niedziela, 18 listopada 2018

Maraton na orientację KIWON 2018 - z pamiętnika organizatora.

Jako, iż w październiku miał miejsce II Maraton na Orientację Kiwon, chciałem podzielić się spostrzeżeniami z samego procesu organizacji imprezy.

Już we wrześniu roku poprzedniego udało mi się zrealizować kolejne z marzeń i wprowadzić w życie plan organizacji "własnego" biegu na orientację. Beskid Niski i Pogórze Karpackie okazały się przy tym znakomitymi krainami geograficznymi na organizację rajdu. Dopiero analizując mapy uświadomiłem sobie, jak szerokie spektrum możliwości oferują sobą wskazane tereny. 
Pierwsza edycja imprezy wypaliła w połowie września 2017 roku , a już miesiąc po niej zacząłem myśleć, gdzie będzie kolejną. 



W 2018 postanowiliśmy po raz drugi skorzystać z pomocy wójta gminy Lipinki i zaaranżować na bazę biegu teren byłej Szkoły Podstawowej w Rozdzielu. Nie było przy tym obawy, że teren został już wyeksploatowamy biegowo, gdyż rok temu punkty generalnie rozmieściłem na północ od miejscowości, zaś w tym roku chciałem pokazać zawodnikom, że prawdziwa zabawa czeka na południe od bazy, w głuszy Beskidu Niskiego. Nie ukrywam, że potencjał tego terenu bardzo mnie zainteresował - lużo lasów, relatywnie niewiele dróg oraz ciekawe punkty charakterystyczne - cmentarze wojenne, kapliczki, jaskinie. 
Przy tym pamiętam, że w ubiegłym roku pojawiły się głosy, że impreza jest zbyt łatwa. Tym razem postanowiłem, żeby popracować dłużej nad mapą i zgodnie z oczekiwaniami podkręcić poziom. Oczywiście nie chciałem sztucznie go stymulować i "chować punktów po krzakach", a urozmaicić same przeloty pomiędzy punktami. 

TP 15 fot Monika Tota

TP 50, fot. Monika Tota


Jak zwykle, wszystkie interesujące miejsca trzeba było objechać i sprawdzić, gdyż mapa okazała się nie odzwierciedlać rzeczywistości w wielu miejscach. Koncepcji na rozlokowanie punktów było sporo, przejechanych kilometrów jeszcze więcej. Spędziłem nad tym wiele godzin w terenie i przy komputerze, tak że ostateczna trasa powstała około dwa tygodnie przed biegiem i mapa następnego dnia poszła do druku.

Jak się okazało w praktyce, trasa TP50 była dla uczestników trudna i chyba nikt nie pokonał jej w najkrótszym wariancie proponowanym przez organizatora. Wybierane były przeważnie dłuższe warianty biegowe. Niemniej jednak na mecie widać było, że bieg się spodobał. Choć niewiele osób ukończyło w limicie czasu, to jednak nie słyszałem pretensji czy żalu. Było widać satysfakcję i chęć rywalizacji. Przy tym zasadniczą rolę odgrywał dla nas fakt, iż chociaż lokalizacja punktów była nieraz zagmatwana, to generalnie nie było znacznych problemów z ich znalezieniem. Tzn dla jednej osoby trudniejszy był jeden PK, dla drugiego inny, co pozwala mi na stwierdzenie, że zostały postawione poprawnie. Co by nie mówić, osobiście z trasy jestem bardzo zadowolony.

fot. Monika Tota


Druga edycja biegu pokazała, że impreza zyskuje na popularności. Zachowaliśmy konwencję imprezy kameralnej i z góry przyjętego limitu - 100 miejsc. Zapisało się 105 osób, zaś wystartowało 81 osób. Przy tym rok temu - nie oszukujmy się, w dużej mierze dopisali biegowi znajomi. W tym  niestety duża ich część wybrała Łemkowyne czy Harpagana (organizowanego tydzień później), jednak lista zapełniła się ludźmi z całej Polski. Tym samym są podstawy, aby twierdzić, że Kiwon 2017 roku miał swój oddźwięk i spodobał się w środowisku. Tendencja jest bardzo optymistyczna i dobrze rokuje na przyszłość. Nie ukrywam, że na frekwencję niewątpliwie wpłynęła znakomita pogoda i złota polska jesień. Z pewnością był to czynnik, który zachęcił niezdecydowanych. 

fot. Monika Tota


Inną kwestią pozostaje również kameralny charakter biegu. Pomimo zwiększonej liczby zawodników, których osobiście nie znam, na maratonie czułem się jak w grupie przyjaciół.Udało się osiągnąć coś niewymiernego, ale bardzo wartościowego. Atmosferę, której na typowym dużym biegu ultra po prostu nie sposób stworzyć. Przynajmniej tego rodzaju atmosfery małej społeczności towarzystwa i koleżeńskości. Ma to dla mnie większe znaczenie niż prestiż biegu, frekwencja, czy opinie środowiska. Co więcej uważam, że organizacja takich imprez pozwala im na przerwanie w rywalizacji z kolosami, organizowanymi na kilkaset osób. I nie mówię tutaj o konkurencji finansowej, bo na biegach PMnO trudno zarobić, a 1/4 opłaty startowej, jaką płaci się w porównaniu do standardowego "ultra" nie pozwala na zapewnienie analogicznych świadczeń, ale o samej popularności wydarzenia w środowisku biegowym. Ja jestem przekonany, że są i będą ludzie, którzy na tego typu imprezy będą chcieli jeździć i dla nich to robimy. 

fot. Monika Tota


Z dużym zadowoleniem piszę również, iż w trakcie Maratonu obyło się bez wypadków i nieprzewidzianych sytuacji. Jedyną niespodziewaną interwencją, jaką musieli podjąć organizatorzy była wymiana perforatora przy PK 11, który został uszkodzony. Pomimo, iż duża część uczestników skończyła zabawę po limicie, to nikt nie wpakował się w kłopoty. Zwieziono kilka osób jednak w każdym przypadku odbyło się to bez komplikacji.

Podsumowując, imprezę uważam za bardzo udaną i jestem szczęśliwy, że mogłem wziąć udział w .jej organizacji. Rok temu generalnie wszyscy byli zadowoleni, ale odbiło się jakoś bez echa. Tym razem miałem wrażenie, że osiągnęliśmy coś więcej. W rozmowach z uczestnikami właściwie nie tylko, że każdy miał dobrą opinię, ale był biegiem wyraźnie usatysfakcjonowany i czuć było z wypowiedzi rzeczywistą  radość. Przy tym wydaje mi się, że podniesienie poziomu trudności nie spowodowało niechęci - wręcz przeciwnie. W większości  wypadków  słyszałem o chęci rywalizacji i deklaracje pokonania trasy za rok.

fot. Monika Tota


Przy okazji opisywania moich spostrzeżeń i podsumowania chciałbym podziękować  wszystkim, którzy pomagali nam w organizacji przedsięwzięcia  i w jakikolwiek sposób dołożyli swoją cegiełkę do wspólnej budowy. Tym razem bez nazwisk. Jeżeli zrobiłeś cokolwiek w związku z imprezą, od prostych czynności, aż po udział - serdecznie dziękuję. Mam nadzieję, że zobaczymy się za rok.  


Tomek

czwartek, 1 listopada 2018

Jak nie zdobyć miejsca na podium i wyeliminować się z biegania dwa miesiące - Mordwonik 2018 - relacja

Początkiem września ruszyłem na Mordownika. To tego rodzaju impreza, której miłośnikowi maratonów na orientację nie trzeba przedstawiać. Kto był ten wie, że zabawa i wyrypa jest przednia. Ja tym razem, poza samą rywalizacją traktowałem Mordownika jako trening przez SOG Ultra, odbywającym się w październiku.  Chociaż chciałem "przycisnąć", na wspólne pokonanie trasy umówiłem się z Łukaszem Siejko. Ustaliliśmy, że razem nie biegaliśmy już od Kieratu 2017 i wreszcie nadarzyła się ku temu okazja, którą trzeba wykorzystać.

Sam dojazd na Mordownika okazał się dla mnie nie lada wyzwaniem. 4 godziny jazdy PKP do Krakowa z Warszawy, pakowanie i 2 h za kierownicą do Lipinek, pod Gorlicami. Spać poszedłem o 2:00, o 5:00 trzeba było już wstać. Chociaż spieszyłem się jak mogłem, po przejechaniu 40 km bladym świtem, samochód udało się zaparkować dopiero ok. 6:35, gdy pod szkołą w Uściu Gorlickim trwała już odprawa techniczna. Wniosłem transportowy plecak na salę gimnastyczną, biegowy zarzuciłem na plecy i dołączyłem do pozostałych zawodników. 15 minut przed startem otrzymaliśmy mapy. Wraz z Łukaszem naszkicowałem wariant, który wydawał się relatywnie oczywisty i dla nas optymalny. 

O 7:00 ruszyliśmy, kierując się do pkt 2, na południowy zachód. W tym kierunku podążyła mniejszość zawodników. Zgodnie z założeniem biegłem z Łukaszem. Nawigacja na mapach z lat dziewięćdziesiątych w skali 1:25000  nie pomagała. W Beskidzie Niskim przez niemal 30 lat wiele się zmieniło, w szczególności system dróg. Zmierzając do PK2 nie trafiliśmy na właściwą ścieżkę, ale polami zmierzaliśmy w kierunku wyznaczonym przez formy terenu. Znalezienie lampionu poszło gładko, a na miejscu spotkaliśmy już wielu zawodników. Warto dodać, że pogoda dopisywała. Startowałem w samym podkoszulku i dodatkowymi rękawkami, a biegło się komfortowo.

Kolejny punkt nr 3 "wszedł" równie lekko, jak pierwszy - znajdował się na szczycie wzgórza. Polecieliśmy dalej, zbiegając w dolinę na północy wschód, by następnie wdrapać się w kolejne wzgórze i odcisnąć perforator przy PK4, zlokalizowanym również na szczycie wzgórza.

Dalej czekał nas znowu trucht leśna drogą, prowadzącą łagodnym grzbietem. Ten odcinek był czystą przyjemnością. Należało tylko uważać, żeby nie pobiec zbyt daleko, gdyż, aby zaliczyć pkt 5 koniecznym było przejście przez rozległą polanę i osiągnięcie rozwidlenia potoku. Biegnąc w kierunku kolejnego punktu należało wrócić na grzbiet i nim kierować się na północny zachód. W zagłębieniu przy drodze widniał lampion PK6.

Aby zdobyć kolejny punkt przy tamie musieliśmy znaleźć się po drugiej stronie doliny. Zbieg do miejscowości poszedł nam sprawnie, a podbieg drogą również nie sprawił trudności. Pamiętając rady na odprawie, aby punkt nr 7 atakować od góry poszliśmy na azymut, przez strome zbocze i las. Znalezienie rozwidlenia potoku poszło nam bardzo sprawnie. Teraz należało jedynie przekroczyć tamę i zdobyć kolejny lampion. Niestety nie znaliśmy stanu tamy, która z wysokości wzgórza wyglądała na zdatną do przebiegnięcia. Po okrążeniu jej okazało się, że nic bardziej mylnego - tamy nie da się przejść, a budowli strzeże brama i drut kolczasty. Musieliśmy zawrócić na przeciwległą stronę konstrukcji. Nadrobiliśmy kilkaset metrów podejścia i bardzo źli poszliśmy w dalszą drogę.

Kolejny punkt, zlokalizowany na jednym z ramion grzbietu wzgórza położonego po drugiej stronie rzeki również zebraliśmy asekuracyjnie, idąc trochę naokoło. Zamiast ciąć przez rzekę ewidentną ścieżką pobiegliśmy do miejscowości na północy i stamtąd ruszyliśmy w kierunku grzbietu wzgórza, gdzie zlokalizowano PK11.

Nie było za to problemu z kolejnym. PK 10, który osiągało się idąc za niewyraźną ścieżką prowadzącą przez las i obniżając na strome zbocze biegnące w kierunku drogi, rozdzielającej to niewielkie pasmo Beskidu Niskiego.

PK 10 według mapy był chyba najciekawszym punktem, przy skrzyżowaniu dróg. Niby nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że na mapie nie było żadnych dróg prowadzących do punktu ani rzeczonego skrzyżowania. Dobrać się do niego również nie było łatwo. Należało najpierw przekroczyć stromy potok o skalistych brzegach, a następnie trawersować stoki wzgórza i szukać dróg niezaznaczonych na mapie. Na tym etapie Łukasz oświadczył, że nie dotrzymuje mi już tempa i musi zwolnić. Pożegnaliśmy się i i pobiegłem dalej.

Przez miejscowość Kunkowa, do której następnie dotarłem, wiodła oczywista droga, którą zmierzałem wprost na północ. Z mapy z lat dziewięćdziesiątych podejście na kolejny punkt nr 8 rysowało się bardzo oczywiście - wystarczyło na rozwidleniu dróg wyjść ze wsi i kierować się na północ. W praktyce nie było to aż tak klarownie, zaś trafienie we właściwą polną drogę nie przyszło mi łatwo. W sumie w żadną nie trafiłem, ale idąc prosto przez krzaki szczęśliwie znalazłem się bezpośrednio na punkcie. Tam napełniłem bukłak, zebrałem batony, po czym ruszyłem dalej. Za mną bezpośrednio biegł Michał Jędroszkowiak, który przybiegł chwilę po mnie na ostatni PK.

W kolejnych kilometrach mijaliśmy się z Michałem kilkukrotnie, aż wreszcie nawiązaliśmy dyskusję i ruszyliśmy dalej wspólnie na pasmo Magury Małastowskiej. Kolejne punkty nr 16 i 15 zlokalizowane były w rozwidleniach potoków na przeciwstoku. Zdobywanie ich okazało się żmudne, ale ciekawe i satysfakcjonujące. Zasadniczo szliśmy grzbietem Magury, jednak do każdego punktu trzeba było obniżać się i albo trawersować stok przez jary do kolejnego PK, albo gramolić z powrotem na grań i raz jeszcze schodzić po lampion. Szło się nam dobrze, ale powoli czułem już zmęczenie. GPS pokazywał ponad 45 km, a końca trasy nie było widać Nieopodal schroniska na Magurze, w kolejnym rozwidleniu potoku zlokalizowany został następny punkt nr 14.

Po jego zebraniu okazało się, że mam jeden PK mniej niż Michał J. i najkorzystniejszym dla mnie będzie zmiana trasy, przelot przez Nowicę i jego zebranie.  Rozdzieliliśmy się więc. Michał pobiegł na PK13, ja PK12. W tym przypadku powtórzyłem to, co miało miejsce przed PK 8. O ile do wsi zbiegło się fajnie, o tyle przegapiłem upatrzoną drogę wylotową i dopiero po opuszczeniu Nowicy złapałem swój błąd. Trochę nadrobiłem, jednak szybko naprawiłem swój błąd i kolejny lampion przy potoku znalazłem bardzo szybko.

Pozostały dwa punkty do zebrania, a mój czas na trasie przedłużał się. Nie było późno, bo około godziny 16:00, gdy biegłem do PK 13. Szybko przeleciałem odcinek przez las i otwartą przestrzeń, dzielący mnie od drogi, od której namierzałem się na punkt. Wszystko zrobiłem jak poprzednio, policzyłem w głowie dystans, złapałem kierunek. Wbiegłem w zarośla, w których miałem natrafić na potok i PK13, jak poprzednio. Zamiast na punkt trafiłem na Michała J., który z zmieszaniem wypisanym na twarzy stwierdził, że szuka punktu od godziny i nie może znaleźć. Uznałem to za wyolbrzymiony problem i pobiegłem tam, gdzie punkt miał się znajdować. Nie było go . Oczywiście połączyliśmy siły, przeanalizowaliśmy mapę i zaczęliśmy czesać główny potok - bez skutku. Ustaliliśmy, że według mapy punkt musi być niedaleko największego jaru i i jego zaczęliśmy przeszukiwać. Metr po metrze, krzak po krzaku, w jedną stronę i w drugą. Nie ułatwiały tego gęste zarośla, ograniczające widoczność do maksymalnie kilku metrów. W międzyczasie dołączały do nas różne osoby, które również odpuszczały. W tej szamotaninie dwukrotnie w krzakach gubiłem również kartę startową i cudownie ją znajdowałem. Punktu jednak nie było, zapadł się pod ziemię. Gdy już mieliśmy dać sobie spokój Michał postanowił zadzwonić do organizatora. Byliśmy przekonani, że punkt został zabrany. Najgorsze, gdy usłyszeliśmy, że punkt stoi na miejscu.... Nie było wyjścia trzeba było przekląć i szukać ponownie, teraz w nowym gronie znajomych. Po jakimś czasie wreszcie ktoś wypatrzył punkt, który był zlokalizowany nie przy głównym jarze, ale na rozwidleniu jednego z jarów pobocznych - według mnie nie nie znajdował się w  miejscu, które wynikałoby z mapy. Poszukiwania kosztowały nas kupę czasu - mnie 2 h, Michała ponad 3h. Przy tym nie pomagał fakt, że organizator poinformował nas, iż na metę dotarł jedynie jeden zawodnik, a gdyby nie nasze perypetie to już cieszylibyśmy się 2/3 miejscem.

Pomimo sromotnej klęski postanowiliśmy biec dalej razem, po ostatni PK1. Przecinając las nieznaną nam droga szutrową przebiliśmy się przez Góre Kiczerę i biegnąc na azymut zmierzaliśmy w kierunku drogi Kwiatoń - Uście Gorlickie. Gdy wybiegliśmy na polanę i cieszyliśmy się wspaniałym zbiegiem trawiastą ścieżką, przydarzył mi się wypadek. Stawiając kroki musiałem trafić na nierówność terenu i wykręcić staw skokowy, obciążając go z dużą siłą. Noga chrupnęła głośno, a ja przewróciłem się. Wiedziałem, że nie jest dobrze, a noga pewnie jest skręcona (nie pomyliłem się). Miałem jednak silna wolę, aby ukończyć bieg,, bo schodzić przed ostatnim punktem się nie opłacało. Po kilkuset metrach, kusztykając jakoś rozruszałem prawą stopę. Biegać się nie dało swobodnie, bolała strasznie, ale Michał zdrowo mnie poganiał i nie miałem wyjścia - do zebrania został ostatni punkt.

Podejście na strome pasmo góry Polana okazało się dla mnie traumatycznym przeżyciem. Człapałem ciężko krok za krokiem, klnąc pod nosem z bólu i próbując odciążyć prawą stopę. Niezdarnie, ale jednak wdrapałem się na grzbiet i potem pobiegłem nawet w kierunku punktu. Michał był oczywiście tam przede mną i gonił mnie do dalszego biegu. Nawet gdybym chciał odpuścić, to na tym etapie byłoby to  niecelowe. Zebrałem się więc w sobie i pobiegłem ile sił w nogach grzbietem w dół. Nie byłem świadomy, że ze skręconym stawem skokowym można tak szybko biegać, jednak okazało się to możliwe. Mknąc dosłownie na złamanie karku trafiliśmy na zbocze i do doliny już w Uściu Gorlickim. Do bazy Mordownika wbiegliśmy o 19:06 po 12 godzinach w trasie, co dało nam ex aequo 6 miejsce, z kompletem punktów.

Zmordowany po Mordowniku


Po prawie dwóch miesiącach od imprezy oceniam ją jednoznacznie pozytywnie. Co prawda do tej pory nigdy nie szukałem punktu kontrolnego dłużej niż 20 min i te 2 h na tegorocznym Mordowniku jest dla mnie trochę szokiem, a ponadto skręciłem staw skokowy i naderwałem więzadła, eliminując się z biegania na blisko dwa miesiące. Mimo wszystko, to było warto. Szkoda mi tylko tego miejsca na podium, które było w zasięgu ręki, a zniknęło w krzakach, jak ten PK13 ;)

Noga "dzień po"


P.S. NA trasie zrobiłem bodajże 68 km, w tym 6 km szukając PK13.

Pozdrawiam

wtorek, 11 września 2018

Duforspitze od strony Włoskiej - AD - relacja

Po nieudanej próbie zdobycia Matterhornu miałem ochotę się odegrać. Po prostu. Zejście bez podjęcia próby ataku szczytowego zmęczyło mnie psychicznie i mocno zdemotywowało. Potrzebowałem zrobić coś "większego", co przywróciłoby mi dobry nastrój. Postawiłem na Monte Rosę. Gdy rozważałem plan tegorocznego wyjazdu w Alpy, masyw ten zostawiłem na deser lub na tzw. wolny czas, który miał się pojawić, bądź nie. Jako, iż okazja jednak się nadarzył, jeszcze tego samego dnia wieczorem, w którym zeszliśmy z Matterhornu, zapakowaliśmy się w samochód i pojechaliśmy do doliny Gressoney, a dokładnie do ostatniej miejscowości na północ - Stafal, gdzie zaczynały się szlaki turystyczne prowadzące wgłąb ,masywu Monte Rosy. 


Jako, iż do miejscowości trafiliśmy gdy zapadał zmrok, do aktywności tego dnia pozostało jedynie przygotowanie jedzenia, przepakowanie plecaków i miejsca do spania. Noc spędziliśmy na parkingu. Prognoza pogody zapowiadała prawie dwa dni relatywnie dobrej pogody, które postanowiliśmy wykorzystać. 

Kolejnego dnia obudziliśmy się o 6:00, zjedliśmy śniadanie i szybko ruszyliśmy w kierunku szlaku. Co prawda z miejscowości do wysokości ok. 3200 można było dotrzeć kolejką linową, jednak wydanie 50 euro niezbyt nas kupiło. Zarzuciliśmy, więc plecaki na plecy i ruszyliśmy w głąb doliny prowadzącej wprost na północ.





Podejście przy dobrej pogodzie szło nam bardzo sprawnie. Pomimo dość ciężkich plecaków sprawnie gramoliliśmy się pod górę. Na drodze nie spotkaliśmy dosłownie nikogo - wszyscy wybrali opcję wjazdu kolejką. 





Teren z trawiastych dolin powoli stawał się coraz bardziej skalisty. Na wysokości ok.3000 m znaleźliśmy się na szerokim plateu, skąd była widoczna cała dolina oraz nasze dzisiejsze cele schroniska Citta di Mantova (3498 m n.p.m.). oraz Capanna Gnifetti (3647 m n.p.m.). Dojście do nich było trochę bardziej problematyczne, wiodąc przez piargi i śnieżny trawers i skalne podejście. Dopiero po południu zameldowaliśmy się na tarasie niższego ze schronisk. Jakież było nasze zdziwienie, gdy wokół roiło się od ludzi. Osiągniecie niższego ze schronisk rozpoczęło okres zastanawiania się nad opcjami noclegowymi. Opcje były trzy - nocujemy w okolicy schronika di Mantova, idziemy z namiotem wyżej do Gnifetti, bądź taszczymy cały bagaż do schronu bivacco Giordano na wys. 4100 m npm. Po długiej dyskusji wygrała opcja nr dwa i po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej - na długi trawers, prowadzący nieuszczelnionym lodowcem, aż przez barierę skalną, do schroniska. 







Ze względu na utrzymującą się aklimatyzację i dobre samopoczucie, 200 m w pionie dzielące nad od schroniska pokonaliśmy w mig. Droga była ciekawa, gdyż znalazł się tam nawet element wspinaczki po ubezpieczeniach, którymi zabezpieczone było skalne podejście. Po dotarciu na miejsce pojawiła się kolejna problematyczna kwestia. Okazało się, iż schronisko położone jest na wybitnej barierze skalnej, wciętej pomiędzy dwa jęzory lodowców, a tworzącej swego rodzaju wyspę. Jakkolwiek wyglądało spektakularnie, tak miejsca na namiot nie było w ogóle. Zaczęliśmy się zastanawiać i szukać. Dopiero po jakimś czasie okazało się, że na szczycie skalnej wyspy znajduje się idealna platforma, pozostawiona jakby dla nas. Miejsce okazało się niesamowicie widowiskowe, położone na cypelku, z trzech stron otoczonego lodowcem. Przed nami natomiast rozpościerała się panorama na masyw Piramidy Vincenta. Po rozstawieniu namiotu okazało się, że ten ledwie mieści się na platformie, a żeby wejść do środka trzeba uważać, gdyż po jednej i drugiej stronie wyzierała przepaść. Osoba siedząca w przedsionku mogła dosłownie machać nogami i zrucać kamyki ok. 50 m niżej. Piękne miejsce i do tego za darmo. Wrażenie estetyczne gratis. Uspokojeni już, że mamy gdzie spać, zaczęliśmy gotować obiad i podziwiać widoki. Z rozbiciem namiotu wstrzymaliśmy się do czasu, gdy ostatnie zespoły schodziły z lodowca, aby nie wzbudzać zbytniej sensacji. 










Wcześnie, gdyż około 21:00 poszliśmy spać, w trójkę, w dwuosobowym namiocie. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że jest całkiem komfortowo, choć gorąco. Temperatura na wysokości ponad 3600 m npm nie spadła nawet poniżej zera.  Na kolejny dzień zaplanowaliśmy napięty plan z głównym celem - Duforspitze - 4634m . Prognoza pogody zapowiadała stabilne warunki do 14:00, a resztę dnia jakoś mieliśmy zagospodarować. tego samego dnia chcieliśmy również zejść do samochodu, więc zapowiadało się aktywnie.

Aby zapewnić sobie rezerwę czasową obudziliśmy się o 3:30 rano, po czym szybko zebraliśmy najpotrzebniejsze rzeczy. Rozbity namiot pozostawiliśmy na biwaku. Po ciemku zeszliśmy do schroniska, potem na lodowiec. Tam związaliśmy się liną, założyliśmy raki i rozpoczęliśmy podejście. Już zaczęło się rozwidniać, gdy krok za krokiem poruszaliśmy się w górę lodowego jęzora. Pierwszy szedł Tytus, za nim ja i na końcu Robert. Poruszaliśmy się sprawnie, a kolejne metry na altimetrze upływały w szybkim tempie.




W marszu minęliśmy dwóch turystów, którzy wyruszyli długo przed nami. Gdy już zaczęło się przejaśniać dotarliśmy na rozległe plateau, na wysokości około 4200 m npm, skąd doskonale widoczny był cały masyw Monte Rosa. Pamiętam, że przytłoczył mnie swoją rozległością oraz ogromem przestrzeni.  Początkowo zastanawialiśmy się, czy w drodze na Duforspitze chcemy wchodzić również na inne czterotysięczniki - tj. Ludwigshöhe 4 341 m, Parrotspitze -  4 432 m, Signalkuppe 4 554 m, jednak realnie oceniając naszą sytuację odpuściliśmy i skierowaliśmy się na "Traverse of the Tops". Początkowo droga lekko obniżała się, aby długim podejściem prowadzić nas na przełęcz pomiędzy Signalkuppe i Zumsteinspitze. Powyżej 4000 m było mi już zimno. Tempo naszego zespołu było dobre, ale jak dla mnie niewystarczające, aby się rozgrzać. Czułem się poprawnie, ale oczekiwałem na słońce. 




Z przełęczy na szczyt Zumsteinspitze szliśmy wąską i śnieżną granią około stu-dwustu metrów. W końcowym odcinku pojawiła się bariera skalna, która nie była jednak trudna do wejścia. Na szycie - 4563 m n.p.m. zameldowaliśmy się około 7:00 rano, jednak zabawa dopiero się zaczynała. Z tej perspektywy doskonale była widoczna południowa grań masywu Duforspitze oraz niewyraźne ślady prowadzące w kierunku szczytu. Dominowa typowo mikstowy teren.. Trudno powiedzieć, czy więcej tam śniegu czy skały. Wiedzieliśmy, że szykuje się poważne wyzwanie. Zanim jeszcze przezbroiliśmy się na atak szczytowy, Robert oświadczył, że nie będzie nas opóźniał i poczeka na mnie i Tytusa w schronisku Martherita. Był to rozsądna decyzja, którą przyjęliśmy bez emocji. Z półwyblinki asekurowałem Roberta na zejściu z grani Zumsteinspitze, po czym związałem się złożoną na pół liną z Tytusem. Chociaż przydałyby się am w tym momencie friendy i ekspresy, niestety nie wzięliśmy ich z samochodu. Zdecydowaliśmy, że będziemy asekurować się z bloków skalnych, gdyż struktura grani na to pozwalała oraz prowizorycznie z punktów na taśmach i HMSach.






Południowa grań Duforspitze

Tytus poszedł pierwszy. Grań Zumsteinspitze okazała się trudniejsza niż wyglądała. Zejście było strome, poprzetykane skałami, zalodzone. Miejscami asekurowaliśmy się na sztywno. W dolnej części trzeba było pokonać miejsce za II, które do najprzyjemniejszych nie należało ze względu na oblodzenie i brak dobrych chwytów. 
Na wysokości samej przełęczy gran przechodziła w formację typowo śnieżną, z potężnymi nawisami, które odstraszały od wejścia. Z ostrożnością pokonaliśmy ten odcinek, po czym weszliśmy na właściwe podejście. Droga na Duforspitze od strony włoskiej jest wyceniane na AD i faktycznie ma taki charakter. Przenosząc na skalę tatrzańską grań w mojej ocenie ma na przeważającym odcinku trudność I, z elementami II i III. Najtrudniejszym elementem okazała skalna płyta, znajdująca się mniej więcej w 1/3 wysokości ściany o charakterze typowo wspinaczkowym, choć z dobrymi chwytami. Ponadto wejście w kopułę szczytową wymagało lawirowania pomiędzy iglicami. Generalnie przez całą drogę do góry należało zachować dużą uwagę i koncentrację. Grań szczytowa również nie należała do łatwych. Z obawą myślałem o powrocie tą samą drogą, w szczególności że żaden z dwóch zespołów, jakie szły przed nami nie schodził tą samą drogą. Na grań szczytową dotarliśmy około 10:00 i spędziliśmy tam kilka chwil. W telegraficznym skrócie jedzenie, picie, zdjęcia i w dół. 









Zdecydowaliśmy jednak, że po drodze nie było nic nadzwyczajnie trudnego jak na nasze możliwości, zaś piękna pogoda utrzymywała się. W dół prowadziłem ja badając dokładnie każdy chwyt i stopień. W szczególności należało uważać ze względu na strukturę śniegu, który zdążył już zmięknąć i przybrać postać kaszy. Aż do wspomnianej wyżej skalnej płyty, schodzenie szło powoli ale płynnie. Na wysokości tej formacji zdecydowaliśmy się na zjazd kilkunastu metrów poniżej trudności. Właściwie był to ostrożny zjazd, gdyż stały punkt stanowiskowy stanowiła taśma i hak, które nie budziły zupełnego zaufania. Poniżej teren okazał się już zdecydowanie łatwiejszy, trawersujący skalne formacje oraz nawisy śnieżne.  Pozostała jeszcze problematyczna kwestia pokonania podejścia na Zumsteinspitze. Droga w górę okazała się jednak łatwiejsza niż w dół. Trudniejsze miejsca pokonaliśmy na sztywno, łatwiejsze na lotnej. Zejście do przełęczy pod Signalkuppe pozostało jedynie kwestią czasu. Na szczęście, gdy schodziliśmy w dół Robert musiał wypatrzyć nas z okien Margherity, gdyż wyszedł nam naprzeciw. Uniknęliśmy w ten sposób stu metrów podejścia, które dzieliły nas od schroniska. Związaliśmy się we trójkę i puściliśmy w dół po stromym śnieżnym stoku. W międzyczasie, stabilna dotychczas pogoda powoli zaczęła się psuć. Prognozy sprawdzały się i w naszym interesie pozostało, aby jak najszybciej ulotnić się z gór. 
Nie zatrzymywaliśmy się więc, cała energię poświęcając na zejście. Jako, iż zbliżała się 14:00, im niżej tym struktura śniegu była mniej przyjazna dla piechurów. Chmury kłębiły się nad nami oraz wokół nas, miejscowo zasłaniając dalszą drogę. Poruszaliśmy się szybko. systematycznie tracąc na wysokości. Ostatecznie okazało się, ze pogoda jedynie nas straszy, zaś prawdziwa ulewa dopiero miała nadejść.  Przejściowe przepogodzenie wykorzystaliśmy, aby maksymalnie skoncentrować się na zejściu przez dolną szczęść lodowca. Szczeliny na tym odcinku, przecinające nasz drogę widzieliśmy już z noclegu. Po południu stan mostów śnieżnych nie budził naszego zaufania i podejrzane odcinki przeszliśmy z najwyższą koncentracją. 





Nasz zielony namiot w tle :)


Około 15:00 zameldowaliśmy się przy namiocie. Nie było chwili do stracenia, gdyż na horyzoncie ciągle wisiały czarne chmury. Około pół godziny zajęło nam zwijanie biwaku oraz przepakowanie, po czym bogatsi o kilkanaście kilogramów rozpoczęliśmy drogę w dół, która była bardziej walką o suchą skórę. Szliśmy, a nawet biegliśmy najpierw do schroniska Gnifetti, następnie przez zaśnieżony trawers i skalne plateau. Po dojściu do terenu trawiastego, droga powoli zaczęła się dłużyć. Tak jak na podejściu, podczas zejścia nie spotkaliśmy nikogo. My, tzn. ja z Robertem, gdyż Tytus został trochę w tyle i chciał zejść trochę inna drogą. Im bliżej byliśmy Stafal, tym nasze tempo spadało, a widmo ulewy oddalało się. Ostatecznie na parking dotarliśmy około 19:00, co najważniejsze - suchą stopą. Burza przyszła we właściwym czasie, gdy już umyliśmy się i zjedliśmy. 






Wejście na Duforspitze od strony włoskiej polecam każdemu, kto ma doświadczenie w górach wysokich oraz dobrze radzi sobie z terenem o trudności ok. II w warunkach zimowych. Należy przy tym pamiętać, iż trudność AD odpowiada teoretycznie naszemu III. Na drodze chyba nie ma chyba jednak miejsc, gdzie doświadczony górołaz nie dałby rady przejść przy dobrych warunkach pogodowych, jednak pokonanie całej drogi jest "globalnie" poważnym przedsięwzięciem. W szczególności, że w lipcu jest dużo śniegu i cała drogę przechodzi się w rakach, w wielu miejscach na ich przednich zębach. Doświadczenie zimowe jest więc konieczne. W zamian za przebycie trudności wejście na Duforspitze od południa daje wiele satysfakcji i bezcennego doświadczenia górskiego. Po pokonaniu drogi można faktycznie powiedzieć, że wspinało się powyżej 4500 m i chociaż po relatywnie łatwym terenie to jednak wspinanie, a nie stawianie kroku za krokiem na "przerośniętej Babiej Górze". 
Jeszcze raz serdecznie polecam.