż 3 batony. Ponadto wydawało mi się, iż szczyt jest dużo dalej niż wzniesienie widoczne na  linii horyzontu. Ochłonąwszy trochę zrezygnowaliśmy z przedsięwzięcia. 







W dół schodziliśmy sprawnie, ale bez pośpiechu. W godzinach popołudniowych zmierzały tędy już mniejsze tłumy i można było bardziej komfortowo  poruszać się po skałach. Tymczasem grzejące słońce osłabiło strukturę wielkiego kuluaru i w tych godzinach stał on się nadal aktywny. Co kilka minut fruwały nim małe kamienie, a nieraz i "telewizory" zmiatające wszystko na swojej drodze. W drodze powrotnej prowadziłem wraz z Marcinem, który po skalach w dół poruszał się jak kozica. Trudno było mi za nim nadążyć, niemniej jednak przed Grand Couloir znaleźliśmy się razem. Przejście od tej strony żlebu jest w mojej ocenie zdecydowanie bardziej niebezpieczne niż w drodze do góry, gdyż nie ma możliwości obserwowania  górnej części żlebu, gdzie rozpoczynają swój bieg kamienne lawiny. Zdecydowałem, że pójdę pierwszy i nie słysząc stukotu nadlatujących kamieni pobiegłem na drugą stronę. Po chwili przebiegł za mną Marcin. Tutaj zdecydowaliśmy się poczekać na Janusza i Janka, którzy byli już relatywnie niedaleko. W międzyczasie spadła potężna lawina kamieni, która sprawiła, że wraz z Marcinem kurczowo przylgnęliśmy do skały.  Chłopaki przeszli przez kuluar bez przeszkód. Przed 15:00 byliśmy z powrotem w namiotach. 



Czas wolny spędziliśmy na pakowaniu i obmyślaniu strategii na dzień następny. Marcin zorientował się, że gdzieś musiał zgubić czołówkę i trzeba było wymyślić, w jaki sposób będzie działał w godzinach nocnych, przed świtem. Tymczasem  pogoda jak zwykła w górach po południu, popsuła się permanentnie i zaczął padać deszcz ze śniegiem. Burza przechodziła kilkukrotnie, ale wieczorem dzień pożegnał czerwony zachód słońca. Ze względu na konieczność nocnej pobudki, położyliśmy się po 19:00. W nocy jeszcze kilkukrotnie mocno padało. W pewnym momencie ulewa musiała podmyć namioty leżące na śniegu, bo w obozie obok słychać było wyraźne zamieszanie.  Będąc w półśnie myślałem, że już nici z ataku szczytowego i przyjdzie czekać do następnego dnia.






28 lipca

O 1:00 rano zadzwoniły budziki. Okazało się, że burzowe chmury odeszły, a na zewnątrz panują idealne warunki - mróz i bezchmurne niebo. Bez zwłoki zaczęliśmy jeść śniadanie i pakować się. Wychodząc zobaczyliśmy już sznur czołówek zmierzający w kierunku Gran Couloir. Jeszcze przed żlebem wyprzedziliśmy kilka osób i po drodze nie musieliśmy oczekiwać w kolejce na przejście. Nie założyliśmy raków, mimo śnieżnego odcinka uznając, że przed Gouterem to tylko strata czasu. Przed kuluarem wyciągnęliśmy za to czekany. Kuluar milczał i choć zmrok nie pozwalał na obserwację, przeszliśmy go pojedynczo, relatywnie bezpiecznie. Szliśmy w dwóch grupach. Ja, wraz z Januszem i Marcinem, a za nami Janek, którego tempo z dnia na dzień było coraz lepsze. Jak wspomniałem, Marcin nie miał czołówki, dlatego poruszał się pomiędzy mną i Januszem, przy tym, dlatego, że szedłem pierwszy, co kilka kroków odwracałem się i oświetlałem Marcinowi chwyty. Światło z tyłu miał natomiast od Janusza. Opis naszej grupy brzmi trochę jak "prowadził ślepy kulawego, ale w praktyce szliśmy bardzo sprawnie. Nie spieszyliśmy się, ale tempo było szybkie i na tym odcinku trochę daliśmy Marcinowi w kość, a ten chcąc - nie chcąc zdany był na nasze czołówki i raźno maszerował w górę. Na skalnym odcinku byliśmy pierwsi, a sznur czołówek został z tyłu. Wspinaczka była bardzo przyjemna - cisza, skały i rozgwieżdżone niego za plecami. Pomimo, iż po opadach obawiałem się oblodzenia na skałach, lód pojawił się dopiero poniżej samego Goutera. Przy starym schronisku urządziliśmy postój na batona oraz założenie raków. Ja wraz z Januszem związaliśmy się liną, chłopaki uznali to za zbyteczne. Powyżej Goutera było już widniej i Marcin bez czołówki dawał sobie radę. Na śnieżnym zboczu Janusz przejął prowadzenie, wyminęliśmy Marcina i krok za krokiem zdobywaliśmy wysokość. Narzuciliśmy przy tym wysokie tempo, tak że co jakiś czas mijaliśmy kolejne zespoły linowe. Krótki postój na batona urządziliśmy już przed świtem, zatrzymując się na batona i złapanie oddechu. Zatrzymaliśmy się nieopodal schronu Valout na 4300 m npm, dostrzegając pierwsze światła czołówek tuż nieopodal kopuły szczytowej. 



Po krótkiej chwili postoju zrobiło się przeraźliwie zimno, a my jako iż byliśmy lekko ubrani, temperaturę ciała utrzymywaliśmy jedynie dzięki ruchowi mięśni. Ruszyliśmy w dalszą drogę, lecz po chwili marsz przerwała scena tocząca się obok. Niewiadomo skąd nagle około 30 metrów od nas desantował śmigłowiec, który zabrał kilka postaci na pokład. Z późniejszych opowiadań dowiedzieliśmy się, że helikopter zabrał dwóch alpinistów, których na ścianie Blanca zastała nocna burza. Akcja trwała niewiele ponad minutę, a jej precyzja i automatyzm zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Kilka minut od jej rozpoczęcia na niebie nie było nawet śladu po helikopterze. Przez te kilka chwil solidnie zmarzłem i nawet szybkie tępo marszu zbytnio mnie nie rozgrzało. Niebawem wokoło rozbudził się dzień, a grań szczytowa masywu wyglądała spektakularnie w porannym słońcu. 







W miarę wyostrzania się grani zaczęły się jednak kolejki, które wymogły na nas miejscowe zwalnianie, to znów przyspieszanie kroku. Minęliśmy jeszcze kilka osób, ale wahania tępa zmęczyły nas tak, że przed szczytem byliśmy już bardzo zmęczeni. 





Na wierzchołku Mont Blanc stanęliśmy punktualnie o godzinie 7:00 co wskazywało, iż 1650 m przewyższenia od namiotów pokonaliśmy w 4 h 50 minut. Nie był to spektakularny sukces, jednak dawał podstawy do zadowolenia. Na szczycie spędziliśmy kilka minut fotografując i podziwiając rozległy widnokrąg. Było jednak zimno, a palce w butach już dawno przestały odczuwać jakikolwiek bodźce. 





Szybko ruszyliśmy w drogę powrotną, zachowując uwagę i przepuszczając kolejne osoby idące w kierunku szczytu. Spotkaliśmy też Marcina i idącego za nim Janka, którym do szczytu pozostało kilkadziesiąt minut marszu. Szybko doszliśmy do Valota, jednak przy pierwszym małym wzniesieniu poczuliśmy całkowity brak energii, dosłownie powłócząc nogami. Dopiero w tym momencie zorientowaliśmy się, że właściwie nic nie jedliśmy i najzwyczajniej nie mamy energii. Na niewielkie wzniesienie wdrapaliśmy się z trudem, ale po chwili zrobiliśmy postój na kolejnego batona. Kilka minut później wznowiliśmy marsz, a całe zmęczenie uleciało. Dalsza okazała się formalnością.




 Poranne wyjście pozwoliło natomiast na relatywnie bezpieczne zejście kuluarem, który rankiem nie był jeszcze oświetlony przez słońce. O godzinie 10:00 zameldowaliśmy się przy namiocie, kończąc akcję górską, trwającą łącznie 8 godzin. Niezwłocznie przystąpiliśmy do przepakowania i suszenia ubrań. Marcin i Janek wrócili około 11:40 do namiotów i od razu zabrali się za pakowanie. Jako, iż wcześniej zaczęliśmy już zbierać rzeczy, namioty szybko zostały złożone, a plecaki zapełnione. Szybko zeszliśmy też po skałach do schronu, w którym spaliśmy dwa dni temu. Zdecydowaliśmy się zostać tam na noc i wyjść wczesnym rankiem. Szybko rozłożyliśmy ekwipunek i zabraliśmy się za gotowanie. Schron szybko zapełnił się ludźmi. Około 20:00 położyliśmy się spać.







29 lipca

Wstaliśmy o 4:00 rano i po ciemku spakowaliśmy plecaki. Jeszcze przed świtem wyruszyliśmy w kierunku stacji kolejki zębatej, chcąc uniknąć spiekoty dnia. Schodziło się bardzo szybko, najpierw ścieżką wśród skał, następnie wzdłuż torów kolejki. Około 6 rano byliśmy już w miejscu, w którym weszliśmy na drogę pierwszych zdobywców. W porównaniu do mozolnego wspinania się po skałach, droga wzdłuż kolejki była banalnie prosta. Z perspektywy czasu jestem bardzo zadowolony, iż nie poszliśmy na łatwiznę zmagając się z drogą pierwszych zdobywców. 



Na wysokości 2000 m npm znaleźliśmy się przed 7:00 rano, a słońce dostarczyło nam spektakularnych widoków. Docierając do linii lasu wiedzieliśmy już, że słońce nam mocno nie dotyczy. Po drodze rozmawialiśmy o jedzeniu, a właściwie co kupimy, gdy wrócimy do Chamonix.





 Około 8:30 zeszliśmy do Les Houches. Na kempingu zapłaciliśmy na zaległy parking oraz kemping - 27 euro za 4 osoby, dwa namioty. Następnie bez jakiegokolwiek rozpakowania, wsiedliśmy w samochód, kierując się do Carrefoura. W sklepie kupiliśmy prowiant na śniadanie i pozostałe dni. 
Dopiero najedzeni wróciliśmy na kemping, gdzie rozłożyliśmy wielkie obozowisko, zajmując kilkadziesiąt metrów kwadratowych. Pogoda rozpieszczała, a słońce świeciło idealnie jak na odpoczynek po akcji górskiej. 





Po myciu, praniu i jedzeniu po raz kolejny zdecydowaliśmy się na wyjazd do Chamonix. Spacerowaliśmy po miasteczku, Marcin kupił czołówkę i cieszyliśmy się wolnymi chwilami. Po sprawdzeniu pogody okazało się, że ta nie zapowiada się rewelacyjnie, a nawet straszy dużymi opadami. Z braku lepszych rozwiązań postanowiliśmy, że celem będzie masyw Monte Rosy, a jako już zaaklimatyzowani, będziemy lawirować pomiędzy jego szczytami. Wykonanie planu zostawiliśmy do dnia następnego, gdyż dzień odpoczynkowy trwał w dalszym ciągu. Po powrocie z Chamonix jeszcze lepiej rozgościliśmy się na parkingu,  degustując zakupione specjały. Wieczór spędziliśmy na integracji we własnym gronie. Kemping w tym czasie po brzegi zapełnił się Polakami. Położyliśmy się spać około 22:00









30 lipca

Wstaliśmy o 7:00 rano i powoli zaczęliśmy pakowanie. Rano było dość chłodno, gdyż słońce miało problem z przebiciem się przez pierzaste chmury. Na niebie pojawiły się cirrusy, zapowiadające zmianę pogody. Przed 9:00 wyjechaliśmy z kempingu, pierwszy postój urządziwszy w Chamonix. W supermarkecie dokupiliśmy brakującą żywność, mającą nam zapewnić egzystencję w górach na kolejny tydzień. Tak wyładowani wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ruch na trasie prowadzącej w kierunku granicy szwajcarskiej gęstniał z godziny na godzinę. Jeszcze w Chamonix natknęliśmy się na korek. Ruch zgęstniał jeszcze 9 kilometrów dalej, w miejscowości Argentiere, gdzie odbywała się jakaś impreza okolicznościowa. Przed miejscowością utknęliśmy w kilkukilometrowym korku, ciągnącym się aż do miasteczka. W pewnym momencie prowadzący samochód Janek zauważył, że świeci się kontrolka sugerująca niedobór płynu w chłodnicy i za jakiś czas będziemy musieli się zatrzymać. Nie minęła minuta, gdy spod maski zaczął wydobywać się dym, a my błyskawicznie zjechaliśmy na dróżkę prowadzącą do pobliskiej posesji. Po otwarciu maski okazało się że przerwany został przewód doprowadzający wodę z chłodnicy do silnika. Przed wyjazdem wykupiliśmy ubezpieczenie assistance na 200 km z którego trzeba było skorzystać. Porozumienie z ubezpieczycielem było bardzo problematyczne. Gdy to się udało, trzeba było jakoś porozumieć się z kierowcą lawety, który jak prawdziwy Frnacuz językiem angielskim się w życiu nie skalał. Na szczęście z pomocą przyszła nam francuska rodzina, która zamieszkiwała posesję, nieopodal, przy której zepsuł się nasz samochód. Francuzi rozmawiali po angielsku i na wszelkie sposoby starali się nam pomóc - dzwonili po znajomych starając się ustalić problem, pytali miejscowego mechanika o pomoc, czy dogadali się z kierowcą lawety i grali rolę tłumaczy. W pomoc mniej lub bardziej zaangażowała się cała rodzina. Miejscowy mechanik nie podjął się naprawy pojazdu. Dopiero, gdy przyjechała laweta mogliśmy oględnie dowiedzieć się o szkodach, jakie wystąpiły. Początkowo mechanik wskazywał, iż trzeba wymienić urwany element, jednak to możliwe będzie dopiero po kilku dniach i jego zamówieniu. Następnie, na skutek naszych próśb zaczął prowizorycznie naprawiać uszkodzony element. Gdy po kilkudziesięciu minutach wydawało się, że całość jest już naprawiona, mechanik nagle stwierdził, iż na 99 % uszkodzony jest silnik pojazdu i taniej będzie odstawić go do Polski. Cała sytuacja trwała kilka godzin, ale nam upłynęła bardzo szybko i emocjonalnie. Zdecydowaliśmy, że jakoś zorganizujemy transport pojazdu do kraju. Francuzi pomogli nam w odwiezieniu Audi na najbliższy parking, pożegnaliśmy się, pozostawiając pomocnej rodzinie 0,5 l nalewki w podzięce. W międzyczasie zaczęło lać, a atmosfera stała się bardzo przygnębiająca. Siedząc w samochodzie dyskutowaliśmy o bieżącej sytuacji, a Janek wykonał setki telefonów do znajomych. Jeden z nich ofiarował się przyjechać za relatywnie nieduże pieniądze z lawetą i zaholować nas do kraju. Nie mając nic lepszego do roboty, po przeczekaniu deszczu wyruszyliśmy wraz z Marcinem i Jankiem do miejscowości. Miejsce było dość oblegane przez turystów, klimatyczne i malownicze. Do samochodu wróciliśmy szlakiem, biegnącym wzdłuż lasu, do Chamonix. Wieczór spędziliśmy bardzo leniwie. Przy pomocy jednego z przyjezdnych przestawiliśmy samochód na jeden z większych parkingów nieopodal.
Po kolacji rozbiliśmy biwak wypróbowanym już sposobem - ja z Januszem w samochodzie, Janek i Marcin rozbili obok namiot.






31 lipca

Choć nie mieliśmy żadnej ramy czasowej, obudziliśmy się po 7:00 rano. Pogoda zapowiadała się fatalnie. Chmury szczelnie zasłoniły niebo, a padający od nocy deszcz nie miał zamiaru przestać. Janek poinformował nas, iż kierowca będzie dziś wieczorem. Nie pozostało nic innego jak oczekiwanie na niego i zorganizowanie sobie jakoś niedzieli. Około 10:00 deszcz przestał padać i wymyśliliśmy, że przejdziemy się do Chamonix szlakami wiodącymi wzdłuż lasu. Ścieżka biegnąca na południe od drogi  była bardzo klimatyczna i przyjemna, po drodze mijaliśmy wielu turystów korzystających z weekendu oraz francuskie wioski wyglądające na zadbane i eleganckie. Szło się za to leniwie i melancholijnie, próbując nie myśleć o całej sytuacji.
W Chamonix długo nie zabawiliśmy. Właściwie zadowoliliśmy się spacerem po mieście. Drogę powrotną obraliśmy wzdłuż północnego stoku doliny ciągnącej się od Chamonix po granicę szwajcarsko-francuską. Pogoda, która chwilowo się poprawiła zdecydowała ponownie spłatać nam figla i w czasie powrotu owocowała sowitą ulewą. Schroniliśmy się pod kolejowym mostem, by do samochodu dotrzeć już po ustaniu deszczu, wieczorem. Parking, na którym przymusowo staliśmy ściągał przyjezdnych i alpinistów. Siedząc i czekając kilkukrotnie zmieniało się nasze towarzystwo. W międzyczasie otrzymaliśmy wiadomość, że przyjazd lawety opóźni się do nocy. Na domiar złego wieczorem zaczęło padać, co zmusiło nas do siedzeniu w ścisku w środku samochodu. 










Agonia została przerwana o 2:00 w nocy, już 1 sierpnia, kiedy przyjechała laweta. W deszczu trudziliśmy się z załadowaniem samochodu, by po pół godziny ruszyć w drogę do kraju. Trasa wiodła przez Francję, i Niemcy, licząc prawie 2000 km. Do Krakowa dojechaliśmy o 4 rano dnia następnego. Tam pożegnaliśmy się z Jankiem, który dotarł do Lublina około 8:00 rano. Alpelska przygoda skończyła się....