19 lipca, ciąg dalszy
Po przyjeździe do Base Campu instynktownie rozglądamy się za miejscem na rozłożenie namiotu. Niemal natychmiast pojawia się kobieta z Fotrune Tour i rozprawia o tym, że nocowanie poza terenem agencji jest zabronione i złe, że policja jeździ i inne teksy mające utrzymać nas na miejscu. Pyta także o pozwolenia do przebywania w strefie nadgranicznej, a my dobitnie przytakujemy posiadanie takowych. To, że postanowiliśmy nie wydawać po 50 dolarów na kawał świstka to już inna sprawa. Niemniej jednak kobieta ciągle straszy, że milicja jeździ i kontroluje.
Chyba nikomu już nie chce się słuchać jej gadania, bagaże póki co są nie do ogarnięcia przy pomocy pleców i dwóch rąk, a poza tym zaczynamy odczuwać skutki przebywania na wysokości 3600 metrów. Dla świętego spokoju decydujemy się rozbić przy agencji. Przyjemność taka kosztuje nas 1 euro za noc, na osobę. Ja instaluję się w namiocie z Jankiem, a Konrad z Januszem.
Osobiście, po kilkudziesięciu minutach przebywania w Base Campie nie czuję się za dobrze. Głowa daje o sobie znać.
Dzień pełen wrażeń kończymy jedzeniem i ogarnięciem całego bagażu, co wcale nie przychodzi łatwo. Spakowanie wszystkiego do namiotu, koszmarnie zmniejsza miejsce w środku. Jest ciasno.
20 lipca
Noc upływa znośnie. To chyba dobry zwrot niedookreślony.
Jak dla mnie zdecydowanie gorzej. Apatyczny, z bólem głowy, nie mam ochoty na przyjmowanie żadnych posiłków. Dzisiaj mamy dzień restu i pięknej pogody, który skrzętnie wykorzystuję. Moja działalność dziś ogranicza się właściwie do picia, snu i kibla. Widząc, że chłopaki wychodzą na krótkie spacery, resztkami woli, po południu, toczę się w stronę Przełęczy Podróżników i przyszłego celu.
Po jakimś czasie przychodzą problemy żołądkowe i gorączka które na dobre usadzają moją osobę w pozycji horyzontalnej.
Dla mnie to właściwie dzień zmarnowany. Konrad i Janusz robią rekonesans w kierunku ścieżki na Pik Pietrowski (4600 metrów).
21 lipca
Drugą noc przyjmujemy już lepiej. W najlepszej kondycji jest Janusz, a ja z moim żołądkiem plasuję się raczej za peletonem. Dziś czuję się dobrze, ale słabo. Żołądek trzyma ciągle.
Od rana jest piękna pogoda, więc chcemy wykorzystać ten dzień na aklimatyzację. Najpierw Janusz z Konradem wychodzą w stronę grani Piku Pietrowskiego, by o 13 wrócić do bazy. Docierają do około 4100 metrów.
Następnie w drugiej dwójce ruszam ja z Jankiem. Z racji osłabienia w moim marszu delikatnie mówiąc nie ma animuszu, a i Janek nie jest zbytnio żywiołowy. Przechodzimy przez Polanę, przekraczamy potok lodowcowy i wdrapujemy się na przełęcz. Wtedy mój żołądek odzywa się ze zdwojoną siłą. Zastanawiam się, czy iść dalej, ale resztką woli wspinamy się na grań. Po drodze mijamy grupę Rosjan, która sprężystym krokiem schodzi w dół.
Nasze kroki nie są sprężyste, ale powoli zdobywamy wysokość. Aura zdecydowanie zaczyna się psuć, a wiatr targa nami nieznośnie. Mój żołądek ściska mocnej jeszcze kilka razy, co więcej takie same problemy odzywają się u Janka. Marsz nie jest komfortowy, ale ostatecznie dochodzimy do wysokości około 4000 metrów, ostatniego wypiętrzenia grani przed śnieżnym podejściem na Pierowskiego.
Droga w dół idzie już szybciej z racji ciemnych chmur na horyzoncie. Jeszcze przed osiągnięciem dna doliny zaczyna padać. Z trudem przekraczamy wezbrany, lodowcowy strumień i w deszczu docieramy do namiotów.
Podczas naszej nieobecności, problemy żołądkowe odzywają się tym razem do Konrada.
Deszczowa noc niczego dobrego nie wróży na przyszłość.
22 lipca
Dziś rano planujemy wyjść do Camp I, jednak rzeczywistość sprowadza nas na ziemię. Konrad skarży się na żołądek i gorączkę, Janek ma dokładnie te same problemy. Ich stan jest podobny do mojego przedwczoraj, czyli „nie do ruszenia”. No nic, nie spieszy się. Góra poczeka dzień dłużej, a pakować się z deszczu pod rynnę nie ma sensu. Taką przecież przyjęliśmy taktykę. Powoli, systematycznie do góry, bez wystawiania organizmu na próby wysokości.
Ja dziś czuję się dobrze, a najlepszym samopoczuciem cieszy się Janusz. Wobec marnego stanu chłopaków, Janusz chce wyjść na rekonesans do Camp I, wraz z częścią bagażu. Na szczęście, bezpośrednio przed wyjściem zatrzymuje go deszcz, który z pozoru niewinny, w perspektywie pada do 14:00i krzyżuje jakiekolwiek plany.
Po południu, z nudów idziemy z Januszem po wodę. Konrad rozciągnięty w namiocie leczy żołądek, Janek ogólnie czuje się i wygląda źle. Zastanawia się, czy jutro da radę wyjść do Camp I.
23 lipca
Wstajemy o 7:00. Ranek jest chłodny i wietrzny, a po niebie przetaczają się chmury nie zapowiadające dobrej pogody. Chcemy wyjść wcześnie, ale nasz transport bagaży pojawia się dopiero o 9:00. Oddajemy na osła większą część rzeczy – w sumie 55 kilogramów. Kosztuje nas to łącznie 110 dolarów. Po pozbyciu się uciążliwego balastu, i zostawianiu paru drobiazgów w Fortunie (5 euro za depozyt obojętnie od czasu) wychodzimy w stronę Camp I. Janusz i Konrad na czele, za nimi nasza dwójka.
Janek dziś ciągle czuje się źle i idzie na końcu. Czekam na niego, utrzymując cały czas kontakt wzrokowy. Początkowo płaskim terenem, następnie trawersem, przemieszczamy się w kierunku Przełęczy Podróżników. Przed nami, do Camp I zmierza wiele grup turystów, w większości rosyjskich. Pogoda początkowo ładna, z godziny na godzinę zmienia się i psuje. Bezpośrednio przed podejściem na przełęcz robimy dłuższy postój, aby zebrać trochę sił i szybko rozprawić się ze stromymi trawersami.
Wdrapanie się na Przełęcz Podróżników zajmuje nam około pół godziny. Miejsce wbrew pozorom jest bardzo przestronne. Jeśli ktoś zastanawiałby się czy można tu robić namiot – można. Nawet niejeden i to na trawce. Z dostępem do wody pośrednio, ale jakoś można przeżyć.
Z Przełęczy Podróżników rozpościera się wspaniały widok na prawdziwy, wysoki Pamir. Grzbiet rozdziela jakby dwa światy. Za nami zostaje trawiasta dolina, a przed nami rozpościera się świat lodu, skał i piachu.
Sam lodowiec wygląda ohydnie. Czarny, kamienisty, z zielonkawą wodą płynącą strumieniami. Widok na góry również nie jest spektakularny. Tu pogoda jest paskudna, a powyżej 5000 metrów zalegają chmury.
Z przełęczy idziemy trawersem, prowadzącym sypką ścieżką. Miejscami kroki stawia się niepewnie, aby nie zsunąć się z kamieniami. Trawersy stają się bardzo monotonne. Kilometr w dół, kilometr w górę i do znudzenia. Dla rozrywki, często mijamy się z konnymi i oślimi tragarzami, co nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Po drodze trzeba przekroczyć wartki, lodowcowy strumień, który szczęśliwie udaje się przeskoczyć.
Jest chłodno i wieje. Gdy wchodzimy na lodowiec ekipa dzieli się na dwie części. Ja idę z Januszem bardziej przodem szukać Camp I, Konrad zostaje z tyłu z Jankiem, który idzie wolniej.
Na morenie widzimy dwa znaki, które informują o lokacji namiotów agencyjnych. Wskazują tylko kierunek, a ścieżka często się rozmywa. W pewnym momencie zastanawiamy się gdzie iść, choć w oddali widać już jaskrawożółte namioty Pamir Expediion.
W tym momencie zmienia się w ogóle moje pojęcie o Camp I. Nie jest to jedno, wyznaczone miejsce, ale namioty róznych agncji położone są w sporej, sięgającej kilkuset metrów, odległości od siebie. Można by rzecz, że cały obóz zajmuje powierzchnię paru hektarów lodowca.
Na szczęście namioty Pamir Expedition i Fortuna Tour są najdalej, czyli najbliżej lodowca Lenina.
Docieramy do nich po kilkudziesięciu minutach. Dwie agencje rozłożone są w sąsiedztwie, na morenie. Kontrastują ze sobą schludne namioty Pamiru i stare, „złachane” konstrukcje Fortuny. Ponad to w Fortunie rozbicie namiotu kosztuje 1 euro za noc od osoby.
Mimo zmęczenia, postanawiamy zaczekać z rozłożeniem i pokombinować, w Pamir Expedition.
Już przy wejściu zostajemy zaproszeni do jurty na herbatę, nikt nie pyta o pieniądze i atmosfera jest po prostu inna. Siedząc chwile w ciepłej „chatce” porównujemy podejście obu agencji i wiemy już jedno – nasza współpraca z Fortuną się kończy.
Pytamy o rozbicie namiotu w Pamirze – okazuje się, że nie będzie problemu, jeśli przygotujemy sobie miejsca. Co najważniejsze, za darmo. Tak też robimy. Teren, gdzie rozłożone są namioty Pamir Expedition jest wykorzystany do minimum, ale postanawiamy spróbować.
Gdy wraca Konrad z Jankiem, zabieramy się do robienia miejsc. Wokoło pruszy śnieg i robi się pełna, zimowa atmosfera. Praca na 4300 metrów rozgrzewa solidnie, więc temperatura a zewnątrz się póki co nie przejmujemy.
Już po zmroku rozbijamy namioty. Wieczór spędzamy w jurcie agencji. Ten okrągły i i przestronny namiot, wyposażony w stoły, ławki i co najważniejsze – piec, stanie się przez najbliższy czas naszym małym domem. To tutaj będzie się wracało najchętniej po dniu na lodowcu, siedziało do późnej nocy i piło któryś z kolei litr herbaty.
Podbudowani gościnnością idziemy spać niedługo przed północą.
24 lipca
Po wietrznej i częściowo śnieżnej nocy wstaje piękny ranek. Choć temperatura oscyluje w okolicy zera, a nocny śnieg pokrył namiot cienka warstwą, rzeźkie powietrze tylko zachęca do wyjścia.
Kilka chwil po otwarciu po otwarciu namiotu i rozejrzeniu się wkoło, aż chce się żyć. Pierwszą rzeczą, którą widzę, jest właśnie ON, wielki masyw Lenina, który wczorajszego wieczora był niewidoczny pod chmurami. W całej swojej okazałości promieniuje bielą lodowców i przygniata monumentalizmem. Bez okularów nie ma mowy o wyjściu.
Gdzieś w oddali widoczna jest wydeptana ścieżka, której zygzak przyciąga moją uwagę. Ciągnie nią niezmordowanie tabun mrówek, które z mozołem zdobywają metry, omijają szczeliny i wypluwają płuca na stromym podejściu.
Jest na co popatrzeć, a na patrzenie mamy dziś cały dzień. Mimo iż czujemy się poprawnie, przed wyjściem na lodowiec postanawiamy odpocząć.
Pogoda cały dzień dopisuje, a my leniuchujemy i wygrzewamy się na słońcu. Dziwne to wygrzewanie, bo spod ubrań nie wystaje nawet czubek nosa, ale z pewnością regenerujące i budujące na duchu.
Po południu przychodzi do nas Marija z Pamir Expedition, która prosi nas o przeniesienie namiotów. Okazuje się, że komuś nie spodobały się nasze miejsca. Jakiś życzliwi ludzi donieśli, że skoro nie mamy wykupionych pakietów, to stoimy zdecydowanie za blisko jurty obozowej. Oni płacą i idą dłużej, to czemu nam, za darmo, ma być lepiej?
Nie wiem, jak chłopaki odbierają taki rozwój sprawy, ale mnie ta zawiść ludzka doprowadza do szału. Klnę na czym świat stoi i na wszystkich wkoło. Każdego spotkanego obdarzam też subtelnym spojrzeniem mordercy. Cóż jednak mamy zrobić, trzeba się przenieść. Na szczęście mogę wyżyć się na łopacie, przygotowując nowe miejsce pod namiot.
Przeprowadzka jest mocno problematyczna, a teren nierówny. Z niechęcią przewalamy kupę kamieni ponad godzinę. Wreszcie stawiamy namioty i przygotowujemy jutrzejsze wyjście.
Wieczór „karciany” i nawadnianie w jurcie Pamir Expedition (PE).
25 lipca
Krótka noc. Budzę się w ciemnościach, o 4:30.
Po unieruchomieniu budzika dopada mnie straszliwy nihilizm z którym trzeba walczyć. Po założeniu ubrania jest już lepiej, a wciskając botki w skorupy, przy odrobinie mroźnego powietrza, odzyskuję kontakt z rzeczywistością. Chłopaki w namiocie obok również się grzebią.
Idziemy do jurty obozowej na musli. Wrzątku wystarczy, bo prosiliśmy o przygotowanie go wczoraj wieczorem. Nic nas to nie kosztuje, a za wielką PE należy się kolejny plus.
Przed wschodem słońca pogoda jeszcze nie jest pewna. Pruszy śnieg. Zakładamy uprzęże na cztery litery i idziemy na lodowiec. Przed nami ciągnie się już wąż światełek, a my pozostajemy gdzieś w ogonie.
Dziś niesiemy depozyt z jedzeniem na górę i planujemy zostawić go gdzieś w okolicach Camp II
Lodowiec w dolnym biegu jest stabilny, zmrożony i niemal pozbawiony szczelin. Robimy tak jak wszyscy – nie wiążemy się. Po kilkunastu minutach marszu pomiędzy lodowymi pagórkami docieramy do podejścia. Tu już trzeba wyłożyć liny i raki. W międzyczasie pogoda poprawia się i wkilka minut wszystkie chmury znikają z nieba.
Dzielimy się w dwie dwójki - Ja z Januszem, Konrad z Jankiem. Związani ruszamy powoli do góry. Krok za krokiem, bez pospiechu się rozgrzewamy. Temperatura ciągle ujemna, słońce jeszcze nisko. Przechodzimy przez kilka mniejszych szczelin, przy większych asekurujemy się „z prusika”. Jeszcze przez spiętrzeniem lodowca, wraz z Januszem odstawiamy drugą dwójkę na sporą odległość. Przed najbardziej stromym fragmentem podejścia zatrzymujemy się na herbatę.
Z góry schodzi jakaś międzynarodowa ekipa. Jeden z Kazachów pyta nas o Olę Dzik, podobno ma być za kilka dni. Mówi też o wczorajszym wypadku. Dwójka alpinistów odmroziła sobie wszystkie palce na szczycie.
Same nieciekawe informacje, mógłbym rzecz. Niedawno w Base Camp docierały do nas wiadomości o Polce z obrzękiem mózgu, którą sprowadzano do BC, a teraz kolejne hiobowe wieści.
Gdy Kazach kończy mówić, ze stromej ścianki zaczyna spadać człowiek. Toczy się kilkanaście metrów po zboczu, obraca i pędzi w naszą stronę.
Jestem związany z Januszem liną, więc pomiędzy nami zapada mała konsternacja, po czym rozbiegamy się na boki.
Niemiec , jak się później okazało, zatrzymuje się jednak samodzielnie, kilka metrów przed nami.
Trochę oszołomieni sytuacją czekamy na chłopaków przed podejściem. Wyciągamy czekany. Zbocze, dość konkretnie nachylone, zaporęczowane jest mniej więcej od połowy w górę, a poręczówka u dołu wisi luźna. Idziemy prosto pod górę, pomagając sobie rakami i czekanami. Odcinek męczący, ale przyjemny. Dalej czeka slalom między wielkimi szczelinami i przekraczanie kruchego mostu śnieżnego. Wkładamy w marsz trochę wysiłku i spieszymy się, aby przejść go jak najszybciej.
Słońce zaczyna już konkretnie dogrzewać. Można zdejmować kolejne elementy ubioru. Od tego momentu wiele ekip się rozwiązuje, ale my nie znając lodowca zostajemy związani z prawidłami bezpieczeństwa. Dalej szczelin faktycznie jest mniej, a przynajmniej większość niewidocznych.
Tutaj, na wysokości prawie 5000 metrów marsz jest już trudniejszy. Kroki coraz krótsze, a słońce jeszcze bardziej bezlitosne. Robimy częstsze postoje, a Konrad i Janek i tak zostają coraz bardziej z tyłu.
W końcu około 14:00 docieramy do wysokości około 5300. Chłopaki trafiają tu za pól godziny i razem na trawersie przed Camp II zostawiamy depozyt. Kopiemy dziurę w śniegu, zapisujemy na GPS współrzędne, robimy zdjęcia i inne pomiary. Po robicie szybko ewakuujemy się w dół, bo na horyzoncie „malują się” ciemne chmury.
Ponownie idąc w dół odstawiamy chłopaków. Zejście przebiega bardzo szybko, choć lodowiec jest już bardzo grząski, niestabilny i „dziurawy”. Spiętrzenie pokonujemy z asekuracją „z prusika”, a przy stromym zboczu zjeżdżamy z poręczówki.
W bezpiecznym miejscu czekamy na chłopaków, aby nie szli sami przez najtrudniejszy odcinek. Temperatura spada i wkrótce zaczyna padać deszcz.
Konrad i Janek pojawiają się po jakimś czasie i bez werwy zabierają się za zejście. Po kilkunastu minutach radzą sobie ze zboczem i już wszyscy możemy iść w kierunku żółtych namiotów.
Lodowiec w dolnym biegu jest teraz wyjątkowo paskudny. Na powierzchni wpłyną tysiące małych potoczków i nietrudno wywinąć „orła” idąc bez raków.
Do Camp I wracamy około 18:00 i pierwsze co robimy to zajmujemy miejsce w ciepłej jurcie.
Podczas spożywania wieczornego liofila Konrad nagle informuje nas, że więcej do góry nie wychodzi i wraca. Decyzję tłumaczy kontuzją łydki. Zaskoczeni takim obrotem spraw, usilnie próbujemy przekonać go do zmiany postanowień, a w najgorszym razie do pozostania w Camp I. Niestety, Konrad pozostaje nieugięty i zamierza wracać.
Taka zmiana w składzie, z mojej perspektywy jako nieformalnego kierownika wyprawy, jest bardzo kłopotliwa i dobijająca. Cały wieczór zajmuje rozmyślanie nad możliwymi alternatywami, co powinno zostać z nami, a co powinien wziąć Konrad, dzielenie się na nowo jedzeniem i ogólna reorganizacja.
Późną nocą pakujemy jeszcze rzeczy, jakie zostawimy w Camp I w depozycie (depozyt na czas nieokreślony kosztuje 15 dolarów od pakunku) i idziemy spać .
26 lipca
Budzimy się w okolicach 5:00 i staramy na szybko ogarnąć. Nie przychodzi to jednak łatwo, bo z namiotami mamy kupę zabawy.
Po śniadaniu w jurcie żegnamy się z Konradem i wychodzimy na lodowiec. Zbieramy się później niż wczoraj, może nawet zbyt późno. Wiążemy się teraz w trójkę i atakujemy podejście. Krok po kroku, jednak z większym animuszem i szybciej niż ostatnio.
Strome zbocze pokonujemy już inaczej niż poprzednio, kilkoma wąskimi zygzakami, bez asekuracji i bez problemów. Za newralgicznym odcinkiem rozwiązujemy się, jak większość zespołów.
Ja i Janusz wychodzimy szybciej po depozyt, Janek drepce spokojnie za nami. Do miejsca, gdzie zostawiliśmy jedzenie w foliowych workach dochodzimy po 14:00. Pomiar GPS, porównywanie ze zdjęć i… … i nic nie możemy znaleźć. Początkowo powoli, z czasem już bardziej zrezygnowani, na zmianę sondujemy i kopiemy czekanami śnieg, który zdążył już solidnie zamarznąć. Z pozoru prosta czynność, w konsekwencji roztacza nad naszymi głowami czarne myśli – jeśli nie znajdziemy jedzenia które stanowiło większość całego wyżywienia, to o wchodzeniu nie ma już mowy.
Godzinna rąbanina na tej wysokości solidnie nas męczy, choć opłaca się. W pewnym momencie, sondując kolejne metry czuję miękki, sprężynujący materiał. Jest – przechodzi mi przez myśl – i moment ten staje się dla mnie najszczęśliwszą chwilą od paru dni.
Wygrzebujemy pakunek i dzielimy po równo. Janek, który dotarł do nas w międzyczasie również zostaje obdarzony ładunkiem. Chyba nie zdaje sobie sprawy, że było „o włos”.
W pełnym słońcu i prawie dwudziestoma kilograma mami na plecach marsz zamienia się w katorgę. Teoretycznie obóz II już widać, jednak w praktyce do przejścia zostało jeszcze kilkaset metrów równego trawersu.
Idziemy krok za krokiem i metr za metrem. Plecak koszmarnie wciska w ziemię, a głowa ciąży na ramionach. Cały, niby łatwy odcinek zajmuje nam około godziny. Zostawiamy plecaki na ścieżce, w okolicach „dolnego” obozu II i na lekko maszerujemy poszukać miejsca na górze.
W „górnej dwójce”, na wysokości 5400 metrów, stłoczenia namiotów sięga granic. Od brzegów szczelin, Az do skał, na każdym częściowo płaskim skrawku śniegu stoi namiot. Jakiś Rosjanin wskazuje nam dwa „znakomite” miejsca, w których gromadzi się około 10 cm stojącej wody. Bez namysłu wracamy w dół i za takie wygody dziękujemy.
„Dolna dwójka” , o powierzchni kilku arów, choć w większym stopniu narażona na lawiny, jest o niebo przestronniejsza. Jeśli do wyboru mamy relatywnie czysty śnieg i dużo miejsca, albo codzienne taplanie się w wodzie, to zdecydowanie wolimy zaryzykować.
Chwilę później wybieramy miejsce nieopodal ścieżki i kopiemy dwie platformy. Zmęczeni jesteśmy solidnie, a wysokość daje się we znaki, toteż praca posuwa się na zasadach „slow motion”.
Późnym popołudniem stają dwa namioty, zakotwiczone na workach foliowych i czekanach, a my zabieramy się za gotowanie jedzenia i wody. Pogoda piękna, jednak gdy słońce zachodzi za grań temperatura spada automatycznie o kilkanaście stopni i musimy cieplej się ubrać. Cały wieczór zajmuje nam nawadnianie się i jedzenie liofili. Janka męczy ból głowy, ja z Januszem zachowujemy poprawną formę.
27 lipca
Dziś znowu odpoczywamy. Wstajemy późno, po 9:30 i zabieramy się za podstawowe czynności. Właściwie cały dzień skupia się wokół gotowania wody i jedzenia. W przerwach przepakowujemy się, spacerujemy po obozie i obserwujemy lokalne udogodnienia typu kibel (a właściwie kilkudziesięciu centymetrowy murek na planie kwadratu).
Utrzymuje się znakomita pogoda. Gdy słońce wschodzi wysoko, śnieg wkoło zaczyna się topić, a ukrop jest nieznośny.
Jak już nas ostrzegano na dole, przebywanie w obozie II jest mocno specyficzne i męczące. Gdy słońce grzeje i nie ma wiatru (tak jest najczęściej), temperatura wyciska pot z człowieka odzianego w same gacie. Natomiast gdy zachmurzy się, ciepło gdzieś ucieka i z ukropu zostaje kilka stopni powyżej zera. Wtedy trzeba się ubrać. Cały zaś dzień, jest najczęściej pasmem takiego mixu.
Tym samym odpoczynek w Camp II jest odprężający tylko z nazwy i pełni jedynie dobrą funkcję aklimatyzacyjną. Z przyjemnością ma niewiele wspólnego.
Wkoło nas cały czas odbywa się duża rotacja ludźmi. Cześć ekip wchodzi, część schodzi, większość jednak zmierza do góry.
Po obiedzie, jesteśmy już znudzeni siedzeniem w namiocie. Ja i Janusz czujemy się dobrze, więc postanawiamy wyjść kawałek w kierunki jutrzejszej trasy. Janek nie wychodzi z nami, gromadząc energię na kolejny dzień.
Na lekko, bez żadnego balastu, dochodzimy do grzbietu na wysokości 5700 metrów i zawracamy do obozu.
Cała wycieczka zajmuje niewiele ponad godzinę.
Wieczorem segregujemy i ewidencjonujemy jedzenie. Decydujemy wynieść większą część do ostatniego obozu, a zostawić tylko, co niezbędne.
28 lipca
Budzimy się jeszcze przed wschodem słońca, o 5:00. Jemy śniadanie, robimy herbatę i pakujemy mój namiot, który zamierzamy rozstawić w Camp III. Drugi namiot zostaje w obozie II.
Choć pogoda dopisuje, to jednak dzień nie zaczyna się dla mnie zbyt dobrze. W skutek zapominalstwa najpierw zostawiam w namiocie całą wodę z bukłakiem i muszę się wracać, a podczas drugiego podejścia zauważam, że od kilku minut idę bez raka, który dziwnym trafem odpiął się. Zawracam więc ponownie, klnąc przy tym solidnie na siebie.
W sumie nadrabiam ponad 100 metrów podejścia i tracę cenny czas. Janusz czeka na mnie na ścieżce, a Janek który szedł najwolniej, jest już niedaleko grzbietu.
Moje trzecie podejście wiedzie już bezpośrednio na górę. Pomimo wczesnej godziny, na osłoniętym od wiatru stoku słońce dogrzewa straszliwie i potęguje zmęczenie. Z racji wysokości podchodzimy bardzo wolno, ale po kilkudziesięciu minutach doganiamy Janka i dalej idziemy jednym tempem, blisko siebie. Często stajemy, aby odpocząć.
Ścieżka początkowo biegnie stromym podejściem, aby wyjść na grzbiet i wypłaszczeniem dojść do głównej trudności.
To podejście na Pik Razdielnaja (6200 metrów). Pod stromy stok docieramy w samo południe i od razu robimy postój, aby wypoczęci zmierzyć się z podejściem.
W przerwie obserwujemy, że na wypłaszczeniu rozstawione jest kilka namiotów. Koniec końców, mógłby to być ciekawy obóz pośredni, choć narażony na lawiny z Razdielnej.
Po chwilowym odpoczynku, ruszamy powoli do góry. Ścieżka przechodzi tu w zygzak który biegnie aż do Camp III.
Kroki stają się coraz krótsze, pomaga zachowanie jednego schematu. Dziesięć tupnięć, postój, nawrót i w drugą stronę.
Droga, poza wyciskaniem z nas resztek energii, jest bardzo monotonna. Co kilkadziesiąt metrów w pionie, robimy dłuższe, kilkuminutowe przerwy.
Mimo, iż za plecami mamy otwartą przestrzeń, niebo jest bezchmurne, a wiatru, jak na złość, brakuje. Słońce ma pełne pole do popisu i męczy nas okrutnie. W innych warunkach pewnie przeklinaliśmy wiatr, ale teraz jego podmuchów z nadzija oczekujemy.
Około 300 metrów przewyższenia kosztuje nas 2 godziny marszu. Wreszcie teren się wypłaszcza, a naszym oczom ukazują się namioty.
Docieramy do Camp III. W pierwszym momencie jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni i szczęśliwi z wejścia na 6100 metrów. Radości nie ma granic i póki co nic innego się nie liczy.
W oddali możemy podziwiać grań Lenina w całej okazałości, aż do szczytu. Z tej perspektywy robi niesamowite wrażenie, lecz duże odległości również wywołują niepokój.
Po chwilowej radości, pora zejść na ziemię. Jesteśmy solidnie wypompowani, a przed nami jeszcze praca na dziś.
Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami Janek nie zabawia tu długo. Topi tylko śnieg do termosu, po czym zaczyna schodzić. Rano uznaliśmy, że jeśli dziś czuje się niepewnie, to lepiej dla niego, aby spędził noc w obozie II.
Ja z Januszem zostajemy w Camp III i postanawiamy od razu rozprawić się z namiotem. Nie przychodzi nam to łatwo. Pomijając już ogólne zmęczenie i opór organizmu przed pracą na tej wysokości, to nasze samopoczucie pozostawia wiele do życzenia. Czujemy się słabo, a w skroniach pulsuje.
Powoli i na zmianę kopiemy w miękkim śniegu platformę głęboką na pół metra i w niej, na workach foliowych i czekanach montujemy namiot.
Po wypakowaniu wszystkich rzeczy, wskakujemy do środka. Walacząc ze zmęczeniem gotujemy wodę. Koszmarnie chce się spać, ale mamy świadomość, że dziś mało piliśmy i możemy się odwodnić.
Gotowanie wody oscyluje na komedię. Ja trzymam garnek na gazie, Janusz palnik, a obaj przysypiamy co kilka chwil. Raz po raz, kuksańcami budzimy się wzajemnie, aby nie wylać wszystkiego na siebie.
Zmagania z palnikiem zajmują kilka godzin, ale udaje się nam porządnie napić, wcisnąć w siebie liofila i ugotować nawet wodę na rano.
Czujemy się nietęgo, ale poza bólem głowy nic nam nie dolega. Wieczorem jest zimno. Z namiotu nie chce się wychodzić, choć w pewnym momencie, jedyna zapalniczka odmawia posłuszeństwa i jesteśmy zmuszeni poszwendać się wkoło, w celu pożyczenia takowej.
Rozmawiamy również z kilkoma zespołami, które ostatnio były na szczycie – w tej pogodzie wejście było stosunkowo łatwe.
Wieczorem, ostatkiem chęci wychodzę jeszcze na piękny zachód słońca, który na tej wysokości jest nie lada widowiskiem i tym samym kończę swoją aktywność na dziś.
Uporawszy się z jedzeniem, zawijamy się w śpiwory. Noc przesypiamy znośnie, chociaż nie jest przyjemnie i dłuży się niemiłosiernie. Gdy pierwsi alpiniści wychodzący w kierunku szczytu budzą nas po 3:00, nie możemy porządnie zasnąć i niecierpliwie czekamy na słóńce
29 lipca
Nowy dzień, od rana przynosi nawrót bólu głowy. Blask promieni słonecznych w namiocie jest sygnałem do pakowania. Chcąc jak najszybciej znaleźć się na dole jemy tylko po batonie i pakujemy się. Na zewnątrz solidnie wieje, ale bezchmurna aura ciągle się utrzymuje. Mój namiot wraz z jedzeniem zostawiamy w Camp III i liczymy, że nic z niego nie zniknie.
Zaczynamy zejście. Droga w dół, w porównaniu do mozolnego wdrapywania się, upływa błyskawicznie. Solidnie wieje, ale zakapturzeni, przy szybkim marszu natychmiastowo się rozgrzewamy. Z każdym metrem w dół czujemy się lepiej, a pod ścianą Razdielnej obaj jesteśmy jak nowo narodzeni. W Camp II meldujemy się po godzinie marszu – o 10:10. W stosunku do podchodzenia to szybkość wprost niesamowita.
Po chwili odpoczynku w obozie zaczynamy odczuwać głód. Jako, iż mamy czas fatygujemy się na przygotowanie ciepłego musli. W tym czasie Janek zaczyna się pakować i opowiadać o mozolnym wczorajszym zejściu do Camp II.
Po jedzeniu suszymy jeszcze śpiwory i powoli zbieramy do wyjścia.
Wiążemy się w trójkę i nieprędko kierujemy w dół. Słońce mocno grzeje, a na tej wysokości złośliwy wiatr znowu wieje gdzie indziej. Jest piekielnie gorąco i choć schodzimy w dół w samych koszulkach pocimy się solidnie.
Ogólne wyczerpanie aklimatyzacją najbardziej widać po Janku. Powoli stawia kroki i często chce się zatrzymywać.
Lodowiec w południe jest już grzązki i nieprzyjemny do marszu. Dostrzegamy również, że z dnia na dzień traci na stabilności.
W czasie gdy siedzieliśmy na górze, pootwierało się wiele nowych szczelin, a stare poszerzyły. W tych warunkach uważnie miarkujemy każdy krok i zwracamy uwagę na zachowanie śniegu pod butami.
Niektóre szczeliny trzeba przeskakiwać, kruche mosty śnieżne pozostawiają wiele do życzenia po swojej stabilności.
Stałe zachowywanie uwagi, trzymanie napiętego sznurka i asekuracja kosztują nas wiele nerwów . Parę razy, na mocowaniu poręczówek udaje się założyć jakiś przelot, ale należą one do rzadkości.
Na szczęście do szczeliny nikt nie wpada, a dochodząc do płaskiej części lodowca wiemy, że właściwe trudności mamy już za sobą. Rozwiązujemy się i czym prędzej kierujemy do Camp I. W oddali widać już znajome, żółte namioty, które przywołują w naszych głowach najlepsze skojarzenia od kilku dni.
Ciąg dalszy niebawem
Pozdrawiam
Tomasz Duda
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz