środa, 27 lutego 2013

Tatry zimą „Mimochodem” 9-12.02.2013

Tatry zimą „Mimochodem”  9-12.02.2013

Pogoda może dać w kość.  Zrewidować plany, sprowadzić do parteru, nauczyć szacunku
Takie właśnie refleksje snują mi się po głowie, gdy siedząc wygodnie w fotelu  oceniam  ostatni wyjazd w Tatry.
No, bo cóż rzec innego – początkowo wszystko zapowiadało się poprawnie. 
Zarezerwowane od listopada noclegi, skompletowane towarzystwo i stabilna sytuacja śniegowa, jeszcze do pierwszych dni lutego zapowiadała, iż szykuje się udany wyjazd klubowy UKT „MImochodek”.
Cały tatrzański plan zaczął sypać się niespełna tydzień przed wycieczką.  Świeże opady śniegu, niska temperatura i zagrożenie lawinowe automatycznie skoczyło na 3kę z tendencją rosnącą.  Padało parę dni, w słowackich Tatrach nawet w pewnej chwili ogłosili 4ty stopień zagrożenia lecz mimo pomocy śniegu, wiatru i nagonki w mediach w Polsce sytuacja teoretycznie się nie zmieniła. 
Pod koniec tygodnia sytuacja nieco się poprawiła, lecz było pewne, iż o zdobywaniu czegokolwiek powyżej dolin raczej mogę zapomnieć. 
Tymczasem bilety powrotne, zakupione na 18 lutego, ogłaszały prawie 10 dniowy pobyt w górach…

W takich okolicznościach sobotnim rankiem znalazłem się Kuźnicach, 9 lutego, o 9 rano,  razem z 9 „Mimochodkami”  i po zakupie „cegiełki na TPN”, zacząłem podchodzić niebieskim szlakiem przez Boczań. Kierunek oczywisty – Murowaniec.
Plecaki, wypchane jedzeniem i innym sprzętem po brzegi dawały wprawdzie kręgosłupowi pewne znaki, jednak szło się bardzo przyzwoicie.  Po moje stronie było wyśmienite towarzystwo, temperatura i przetarta ścieżka. Wszystkie te czynniki pozwoliły wyrobić się w bardzo przyzwoitym czasie 2h. O 11.10 przekroczyłem progi jakoś dziwnie pustego Murowańca i zacząłem zastanawiać się nad wypełnieniem czasowej próżni, jaka rysowała się w perspektywie dzisiejszego dnia. 

Po rozmowie ze znajomymi, ustalone zostało, iż idziemy pod Zmarzły Staw, na „lody”.
Dłuższą chwilę zajęło ekipie „rozwalenie się” na łóżkach w pokoju i dopiero w okolicach południa wyszedłem  w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego. Droga zapowiadała się dobrze, szeroki korytarzyk w puchu za kolano zachęcał do wycieczki.  Po drodze widać było parę zbłąkanych osób, które ewidentnie znalazły się w złym miejscu, o niewłaściwej porze. Grupka 5 petentów, idąca w odstępach 30cm od siebie i ignorująca zimową wersję szlaku pod Czarny Staw, czy osoby w adidasach pytające o drogę do Murowańca – to chyba najbardziej osobliwe przykłady polskiej, zimowej turystyki górskiej.

Pod Stawem przetarty szlak się skończył, a wraz z nim zniknęło komfortowe maszerowanie. Wiem, gdyż miałem przyjemność torować, przed puch po kolana i brejowaty lód, który pod białym izolatorem nie mógł niestety zamarznąć. 
Obok mnie szedł Marcin i ku mojej zgryzocie, w nartach turowych, zapadał się jakieś kilkanaście centymetrów. 
Niemniej jednak, wywalczyłem trawers Czarnego Stawu Gąsienicowego i uznałem, że mi wystarczy. Uruchomiłem dwóch znajomych, którzy zapadając się po uda, przejęli torowanie.  
Po jakimś czasie osiągnięte zostało pierwsze wypłaszczenie. Żleb prowadzący nad Zmarzły Staw wyglądał stamtąd dość groźnie. Oczywiście nieprzetarty i ziejący świeżym śniegiem.

Jako, iż minęła 14, uznałem, że nie mamy ochoty ryzykować i pobawimy się szpejem na pobliskich skałkach.
Pod świeżym puchem, z trudem udało się znaleźć miejsce na montaż stanowiska „T” z czekanów.  Jednakże udało się i po chwili mogłem poćwiczyć upuszczanie Janusza z przyrządu, będąc wpiętym do stanowiska. Chwilę po mnie stanęła druga konstrukcja i Marcin z ósemki windował Pawła w dół urwiska. 
Po chwili zamieniliśmy się rolami. Tym razem postanowiłem wziąć los w swoje ręce i zjechać.  Operacja przebiegła sprawie, jednak dopiero podczas zjazdu mogłem przekonać się, że skałki, które wybraliśmy, są miejscami nawet przewieszone i jakiejkolwiek wspinaczce nie ma mowy.





Jak to bywa przy zabawie – czas mija bardzo szybko. Chcąc zdążyć przed zmrokiem, wypadało ewakuować się natychmiast. 
Wieczorem Murowaniec „odżył”. Wokół mnie krzątali się turyści, jak i różnoracy kursanci. Ekipa Mimochodka uzupełniła towarzystwo i chyba każdy z nas poczuł klimat tego górskiego schroniska. 












W niedzielę rano wyjście z zamiarem lodowego wspinania zostało ponowione. Tym razem nie dotarłem nawet do stawu. Janusz idący na przedzie spotkał kursantów wybierających się tam gdzie my. Postanowiłem odpuścić, aby kolejnego dnia skorzystać z przetorowanej drogi. Jako wyjście alternatywne, wybrany został kierunek „Świnicki”. 
Zaatakowałem drogę możliwie najbezpieczniejszą, przez Kasprowy Wierch. Żmudna droga pod grań wskazywała, że szusujący w dół narciarze ewidentnie mają się lepiej od nas. Cena 12zł za wyciąg odstraszyła jednak najbardziej opornych. Mnie, szczerze mówiąc, nawet nie interesowała.

Na grani warunki śniegowe zachęcały. Przewiany, twardy „beton”, tylko z definicji  przypomniał puch z doliny. Po zjedzeniu batona musli niezwłocznie ruszyłem w drogę, a za mną pozostała część ekipy.  Rokowania z Kasprowego sprawdziły się. Śnieg był całkiem stabilny i z zachowaniem kilkudziesięciu metrów odstępu dało się iść. 
Jakkolwiek wiele osób nie wybierało się ze mną, za Skrajną Turnią zostało tylko trzech śmiałków. Resztę wyeliminowały kłopoty zdrowotne. 
Tym samym utworzył się silny zespół, zmierzający w kierunku Świnicy. Sam prowadziłem do przełęczy między Turniami, potem „przyjemność” tą oddałem Januszowi.

Na Przełęczy Świnickiej odbył się postój. Każdy z nas „wziął coś na ząb”, zmienił kijek na czekan, ubrał kask, poprawił raki i zostawił zbędny balast do „depozytu”. Podczas odpoczynku pogoda nieco się przejaśniła. Wiatru wprawdzie nie było w ogóle, ale chmury ujawniły rąbek błękitu nieba.






O 13 wyruszyłem w kierunku szczytu.  Prowadziłem naszą czwórkę grzędą, w dużych odstępach. W niektórych miejscach trzeba było mocnej przetorować, ale udało się omijać otwarte stoki śnieżne. 
Dopiero pod szczytem droga musiała przeciąć śnieżny żleb, trawersowany jak najwyżej się dało.
Wierzchołek taternicki wyłonił się niebawem. Zmęczenia nie czułem w ogóle, a jej miejsce zajęła radość z ciekawej panoramy, która choć okrojona, z tego miejsca dawała dużą satysfakcję. 
Wejścia na główny wierzchołek zaniechałem. Śnieżna grań nie przedstawiała stabilności i przekraczanie jej uznałem za zbędne ryzyko. 
Na szczycie nie zabawiłem długo. Wiatr poważniej się odezwał i miotał śniegiem po nieosłoniętych twarzach. Nadszedł czas na zejście.

Powoli, sprawnie, ale ostrożnie i bez pośpiechu. W drodze powrotnej, za chłopakami, idę ostatni.
Na  Świnickiej Przełęczy sprawdziłem zegarek. Cała akcja zajęła 1h 20min. Bardzo przyzwoicie poszło, biorąc pod uwagę nieprzetartą ścieżkę. 
Zadowolony, idę za końcu zespołu, w drogę powrotną. Po śladach szybciej stawia się kroki i ścieżka do Kasprowego upływa momentalnie. 
W ostatnich chwilach na grani mogę podziwiać chłopaków na paralotniach, latających i zarazem szusujących po stoku. Zdecydowanie pozytywne zakończenie niedzieli. 

W marę upływu dni, skład Mimochodka systematycznie się kurczył.  W poniedziałek 11 lutego zostało 7 osób, zapalonych zamiarem lodowego wspinania. 
Dzień zapowiadał się wspaniale, Słońce, którego przez ostatni miesiąc po prostu nie było, teraz zaświeciło z cała mocą, zapowiadając początek stabilizacji świeżego puchu.  
Aż chciało się wyruszyć. Ścieżka nad Czarny Staw i jego trawers minęły szybko, choć śnieg zdążył zasypać wczorajsze ślady. Żleb prowadzący nad Zmarzły Staw wprawdzie sprawiał wrażenie przetartego, jednak w nocy zdążyło solidnie go zawiać. Co wróżyło kolejne torowanie. Zwiększony został odstęp i rozpoczęło się podchodzenie. Pierwszy prowadził Janusz, potem ja przejąłem torowanie. Tafla Zmarzłego Stawu wyglądała po prostu nieskazitelnie. Pierwszy postawiony krok i empirycznie mogłem przekonać się, że pod powierzchnią jest ponad metr świeżego śniegu. Po drugiej stronie widać już było lodową ściankę – dzisiejszy cel. Brnięcie w puchu trwało kilkanaście minut. Im bliżej lodu, tym śnieg był głębszy.

Stwierdziłem, że pod ścianą sięgał mi po pas, jednocześnie nie czując pod stopami twardego podłoża. 
Tu nastąpił podział obowiązków. Ja, Janusz i Marcin wyruszyliśmy założyć stanowisko, reszta łopatami zaczęła kopanie miejsca „postojowego”. Niezwłocznie wziąłem się do roboty, obchodząc z boku lodową ściankę. Jednak trochę za wysoko, trzeba schodzić. Po chwili Janusz opuścił mnie na „sznurku” kilkanaście metrów. Szukałem wbitych tu rzekomo spitów, jednak żadnego nie zauważyłem. 

Pozostało mi wykonanie stanowiska ze śrub.  Asekurowany od góry, na eksponowanym fragmencie lodu, wykonałem takowe i wpiąłem „auto”. Chwilę później zszedł do mnie Marcin. Janusz wrócił do podstawy ścianki na około. 
Nie pozostało nic innego, jak przełożyć linę i zjechać. To też zrobiłem, a niedługo po mnie manewr wykonał Marcin.











W międzyczasie towarzystwo wykonało pod ścianką solidną robotę łopatami. Powstało miejsce odpoczynkowe na składowanie rzeczy oraz ścieżka dojściowa do lodu. Całosć wyglądała  naprawdę dobrze. Okrągła „komnata” o średnicy 3m i głębokości 1,5m z miejscami do siedzenia i niszami na plecaki stanowiła centrum naszego poligonu, gdzie można było posiedzieć na alumnacie, zjeść, wypić i popatrzeć w górę. Gdyby tylko nie -15 stopni wokoło, mogłoby być zupełnie przyjemnie.

Pozostała część dnia upłynęła na wspinaniu i rozgrzewaniu się. Każdy zaliczył po 2 – 3 wejścia, asekurował i zjeżdżał, bądź był opuszczany. Z racji jednej liny zmienialiśmy się przy ściance. W międzyczasie zespół trochę się nam wykruszył. Dwie osoby odeszły jeszcze przed wspinaniem, nie mogąc znieść zimna w skórzanym obuwiu. 
Stojąc na Zmarzłym Stawie mieliśmy okazję oglądać osobliwą scenę. Trzy osoby schodziły z Zawratu torując szlak. Samo z siebie wydało mi się to dziwne, gdyż nikt ostatnimi dniami nie chodził tą drogą. Jeszcze „większe oczy zrobiłem”, gdy osobnicy zbliżyli się do nas. Z trójki turystów, żaden nie miał ani raków, ani czekana. O kijkach trekingowych  chyba nawet nie słyszeli. Widocznie nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa, przez które właśnie przeszli. 
My tylko popatrzyliśmy dziwnie i wróciliśmy do swoich zajęć. W końcu zostałem sam z Januszem. Reszta właśnie się ewakuowała. Wykonałem jeszcze parę przejść, na ile skostniałe palce pozwoliły, po czym zabrałem się na demontaż stanowiska.  Około 15stej kroczyłem już przez Czarny Staw, a czucie powoli wracało do moich kończyn. 




Optymizm z poniedziałkowych lodów, rozbił się o wtorkową rzeczywistość. Temperatura skoczyła na łeb, na szyję do – 3 stopni, a silny wiatr ze świstem hulał po Hali Gąsienicowej. O wyjściu jakimkolwiek nie było mowy.
Jakby było mało, tego dnia zaczęły dokuczać mi dolegliwości żołądkowe. Nie wiem czym spowodowane i co zrobiłem nie tak, ale czułem się fatalnie. O jedzeniu całkiem zapomniałem, a myślałem jak całkowicie nie stracić dnia w górach.









No i wybrałem alternatywę. Wraz ze znajomymi udałem się na pobliską skarpę, gdzie kursy turystyki wysokogórskiej pozorują lodowiec. Mimo iż solidnie wiało, a mnie nie chciało się nic, udało się wykonać parę ćwiczeń.  Do szczeliny wpadali po kolei Janusz i Paweł, a pozostali mogli przeanalizować takie aspekty ratownictwa jak: budowa stanowiska pod obciążeniem, przenoszenie obciążenia na stanowisko czy wyciąganie petenta na kilka sposobów. Chyba każdy naocznie przekonał się, że na flaszencug’a „nie ma mocnych” i wypada nauczyć się go sprawnie budować. 
Po tych ćwiczeniach wraz z pozostałymi Mimochodkami wróciłem do schroniska. Nie było wielkiego wyboru. Ze względu na paskudna pogodę i warunki pozostało Tatry opuścić. 
Droga do Zakopanego dała mi się solidnie we znaki. Całodzienne osłabienie sprawiło, że plecak ciążył okropnie, a nogi wolno wlekły się przed siebie. Z radością, coraz bardziej zmęczony witałem Kuźnice, Zakopane i samochód….

Tatrzański wyjazd zakończył się niestety w nieplanowanym terminie. Ze względu na pogodę zostawać w Tatrach w ogóle się nie opłacało. Niemniej jednak, 4 dni jakie tu spędziłem wraz ze znajomymi z klubu Mimochodek zostało spożytkowanych maksymalnie. Udało się doszkolić parę elementów technicznych i wypróbować rozwiązania znane wcześniej tylko w teorii. Mimo ogólnej niepogody, udało się nawet wejść na Świnicę, co także jest sukcesem. 
Koniec końców wycieczkę więc można zaliczyć do udanych, wszak czas spędzony w tak doborowym gronie nie może być czasem straconym. 
Pozdrawiam 
Tomasz Duda







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz