czwartek, 25 sierpnia 2016

Alpy 2016 - Mont Blanc zdobyty, próba na Piz Bernina - relacja z wejścia CZĘŚĆ I

W roku 2016 wraz z ekipą We Kahn do it zaplanowaliśmy spektakularny projekt. Nie chcę zdradzać szczegółów, gdyż mam nadzieję że jeszcze uda się go zrealizować, niemniej jednak w roku obecnym plany zawiodły. Przyznam, że odbyło się to trochę z mojej winy, a po części z nadmiernego zaufania do osoby trzeciej, która zobowiązała się zakupić nam bilety. Aż do kilku tygodni przed wyjazdem naiwnie wierzyłem, że zapewnienia o fantastycznej cenie będą realne. Przejrzałem na oczy, jednak było już za późno i całkowitą klapę trzeba było ratować półśrodkami. Planowany od ponad pół roku wyjazd został odłożony, na jego miejsce zaplanowałem wariant awaryjny - Alpy. Góry gdzie zawsze chciało się pojechać, jednak gdy człowiek dobrze się zastanowi, to chomikowany urlop woli przeznaczyć na miejsca bardziej egzotyczne. Po części więc niesmak pozostał, jednak była i podstawa do zadowolenia - jeśli nie teraz pojedziemy w Alpy to kiedy?

Mając na uwadze poczynione ustalenia, dwa tygodnie przed wyjazdem rozpoczęło się gorączkowe planowanie, zakupy i dopinanie ostatnich guzików, które de facto były tymi pierwszymi.

Przed samym wyjazdem prognozy pogodowe okazały się niezbyt optymistyczne, toteż zaplanowałem trzy obszary działania Piz Bernina, Monte Rosa i Mont Blanc, po których mieliśmy poruszać się w zależności od panującej aury.


22 lipca

Około 21:00 w Krakowie pod moim mieszkaniem pojawia się Janek wraz z Marcinem i samochodem, którym mamy pokonać ponad 4000 km. Niedługo później do grodu Kraka trafia Janusz i już w komplecie możemy przystąpić do zabawy w tetris, czyli upychania zbyt dużej ilości bagażu, do zbyt małego samochodu. Ostatecznie okazuje się, że jesteśmy dobrzy w te "klocki" i do niewielkiego Audi A3 udaje się zapakować czterech facetów wraz ze sprzętem turystyczno-wysokogórskim i jedzeniem na 10 dni.  Przed północą wyruszamy.









23 lipca


Nocna jazda autostradą jest bardzo przyjemna. Nie ma korków, niewielki ruch i dobra muzyka w tle. Początkowo prowadzę ja, następnie przed granicą z Niemcami przekazuję kierownicę Jankowi. W Niemczech rano ruch staje się już gęstszy i nieraz przychodzi zwalniać do znikomych prędkości.



 Na granicy z Austrią ponownie przejmuję kierownicę i prowadzę kawałek, do granicy Szwajcaria - Lichtenstein. Mamy lekkie problemy z nawigacją, gdyż posiadane mapy GPS obejmują jedynie teren Szwajcarii oraz częściowo Wloch i Francji. Niemniej jednak w powyższe miejsca udaje się trafić na własną rękę.



Na parkingu  przy Szwajcarskiej granicy przekazuję ponownie kierownicę Jankowi, a po kilkunastu sekundach zdarza się pierwsze z serii nieszczęśliwych zdarzeń - jeden z obywateli Liechtensteinu, przy cofaniu najeżdża swoim nowym BMW na Audi Janka. Pojazd agresora pozostaje nietknięty, podczas gdy nasz doznaje znacznego wgniecenia w przednim zderzaku. Rozpoczęła się procedura rozmów z ubezpieczycielem, wzywanie policji, spisywanie oświadczenia. Wszystko poszło bardzo szybko, funkcjonariusze byli bardzo uczynni, a  sprawca z uśmiechem wziął winę na siebie i podpisał oświadczenie.



Nieco zdenerwowani rozwojem sytuacji wyruszyliśmy w dalszą drogę. Przez Szwajcarię aż do wieczora prowadził Janek. Na granicy kupiliśmy winietę za 40 franków, po czym skierowaliśmy się w kierunku miasta Sant Moris. Na pierwszy łup miał iść rejon graniczny szwajcarsko-włoski i Piz Bernina, gdyż według prognoz tam pogoda miała być najlepsza.



Z Sant Moris skierowaliśmy się na drogę prowadzącą do granicy z Włochami i zatrzymaliśmy przy stacji kolejki Diavolezza. Niestety przy pobliskim parkingu widniała tabliczka, iż 24 godziny postój zakończy się lawetowaniem. Sam budynek kolejki okazał się pusty, jak i zabudowania położone nieopodal. Parking znaleźliśmy dopiero przy guesthousie położonym nieopodal, którego właściciel pozwolił nam bezpłatnie zostawić samochód. Na parkingu przepakowaliśmy się i wyruszyliśmy w górę. Zabraliśmy cały szpej i jedzenie na cztery dni.



Jako, iż słońce chyliło się ku zachodowi podeszliśmy niewiele. Około stu metrów powyżej poziomu drogi, na pierwszym wypłaszczeniu rozbiliśmy namioty. Mając na uwadze niemal całą dobę spędzoną w samochodzie, wieczorną aktywność ograniczyliśmy do spożycia liofili, po czym zmęczenie zmorzyło nas zupełnie.




24 lipca

Rankiem poza budzikami ze snu wyrwał nas miarowy tupot górskich butów i chrzęst kamieni na ścieżce. Wokoło panowała piękna pogoda, a pierwszy turyści wychodzili już w góry. Nie pozostaliśmy dłużni otoczeniu i po szybkim śniadaniu zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Trasa do schroniska prowadziła częściowo drogą biegnącą wzdłuż linii kolejki, a po części skalistym grzbietem.



Pomimo, iż nie spieszyliśmy się wraz z Marcinem i Januszem zostawiliśmy Janka z tyłu. Widocznym było, że nie może utrzymać tępa marszu i jest osłabiony. Początkowo czekaliśmy na niego, gdy jednak dystans pomiędzy nami stawał się znaczny, uznaliśmy, że poczekamy już przy schronisku. Do schroniska Diavolezza położonego na blisko 3000 npm dotarliśmy po południu. Stąd rozposcierała się już panorama na nasz cel - Piz Bernina (4050 npm). Schronisko położone na skalistym wzniesieniu jest jednocześnie górną stacją kolejki, więc wkoło krzątał się tabun ludzi - turystów, biegaczy, alpinistów.






Na szczycie odpoczęliśmy i zaplanowaliśmy dalszą drogę według przewodnika. Należało zejść do moreny, przejść lodowiec i dotrzeć do moreny bocznej leżącej po jego drugiej stronie.



Aż do moreny biegła wyraźna ścieżka, podążając którą osiągnęliśmy osypujący się wał. Przejście przez lodowiec nie było już wyraźne i należało jakoś je zaaranżować. Na morenie brzeżnej po raz kolejny zaczekaliśmy na Janka, który za schroniskiem wyraźnie osłabł i snuł się daleko z tyłu. Na morenie brzeżnej kończyła się również normalna ścieżka i zejście na lodowiec pozostawało niewiadomą, pozbawione jakichkolwiek oznaczeń czy kopczyków.




Po chwili dyskusji wytyczyliśmy półkolistą linię relatywnie płaskim odcinkiem lodowca rozpoczęliśmy przechodzenie. Lodowiec na tym odcinku pozbawiony był szczelin i jak na razie nie przysparzał kłopotów. Postanowiliśmy zatrzymać się na morenie, leżącej po zachodniej stronie lodowca Diavolezza.





Wysokość ok. 2700 m npm niezbyt nas zadowalała, jednak nie chcieliśmy wychodzić wyżej ze świadomością nadłożenia drogi za cenę możliwości relatywnie komfortowego noclegu na suchym podłożu.  Już z wysokości schroniska Diavolezza wytyczyliśmy planowaną drogę, jednak z przewodnikowego schematu nie wzbudzała ona mojego zaufania. Mając na uwadze blisko 8 kilometrową drogę do szczytu szybko wzięliśmy się za gotowanie i o 19:00 poszliśmy spać.





25 lipca


Budziki zadzwoniły o 1:00. W pierwszej chwili zdziwiła mnie temperatura, która jak na osiągniętą wysokość oscylowała na stosunkowo wysokim poziomie. Na zewnątrz było aż za ciepło, z pewnością powyżej zera, zaś całe niebo zakrywały chmury. Janek zdecydował się dziś nie wychodzić, a zespół szturmowy miała tworzyć pozostała trójka. Wyszliśmy niezbyt szybko, około 3:00, początkowo posuwając się po morenie i złomisku wielkich głazów. Po kilkunastu minutach dotarliśmy do śnieżnego, ubitego stoku, którędy miała prowadzić droga na górę. Śnieg był rozmiękły, niemniej jednak na stoku trzymał stabilnie pozwalając na wybijanie pewnych stopni. Pierwszy poszedł Janusz, ja za nim. Marin zamykał peleton. Szliśmy szybko, utrzymując odstępy. Pomimo dość twardego śniegu stok piętrzył się i sprawiał wrażenie niepewnego. Szliśmy w odstępach, blisko ściany skalnej, będącej zakończeniem stoku. Bezpieczeństwo było jednak iluzoryczne, gdyż co jakiś czas na śniegu widać było odłamy skalne, które widocznie odpadały od ściany. Nie wiem jak czuli się chłopaki, jednak ja chciałem aby stok skończył się jak najszybciej. Tymczasem ten płatał optyczne figle i jak na złość skończyć się nie chciał. Kilkukrotnie Janusz wołał, że "już za 50 metrów", tymczasem do wypłaszczenia przeszliśmy jeszcze z 500.
Po dotarciu w bezpieczne miejsce zacząłem oceniać sytuację. Dopiero tutaj pojawiły się jakiekolwiek ślady, które do tej pory były niewidoczne. Dopiero jednak po ponownym przestudiowaniu przewodnika wiedziałem, że jesteśmy w innym miejscu niż zakładaliśmy. Nie, nie zgubiliśmy drogi, tylko po prostu trafiliśmy na nią niżej niż sądziliśmy. Na przełęczy, gdzie urządziliśmy postój na batona, związaliśmy się w zespół trójkowy i obraliśmy drogę na pobliskie wzniesienie.
Po pokonaniu jeszcze około 50 m w pionie uzyskaliśmy widok na dalszą drogę, która w aktualnych warunkach wyglądała przerażająco. Pomimo, iż znaleźliśmy się na wysokości 3100 m npm temperatura wcale nie zmalała, a śnieg straszliwie rozmiękł. Droga wiodła dalej zaśnieżonym stokiem grani Fortezza, bardzo stromym i zakończonym barierą seraków.  Dalszej drogi nie było widać. Oceniając aktualne warunki śniegowe i stromiznę stoku Fortezzy uznałem, iż jest duże prawdopodobieństwo, że stok pod naszym ciężarem nie wytrzyma i "wyjedzie z lawiną". Ponadto nie było widać dalszej drogi, a perspektywa szukania drogi pomiędzy serakami przy obecnej temperaturze również nie napawała optymizmem. Ponadto prognoza, którą uzyskałem bezpośrednio przed szczytem zapowiadała na opady śniegu od rana i poprawić dopiero za kilka dni. Przedstawiłem swoje zdanie chłopakom, po czym okazało się że żaden z nich nie ma szczególnego zawzięcia w atakowaniu szczytu. Postanowiliśmy odpuścić i zostawić szczyt na inny termin. Obraliśmy też właściwą drogę zejścia i zamiast wracać stokiem śnieżnym, zeszliśmy bezpośrednio do lodowca Diavolezza przez skały, wyszukując drogi. Gdy dotarliśmy do namiotów było już widno. Janusz i Marcin proponowali bezpośrednie pakowanie i zejście, jednak mi po prostu zamykały się oczy. Zaproponowałem pobudkę o 9:00, po czym położyłem się w ubraniu przykryłem się śpiworem i błyskawicznie zasnąłem.



Jak na złość o 9:00 obudziło nas słońce, które według prognoz nie powinno dziś wyjrzeć zza chmur. Z pozoru zapowiadał się ładny dzień, co nie przysparzało nam pozytywnych myśli. Pakując się myśleliśmy o oddalającym się szczycie, a emocje brały górę nad rozsądkiem.









Na zejściu było podobnie, gdyż odsłaniający się zza chmur szczyt wyglądał majestatycznie i wprost sprowokował, aby iść w jego stronę. Drogę zejściową obraliśmy bezpośrednio do doliny, z pominięciem schroniska Diavolezza. Ścieżka do lodowca prowadziła skalistym grzbietem i była naprawdę urokliwa. Oznaczenia skończyły się na lodowcu i dalej trzeba było szukać drogi na własną rękę. Dopiero przy zejściu na morenę czołową lodowca pojawiły się kopczyki i ścieżka na stały ląd. Przy czole lodowca powitały nas tłumy turystów, których jedynym celem było dotknięcie lodowego kolosa. Przy lodowcowej rzece zaczęła się również droga w dół doliny, którą szliśmy ponad godzinę. Pogoda początkowo przyjemna, z czasem zaczęła się psuć. U wylotu doliny postanowiliśmy, że ja wraz z Jankiem pójdę po samochód, a pozostali poczekają z bagażami. Przejście 3 kilometrów od drogi zajęło nam pół godziny. Na parkingu bez zwłoki wpakowaliśmy się do samochodu i pojechaliśmy po Marcina i Janusza. Parking był bardzo zatłoczony toteż w kilka minut upchnęliśmy bagaże i swoje osoby, po czym odjechaliśmy.



W drodze Janusz postarał się o aktualną prognozę pogody z której wynikało, iż w całej Szwajcarii leje. Jedynie prognozy dla Mont Blanc były optymistyczne i z każdym dniem lepsze. Bez zastanowienia zdecydowaliśmy, że za cel obieramy Mont Blanc. Pomimo popołudniowej już pory wyznaczyłem na GPS Chamonix leżące ponad 250 km dalej. Szwajcarię pomimo deszczu i zmiennej pogody pokonaliśmy z szeroko otwartymi oczyma. Widoki jakich dostarczył nam górzysty kraj jeszcze długo pozostaną w pamięci.








Kręte drogi wijące się niemal do nieba, ciekawa tradycyjna architektura miasteczek i niesamowicie żywa zieleń sprawiły, iż chyba każdy cieszył się, że zboczyliśmy z autostrad. Atrakcją dnia okazał się jeden z linowych mostów, przeciągnięty nad stokami głęboko wciętej doliny. Miła odmiana dla lodu, śniegu i skał. Niestety nie udało się nam kupić jedzenia, gdyż po godzinie 18:00 wszystkie supermarkety zamknięto, a miasta niemal opustoszały. Granicę szwajcarsko-francuską przekroczyliśmy około 22:00. Uznaliśmy, iż zwyczajnie nie opłaca nam się jechać dziś na camping. Niewiele myśląc zatrzymaliśmy się na jednym z parkingów mijanych po drodze. Janek z Marcinem rozbili namiot, zaś ja z Januszem usadowiliśmy się w samochodzie. W takich prowizorycznych warunkach położyliśmy się spać.


GALERIA

Ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz