29 lipca, ciąg dalszy
Lodowiec, choć w dolnym biegu właściwie „rozbrojony” ze szczelin, o tej godzinie jest „rozbrejony” do granic chłonności. Chodzenie czy raczej taplanie się spowalnia tempo choć nasila pragnienie osiągnięcia kamienistej moreny.
Rozwiązawszy się, maszeruję z Januszem szybciej, a Janek podąża za nami. Za pół godziny osiągamy Camp I, a obozujący przypatrują się nam trochę dziwnie. Bez zbędnych spacerów, pierwszym miejscem jakie odwiedzamy jest obozowa jurta.
Zamawiamy na wieczór namiot agencyjny (15 dolarów za noc), dostajemy herbatę i cukierki, po czym siadamy na plastikowych krzesełkach ogrodowych przy stoliku z tegoż zestawu. Dopiero teraz, rozłożywszy się wygodnie ( a na warunki ostatnich dni niebiańsko komfortowo), zaczynamy czuć zmęczenie.
Popołudniowe słońce grzeje przyjemnie – co jest tu rzadkością –, a my po prostu siedzimy, podziwiając niebanalne otoczenie. Po kilkunastu minutach dołącza do nas Janek i po chwili kontemplujemy już w komplecie.
O ile należę do osób, które nie potrafią po prostu nic nie robić, to w tym momencie właśnie nihilizmu potrzebuję.
Dopiero kilkadziesiąt minut później silimy się na jakieś ruchy, przypominając sobie o potrzebach fizjologicznych, czy niewygodnym ubraniu.
Na namiot przychodzi nam chwilę poczekać, więc stolik okupujemy aż wieczorny chłód przepędza nas do jurty.
Tam spędzamy cały wieczór, przy którymś z kolei liofilu i kolejnym litrze herbaty. Jedyne co nas martwi, to niepewne prognozy pogody. Do tej pory utrzymywała się wspaniała aura, choć następne dni mają przynieść załamanie. W duchu liczymy, że jednak uda nam się zdążyć z akcją górską.
Noc spędzamy w żółtym namiocie Pamir Expedition. Wcześniej już nieraz z zazdrością patrzyliśmy na te przestronne konstrukcje, a teraz wreszcie możemy przespać się w warunkach oscylujących na normalne. Drewniane deski pod grzbietem są dziś niczym porządny materac.
30 lipca
Dzisiaj uskuteczniamy długo oczekiwany dzień restu. Choć chcielibyśmy spać do południa, to jednak temperatura wygania nas ze śpiworów około 9:00. W namiocie jest gorąco, choć po wyjściu z niego okazuje się, że poranna temperatura jeży włosy na ciele.
Póki co, bez konkretnych planów krzątamy się swoimi drogami, by niebawem spotkać się na śniadaniu w jurcie. Ta świeci dziś pustkami. Wielu ludzi, z obawy przed prognozami, postanowiła wyruszyć w kierunku szczytu.
Rozmowy o pogodzie, której prognoza wisi na tablicy niedaleko nas, zajmują nam długo czasu. Marija z PE wspomina, że za kilka dni w Pamir ma przyjść „tajfun” , co nie wróży nic dobrego.
Następnie zastanawiamy się i dyskutujemy, co wziąć na atak szczytowy, co pozostawić i dlaczego. Leniwe śniadanie przeciąga się i do namiotu wracamy właściwie w porze obiadu.
Zabieramy się za prozaiczne czynności – wierzenie śpiworów czy pobieżne naprawy sprzętu. Niby luźna atmosfera, ale każdy z nas ma na karku jutrzejsze wyjście i trochę się denerwuje. Ucho wyłapuje każdą nową informację o pogodzie i „trawi” po swojemu.
Późnym popołudniem silimy się na chwilę dyscypliny i pakujemy plecaki. Choć mamy już konkretny spis co zabrać, a co nie, to jednak nie wszystko jest takie proste. Plecaki muszą być lekkie, ale też nie można pominąć niezbędnych rzeczy.
Jeśli chodzi o jedzenie, to zabieramy go na 4,5 dnia(licząc z tym co mamy odłożone w obozach). Zakładając, iż wejście i zejście zajmie około 3,5 dnia, to zostawiamy sobie jedną dobę zapasu w racjach żywnościowych.
Musimy również rozwiązać problem ognia. Wymieniamy się ze spotkanymi Polakami za takową i kupujemy zapałki.
Wieczorem wykupujemy kolejny nocleg w agencyjnym namiocie i bierzemy kolację (15 dolarów na głowę), zachęceni wcześniejszymi obserwacjami lokalnego jedzenia.
Mimo wielkich oczekiwań, posiłek nie powala. W tych warunkach pewnie trudny do zrobienia (jakieś mięso zapiekane w cieście, z późniejszych obserwacji wnioskuję, że była to odmiana kirgiskiej „Samsy”), ale zupełnie nie to, czego się spodziewamy. Liczyliśmy raczej na warzywa, którym w diecie ewidentnie nam brakuje.
Specjał PE dodatkowo powoduje u mnie kłopoty żołądkowe, które w tym momencie są najmniej pożądane. Zniesmaczony dosłownie i w przenośni, przed północą kładę się spać.
31 lipca
Noc, dzwoni budzik. Godzina 4:00 nieubłaganie zaczyna nasz kolejny dzień pod Leninem. Dziś na narzekanie nie ma czasu, musimy szybko sprężyć się i wyjść. Oszczędzając sobie pakowanie namiotu, zbieramy się całkiem żwawo. Szybko jemy śniadanie w jurcie, napełniamy pojemniki na wodę i wychodzimy, przeglądając w myślach cały ekwipunek i szukając brakujących elementów układanki, która ma spójnie działać następnych kilka dni.
Pomimo mrozu, dziś jest stosunkowo ciepło, a niebo bezchmurne. Pogodę wykorzystuje wiele zespołów i chociaż wychodzimy o 5:30, główną ścieżkę szturmuje już wielu ludzi.
Znów wiążemy się we czwórkę i bez marnowania czasu ruszamy na ścieżkę. Maszerujemy niezbyt szybko, ale systematycznie i rzadko się zatrzymujemy. Przecież to już nasze trzecie podejście, toteż mijamy wiele zespołów. Lodowiec bardzo zmienił się odkąd pierwszy raz postawiliśmy na nim swe raki. Nawet w stosunku do sytuacji sprzed dwóch dni, jest gorzej. Pootwierało się wiele nowych szczelin, mosty śnieżne mają nieraz po 20-30cm grubości, a trzeba z nich korzystać.
Piekące słońce dopada nas wysoko na lodowcu Lenina, ale od razu zmusza do zmiany odzienia.
Równym krokiem, około 11:00 dochodzimy do Camp II.
Ku powszechnej uciesze, namiot stoi, a jedzenie jest nienaruszone. Od razu zabieramy się do naprawy schronienia, pod którym wytopił się śnieg.
Docierając tak wcześnie do dwójki, rysuje mi się w głowie mglisty plan maszerowania jeszcze do obozu III, ale szybko zarzucam ten pomysł. Janek nie nocował jeszcze w Camp III, a całodzienny marsz skutecznie wykluczyłby jutrzejszy atak szczytowy.
Zostajemy więc na 5400. Mamy świadomość, że o komforcie możemy zapomnieć, bo na trzech chłopa mamy mały, dwuosobowy namiot, w którym trzeba koczować co najmniej jeden dzień.
Początkowo jest bardzo gorąco i ucinamy sobie drzemkę, ściśnięci, choć chwaląc odrobinę cienia, którą mamy nad głową.
Pogoda zmienia się po 15:00. Cały masyw zakrywa się chmurami i zaczyna padać śnieg. Do naszego małego namiociku musimy dorzucić wszystkie rzeczy i czekać.
Taktyka na dziś – gotować wodę, przyjmować jedzenie i nie ogłupieć. Z powodu ciasnoty, wszystko trzeba robić na zewnątrz.
Pod wieczór pytamy Hiszpanów którzy rozbili się nieopodal, o możliwość przechowania w pustym namiocie swoich rzeczy. Na szczęście zgadzają się i nie musimy upychać ich u siebie pod sufit.
Śnieg pruszy właściwie całą noc, którą przesypiamy nie gorzej, nie lepiej, jak znośnie.
1 sierpnia
O 4:00 nad ranem ciągle sypie. Na tą godzinę nastawiliśmy budziki, ale bez namysłu je wyłączamy. Namiot od wewnątrz mokry, jednak nie pozostaje nic lepszego jak siedzieć w środku.
6:00 i 7:30 również nie przynosi zmiany w sytuacji. Śpimy więc i co jakiś czas w letargu strzepujemy śnieg ze ścianek namiotu. Janusz wychodzi za potrzebą, ale mówi, że nie jesteśmy zasypani. Śpimy więc dalej. O 8:00 w środku jest ciągle jakoś ciemno, a śpiwory wilgną. Teraz ja zbieram się za potrzebą i wychodzę. Ku mojemu zdziwieniu namiot jest cały zasypany, a chłopaki wcześniej wychodząc nie pokusili się o odkopanie go.
Z nerwami i wyrzutami biorę się za łopatę i przywracam cyrkulację powietrza.
Obserwuję również otoczenie wkoło. Mgła, drobny śnieg i o wyjściu póki co nie ma mowy.
Śnieg pada do południa, a my siedzimy w namiocie, drzemiemy i rozprawiamy co zrobić z dniem dzisiejszym. Wkoło grzmią lawiny, co nie napawa optymizmem. Nie są wprawdzie duże, ale świadomość, że śpimy w obozie bardziej na nie narażonym, nie poprawia nam humoru.
Gdy przestaje padać, zabieramy się za gotowanie, pakowanie, ale o 14:00 nie jesteśmy jeszcze gotowi.
Tymczasem na zewnątrz pogoda zmienia się o 180 stopni. Z chmur wychodzi słońce i grzeje ogniem piekielnym.
Po rozważeniu wszystkich za i przeciw decydujemy się jednak zostać w obozie drugim. Hiszpanie, którzy obozowali obok nas schodzą na dół i zostawiają pusty namiot. Bez zastanowienia wykorzystujemy go dla siebie. Janek kładzie się do „hiszpańskiego” namiotu odpocząć, a ja z Januszem mam już wystarczający komfort w Husky.
Od kilku dni męczy mnie suchy kaszel. Na tym etapie to już bardzo niepokojący objaw, który może doprowadzić do konieczności powrotu. Pobyt w dwójce wykorzystuję więc do rozpuszczania proszków i łykania tabletek.
W wolnej chwili obserwuję cały obóz drugi i mogę powiedzieć, że cały lodowiec, uległ wielu przeobrażeniom. Czystość śniegu wokoło pozostawia wiele do życzenia, a teren camp’u znaczą liczne szczeliny. Po drodze do ”kibla” trzeba dwukrotnie skakać, a Janek i Janusz zaliczają w ciągu dnia po jednej wpadce do takiej dziury. Platforma, gdzie kilka dni temu biwakował znajomy Węgier, mimo zatłoczenia jest pusta. Powód - w samym centrum miejsca, gdzie niedawno stał namiot, wyziera dziura bez dna.
Wieczorem kombinujemy jeszcze, gdzie zostawić kilka niepotrzebnych rzeczy, jak np. linę. Z pomocą przychodzą nam poznani w Camp I Polacy, którzy użyczają trochę swojego miejsca w namiocie.
Plan na pozostałą część dnia przyjmujemy taki, jak wczoraj – gotowanie do oporu i jedzenie ile wlezie. Postulaty udaje się zrealizować, po czym przed 21:00 kładziemy się spać.
2 sierpnia
O 4:00 rano śnieg pruszy ponownie, toteż przestawiamy budziki. Gdy o 5:30 pada jednak dalej, jesteśmy zdeterminowani i zaczynamy się ubierać.
Śnieg powoli ustaje i przy wychodzeniu z namiotu nie pada już wcale. Dwie godziny zajmuje nam zgarnianie całego dobytku i o 7:30 wyruszamy do góry.
Pogoda jest niepewna. Dominuje mgła, choć gdzie niegdzie przebija się słońce, dając złudne nadzieje.
Na pierwszym podejściu ze zdziwieniem odkrywam, że czuję się mocno osłabiony. Do tej pory w obozie byłem w idealnej kondycji, a teraz? Co się dzieje? Jest naprawdę ciężko i po pierwszych stu metrach, zaczynam w siebie powątpiewać. Po chwilowym upadku ducha i tłumaczeniu samemu sobie bez przekonania, że „będzie lepiej” , zbieram się w sobie i idę. Janusz obok motywuje mnie również.
W czasie mozolnego marszu mam czas na zastanowienie się nad moim stanem i dochodzę do wniosku, że osłabienie musi być wynikiem przyjmowania proszków na przeziębienie i tabletek na kaszel, jakie ładowałem w siebie ostatnie dwa dni.
Moja niedyspozycyjność na szczęście odchodzi wtedy, kiedy potrzeba, przed podejściem na Razdzielną.
Pogoda teraz nam sprzyja – brak słońca, lekki wietrzyk – idealnie aby pakować się na 6000 metrów. Pokonywane drugi raz podejście, nie jest takie straszne. Robimy tylko kilka postojów i konsekwentnie pniemy się do góry. Otoczenie zasnuwa się mgłą, a po chwili widoczność spada „do następnej chorągiewki” 10 metrów wyżej.
W Camp III zatrzymujemy się o 12:30. Mimo obaw, mój namiot nie jest zbytnio przysypany i z odkopaniem go radzimy sobie w kilka minut. Jedzenie również pozostało nietknięte.
Wyzwaniem będzie za to zbudowanie platformy pod kolejny namiot. Warunki nie są sprzyjające. Na wypłaszczeniu pod Razdzielną wieje solidnie, do tego zacina śniegiem w oczy, a nasza adaptacja do przebywania tu jest jeszcze niekompletna.
Chcąc jak najszybciej znaleźć się w namiocie zaczynamy kopać. Dwie łopaty własne, plus jedna pożyczona i każdy ma pracę. Śnieg jest teraz twardszy niż parę dni temu i idzie to opornie. Trzeba rąbać czekanem, a na tej wysokości to meczące zajęcie.
Robota szybko nas wypompowuje, atmosfera jest nerwowa. Mnie ciągle jeszcze boli głowa i pulsuje w skroniach.
W kilka chwil później, kopiemy już we czterech. Dołącza się do nas jakiś alpinista, który bez pytań, bez słowa bierze łopatę i kopie. Skinie głowy, spojrzenie i tutaj, teraz, rozumiemy się doskonale.
- Dziękujemy - nie ma sprawy – a nikt nie wypowiada ani słowa.
Pomoc jest bardzo motywująca i zachęca do wytężonej pracy. Sprawniej idzie machanie łopatą, rozkładanie namiotu i wypakowywanie.
Godzinę po rozpoczęciu pracy siedzimy już na karimatach, pod „dachem”. Do wieczora gotujemy wodę, uzupełniany płyny i przepakowujemy się na jutro. Musimy pożyczać zapalniczkę. Nasze niestety odmawiają współpracy i jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę Rosjan z namiotu obok.
Pogoda jest bardzo zmienna, od przejrzystego nieba po chmury. Mocno wieje. Na jutro prognozy niepewne, ale większość pesymistycznych.
Kładziemy się wcześnie spać i długo leżymy w śpiworach, nie mogąc zasnąć. Każdy myśli tylko o jednym. Jutro wielki dzień…
3 sierpnia
Budzimy się o 4:20. Przynajmniej ja z Jankiem. Mimo wszystko o 20 minut za późno, ale z powodu słabego budzika, najzwyczajniej w świecie zaspałem. Jak słychać, Janusz w namiocie obok, krząta się już na dobre.
Po chwili przychodzi do nas i ściśnięci w czerwonym Husky robimy śniadanie, gotujemy wodę i ogarniamy się.
Z namiotów wygrzebujemy się około 5:00. Tam jeszcze czeka nas walka z rakami i ubraniem, dopinanie wszystkiego na ostatni guzik w sensie dosłownym i o 5:20 możemy się zbierać.
Kontemplując otoczenie, nie mam najlepszego przeczucia. Jest jeszcze ciemno i cholernie zimno. Może sama temperatura nie jest bardzo niska, ale chłód potęguje przenikliwy, mocny wiatr, który wieje z południa i omiata grzbiet. Po niebie przechodzą chmury, wokół nas również widoczność raz wydłuża się, a raz skraca do kilkunastu metrów.
Wychodzimy więc. Początkowo droga biegnie w dół do przełęczy na 5900, a następnie wspina się do góry. Przed nami idzie kilka osób, lecz co chwila znikają nam z oczu.
Maszerujemy solidnie opatuleni. Poza bielizną i polarem, ja i Janek idziemy jeszcze w swetrach puchowych. Podczas gdy jeszcze nigdy w puchu nie miałem okazji podchodzić i liczyłem, że wkrótce będzie mi gorąco, tak tutaj targany wiatrem nie odczuwam żadnego przegrzania.
Zimno najbardziej doskwiera kończynom. Nogi w butach, mimo dobrych skarpet i teoretycznie ciepłych butów, po wyjściu z namiotu zmarzły i nikt teraz nie może ich rozgrzać. Ręce, hoc zawinięte w 3 pary rękawic, również grabieją na kijkach. Chyba jednak jest zimniej, niż mi się wydawało.
Podchodzimy powoli. Początkowo chłopaki rwą się z marszem, ale wstrzymuję ich, bo zdaję sobie sprawę, że tak szybko za daleko nie ujdziemy. Po kilkudziesięciu minutach doganiamy jakąś postać i dalej idziemy jej tempem.
Tymczasem wstaje świt, a dzień nie zapowiada się optymistycznie. Na wschodzie co jakiś czas błyskają słoneczne promienie, ale z południowej strony nadciągają czarne chmury, na pół widnokręgu.
Pomimo iż droga z daleka wyglądała na nie ośnieżoną, faktycznie przetarta nie jest. Co prawda kamienie się przebijają, ale w większości trzeba brodzić w świeżym puchu. Choć postać w czerwonej kurtce kroczy jakieś 10 metrów przed nami, wiatr zasypuje wszystkie ślady, przez co podejście wygląda, jakbyśmy byli tu pionierami.
Na wysokości około 6200 zatrzymujemy się. To właściwie pierwszy postój, bo z racji temperatury nikomu nie chce się zatrzymywać. Trzeźwa ocena sytuacji nie wygląda optymistycznie. Ciągle wieje, a wokoło nas przewalają się chmury. W pewnym momencie mija nas dwójka alpinistów, która schodzi do Camp III, z pewnością rezygnując z dalszego ataku na szczyt.
Ze swoimi spostrzeżeniami dzielę się z chłopakami, jednak oni chyba wolą mi nie przytakiwać.
Postanawiamy jeszcze podejść, a może jednak pogoda się poprawi. Znów stawiamy powoli kroki, idąc w kolumnie jeden za drugim.
Tym sposobem razem docieramy do wysokości 6350, gdzie ja już nie widzę sensu w dalszym pchaniu się po górę.
Jest to dla mnie bardzo trudne i cały marsz upływa mi na batalii z myślami „za” i „przeciw”, jednak po szczegółowej analizie sytuacji zdrowy rozsądek bierze górę.
Jak teraz wygląda nasze położenie?
Jesteśmy na około 1/3 podejścia na szczyt Lenina. Pogoda zapowiada rychłe pogorszenie, a teraz już nie jest dobra. Widoczność słaba, a w GPSie dziwnym trafem szlag trafił baterie.
Najgorszy według mnie jest wiatr. Mocny, mroźny i nieustępliwy, przed którym nie można się schować. Pomimo ponad dwóch godzin od wyjścia, nikt jeszcze nie rozgrzał palców stóp. To samo tyczy się rąk, które choć u każdego w dwóch parach rękawic i łapawicach, to jednak grabieją na kijkach. Wiatr dotyka przede wszystkim prawej strony ciała – tej od nawietrznej.
Mojej prawej dłoni, która na zimno narażona jest szczególnie, nie czuję już od godziny.
W tych warunkach pogodowych to położenie patowe. Biorąc pod uwagę, iż gdyby wyszło słońce można by rozgrzać kończyny, to przy dzisiejszym zachmurzeniu jest to w ogóle mało prawdopodobne. Z przemarzniętymi palcami można by długo iść, jednak po dalszych ośmiu godzinach, jakich minimum potrzeba na zakończenie akcji, odmrożenia gwarantowane.
Pomijając fakt, że bez GPSa we mgle trudno ocenić orientację, to jednak ten pierwszy powód „przechylił czarę” i decyduję, że trzeba schodzić.
Swoimi spostrzeżeniami długo rozmawiam z chłopakami, którzy nie mogą mi nie przyznać racji, ale również nie chcą odpuścić.
Ja też nie chcę, ale ryzykować palcami nie zamierzam, co najważniejsze - nie widząc szansy powodzenia.
Faktem jest, że przyjechaliśmy tu aby wejść. Jednak od początku zakładaliśmy wejście przy sprzyjających warunkach. Każdy z nas zdaje sobie sprawę, że na walkę z pamirskim żywiołem pogodowym na tej wysokości doświadczenia nie mamy i taka walka, jest ryzykowana, jeśli nie skazana na niepowodzenie.
Ja schodzę –oświadczam i radzę chłopakom, żeby zrobili to samo. Janusz przyznaje mi rację, Janek ciągle chciałby wchodzić.
Janusz odpowiada, że chcą jeszcze z Jankiem dojść na wypłaszczenie na 6400 i będą wracać.
Wierzę w jego racjonalizm, lecz postawą Janka jestem mimo wszystko zaniepokojony.
Zaczynam kroczyć w dół, co jakiś czas odwracając się w kierunku chłopaków. Robię to właściwie bezcelowo, bo widoczność jest na tragicznym poziomie.
Zejście do przełęczy upływa mi bardzo szybko, na rozmyślaniu „co by było gdyby”. Niby wiem, że słusznie postąpiłem, ale takie myśli po prostu przychodzą bez zaproszenia i siedzą w głowie.
Gdy jestem na przełęczy jak na złość chwilowo się wypogadza. Nie mogę dostrzec chłopaków na grzbiecie – może poszli dalej – zaczynam się obawiać.
Podejście do obozu strasznie mi się dłuży. Krótki kawałek, 200 m w górę, a czas wlecze się nieznośnie.
Wreszcie, około 10:00 docieram do namiotu i zaczynam rozgrzewać stopy. Jeszcze świeci słońce, więc coraz bardziej żal mi tego straconego wejścia.
Chłopaki wracają niespodziewanie o 11:00, doszli do 6400, jak mówili. Jestem już spokojny, ale teraz trzeba decydować co dalej. Nie ma nad czym się długo zastanawiać . Mieliśmy szansę, pogoda nie dopisała, trudno.
Teraz nawet gdybyśmy chcieli wchodzić następnego dnia, to na zejście brakuje nam jedzenia, a co więcej - prognozy są jeszcze gorsze niż na dziś. Jednomyślnie podejmujemy decyzję o zejściu już teraz.
Pamirska pogoda „na szczęście” ,po chwilowym wypogodzeniu, psuje się na dobre. Obóz wokoło oblekają chmury, wiatr się wzmaga i z nieba zaczyna padać śnieg.
Wysyłamy Janka pierwszego do zejścia, a sami bierzemy się za pakowanie namiotów. Idzie nam to powoli, ale załamanie pogody mimo wszystko nas motywuje.
Z Razdielnej schodzimy w gęstej mgle i niepewnym śniegu, osuwającym się spod raków. Po drodze spotykamy Polaków, u których w Camp II zostawiliśmy parę rzeczy i życzymy im powodzenia.
Jak się okazuje później, gdy spotykamy ich na lotnisku, potwierdzają słuszność podjętej przez nas decyzji. Pogoda od dnia naszego zejścia popsuła się na amen, a właściwie cały Camp III musiał ewakuować się z powodu dużych opadów.
Schodząc z Januszem, szybko tracimy wysokość i Janka doganiamy jeszcze przed obozem II. Pod miejsce poprzedniego biwaku dochodzimy po 1,5 h marszu. Tutaj mimo mgły, wiatr już nie wieje i śnieg rozpuszcza się, tworząc charakterystyczną breję.
W obozie spotykamy kolejny polski zespół, który ubiegłego dnia próbował swoich sił na Leninie, ale również musiał odpuścić.
Z Camp II zabieramy depozyt i powoli schodzimy, po drodze mijając wiele ekip. Szczególnie azjatów. Idą po 6 – 8 osób na jednym sznurku, w odległości metra od siebie, chyba nieświadomi ryzyka.
Nie zatrzymujemy się, bo przed nami wyrastają burzowe chmury i trzeba sprawnie dojść do Camp I.
Lodowiec jest w jeszcze gorszym stanie niż rok temu. Szczelin jest więcej, aby przejść przez niektóre trzeba zrobić długi skok. Przy spiętrzeniu lodowca, wątły most śnieżny wzmocniono stalową drabinką, a poniżej niego, szerokie czeluście zabezpieczono prowizorycznie kładkami.
Zachowujemy szczególną uwagę i modlimy się, żeby na końcu zejścia nikomu nie przytrafiło się nieszczęście.
W dolnym biegu lodowca trasa biegnie już inną ścieżką. Mnogość szczelin wymusiła na wchodzących sporą modyfikację trasy.
W bezpiecznym miejscu rozwiązujemy się. Ucieczka przed deszczem się nie udaje – deszcz pada już rzęsiście. Idąc o śliskim lodzie, robię „orła” i ląduję w brei. Na szczęście poza stłuczeniami nie mam żadnej kontuzji.
W podłych nastrojach docieramy do Camp I i od razu pakujemy się na ławki w jurcie obozowej. Jemy liofile, pijemy herbatę, suszymy się.
Ciągle leje, postanawiamy więc pokusić się o wygodę i jeszcze raz wykupić nocleg w obozowym namiocie. Cały wieczór rozmawiamy pomiędzy sobą i z innymi Polakami o naszym niedoszłym szczycie, po czym zbieramy się do namiotu spać. Budzika nie nastawiamy. Cały czas leje, a w nocy dochodzą nas odgłosy lawin ciężkiego śniegu.
4 sierpnia
Budzimy się o 8 rano. Po wyjściu z namiotu okazuje się, że pogoda wbrew zapowiedziom jest bardzo ładna. W masywie Lenina wzrok przyciąga długie od samego szczytu, aż po wypłaszczenie lodowca torowisko lawiny. W kilku miejscach przecina ścieżkę, która biegnie trasa do Camp II. Na szczęście w nocy chyba nikt nie podchodził do „dwójki”.
Bez pośpiechu krzątamy się po obozie, idziemy na śniadanie i pakujemy cały sprzęt w jedno miejsce. Dzisiaj Janusz czuje się źle i klątwa żołądkowa dotyka go na finiszu.
W Pamir Expedition zamawiamy busa do Osz, który ma czekać o 17:00 na Polanie Ługowej. Teoretycznie gospodarujmy sporym zapasem czasowym. Nie spieszymy się. Z pakowaniem i sprawdzeniem czy na pewno zabraliśmy wszystko schodzi nam do 11:00. W międzyczasie wspaniała dotychczas pogoda zaczyna się psuć. Masyw Piku Lenina zakrywają chmury, a chwilami wiatr przynosi opady śniegu.
Ciemne chmury na północy wprowadzają trochę werwy w nasze ruchy. Żegnamy się szybko z ludźmi poznanymi w Camp I i gramolimy się na lodowiec.
Konkretnej drogi w stronę Polany Ługowej nie możemy początkowo znaleźć. Idziemy więc na czuja, przeskakując lodowcowe rzeczki i wspinając się na moreny. Po około pól godziny włóczęgi przecinamy wreszcie właściwy szlak i wydeptaną ścieżką schodzimy do doliny lodowcowego potoku.
Wartki strumyk, jaki pamiętamy z podejścia do Camp I już nie istnieje. Przez kilka dni zamienił się w prawdziwą lodowcową rzekę o szerokości kilku metrów i nurcie, który mógłby bez trudu przewrócić człowieka z plecakiem i wciągnąć go pod lód. Nad brzegiem rzeki na koniu siedzi Kirgiz i przewozi ludzi na drugi brzeg. Za usługę polegająca na paru ruchach końskich kopyt woła sobie bagatela 8 dolarów. Nam przewiezienie proponuje wielokrotnie, aż krzyczymy na niego, żeby się odczepił. Takiej kasy nikt z nas nie zamierza płacić.
Po chwili namysłu i upewnieniu się, że suchego przejścia nie ma, zabieramy się za ściąganie butów i podwijanie spodni. Po chwili obuwie ląduje przytroczone do plecaków, a ja jako pierwszy, kroczek po kroczku, przechodzę przez rzekę, klinując stopy pomiędzy kamieniami. Każde posunięcie musi być przy tym dokładne i pewne, bo nurt mocno uderza w nogi do kolan. Woda cholernie zimna i już po chwili nogi są zdrętwiałe. Bez kijków w ogóle można by zapomnieć o przejściu.
Jednak pól minuty bólu i udaje się. Zaraz po mnie przechodzi Janusz. Ostatni kroczy powoli Janek, choć niepewnie, miejscami chwiejąc się na nogach.
Z perspektywy przyznam, iż to przejście było jednym z niebezpieczniejszych etapów wyjazdu i dostarczyło nam sporo emocji.
Od potoku, po założeniu butów pozostało już tylko wejść na Przełęcz Podróżników. Na tym etapie mi idzie się bardzo dobrze, za to chłopakom gorzej. Janek człapie powoli, a Janusz od rana jest w kiepskiej kondycji i tylko wygląda końca marszu.
Pogoda psuje się godziny na godzinę. Bezpośrednio przed przełęczą zaczyna padać grad utrudniając nam wejście.
Mimo zapasu czasu, jaki teoretycznie mieliśmy, teraz jesteśmy już spóźnieni. Na przełęcz docieramy o 16:00, a transport mamy umówiony za godzinę i w tym tempie z pewnością nie zdążymy. Rozdzielamy się więc. Ja z Januszem pędzę przodem, a Janek zostaje z tyłu. Chwilę później zaczyna padać, potem już leje i jest tylko gorzej. Polana Ługowa wprost płynie, a wokoło grzmi roznosi się po dolinie. W Fortune Tour szybko zabieramy depozyt i nie oglądamy się za siebie, Kobieta coś za nami jeszcze krzyczy o transporcie, ale ignorujemy ją. Biegniemy szybko dalej, szukać bazy Pamir Expedition.
Gdy docieramy na miejsce, bus jest gotowy do odjazdu. Wstrzymujemy kierowcę, żeby poczekał na Janka, który zjawia się dopiero po 20 minutach.
Teren Base Camp opuszczamy wysłużonym Sprinterem, zapełnionym bagażami po brzegi. Ostatnie spojrzenie na Polane Ługową nie przywołuje żalu, a raczej ulgę. Nie widać masywu Lenina, który kryje się za chmurami, a każdy z nas jest solidnie przemoczony i potrzebuje kontaktu z cywilizacją i bieżącą wodą. Możemy zabrać się też za jedzenie zapasów, jakie pozostały po akacji górskiej.
Gdy docieramy do asfaltowej drogi, mamy już świadomość, że główny etap wyprawy się kończy.
Mimo nieosiągnięcia celu, zapisujemy go, jako satysfakcjonującą kartę naszego życia. Spod Lenina wynosimy bagaż doświadczeń, moc przygody i ochotę na więcej.
Każdy z nas wyjeżdża stąd z pewnością bogatszy o nowe umiejętności, wspomnienia i przeświadczeniem dobrze spożytkowanego czasu.
Wtedy jeszcze chyba nie do końca mamy świadomość, co dokładnie zostało za nami i czy należy się cieszyć, czy nie.
Teraz nie mam wątpliwości.
Ciąg dalszy z pobytu w Kirgistanie niebawem
Pozdrawiam
Tomasz Duda
Więcej informacji - http://piklenin2013.blogspot.com/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz