środa, 13 lutego 2013

Gorce, Pieniny – Sylwester 2012/2013


Gorce, Pieniny – Sylwester 2012/2013

Sylwester – jeden z tych dni w kalendarzu, który lubimy najbardziej.   Huczna impreza do rana, litry alkoholu i noworoczny ból głowy to poza sama zabawą, coś specjalnego. Specjalnego na tyle,  aby  dzień ten spędzić w wyjątkowym otoczeniu rozbawionej sali, głośnej muzyki i fajerwerków.
Wyjątkowej rozrywki potrzebowaliśmy i my – UKT Mimochodek.  Jako klub znudzony miejskim gwarem, corocznym obleganiem beskidzkich szkół i utartymi schematami,  w tym roku postanawiamy wynająć bacówkę w Gorcach.
Nastawieni optymistycznie, bez wahania w piętnaście osób zarezerwowaliśmy chatę, której nikt jeszcze z nas nie widział, nie odwiedzał i w ogóle nie zdawał sobie sprawy w pełni, czy istnieje.

Nie minęły dwa miesiące, zawitał koniec roku, a my ciekawi co zastaniemy, jechaliśmy w stronę Ochotnicy Górnej.  Do miejscowości dotarliśmy mroźnym rankiem, który zwiastował pogodny, słoneczny  dzień.  Skład samochodu stanowiły cztery osoby – ja, Janusz, Anita i jej brat – Paweł . Mijając Ochotnicę Górną,  odbiliśmy  na  północ, w stronę zabudowań Forędówki.  Właściwie dopiero tutaj okolica staje się taka, jaka powinna być i w cieniu leśnej drogi uciekał zimowy krajobraz. 
Zaparkowanie samochodu w kopnym śniegu nie było sprawą prostą.  Dopiero po kilku próbach nasza czwórka założyła ciężkie plecaki i udała się w bliżej nieustalonym kierunku – pod górę.   Droga okazała się jednak błędna, co uświadomiliśmy sobie dopiero po kilkuset metrach.  Z pomocą przyszedł nam starszy pan z domku nieopodal, wyglądem przypominający typowego „leśnego dziadka”.  Uświadomił, że nie jesteśmy pierwszymi poszukującymi bacówki i skierował na właściwą drogę.  Teraz już poszło szybko i po kilku minutach naszemu wzrokowi ukazała się chatka, na mapie oznaczona jako Kurnytowa Koliba.
W bacówce na dobre obozowała już od wczoraj trójka znajomych i sądząc po butelkach – chwaliła sobie to miejsce.

Chatka sprawiała wrażenie większej niż oczekiwaliśmy. Małe okienka, dwie duże izby i poddasze, ma które prowadziły strome, krótkie schody.  Jedyne meble stanowiło kilka ławek do siedzenia i stół z nieheblowanych desek.  Wszystko  drewniane. No może pomijając okna,  i piec. A ten okazał się wielkim rozczarowaniem.  Od zawsze myślałem, ze dobry piec w takiej chacie to podstawa i najważniejszy jej element.  Daje ciepło, miejsce do gotowania i tworzy cały klimat. Uświadomiłem sobie dopiero, jak bardzo się myliłem, gdy moim oczom ukazała się „KOZA”.   Mały, stalowy, pokraczny piecyk z niekształtną rurą, który dymił niemiłosiernie.
To będą ciekawe wieczory – przeszło mi przez głowę.  
Tymczasem zadowoleni znalezieniem Koliby i zwolnieni od ciężkich plecaków postanowiliśmy nie zmarnować pięknego dnia i bez zwłoki wyruszyliśmy w góry.

Najpierw zeszliśmy do drogi i po przekroczeniu potoku Forędówka, zaczęliśmy „wspinać” się bezpośrednio na grzbiet. Cały czas w kierunku południowo-zachodnim.  Na grzbiecie przez chwilę towarzyszyła nam zielona ścieżka dydaktyczna i wiatr.  Mimo bezchmurnego nieba dął zimny wicher. Szybko opuściliśmy tych  „towarzyszy” , ponownie zagłębiając się w dolinę Furcówki, by po przekroczeniu potoczku znowu podejść, tym razem wreszcie na czerwony szlak turystyczny.  
Kluczenie „na siagę” się skończyło. Po etapie przedzierania się pomiędzy krzakami, zaczęliśmy niewinną i nudnawą wycieczkę przetartym szlakiem.  Ba, śniegu jak na lekarstwo, a ścieżka rozdeptana i zalodzona po ostatnich roztopach.  Warunki pod raki lepsze niż mieliśmy tydzień temu w Tatrach – pomyślałem. 
Na dróżce mijaliśmy wielu turystów.  Z racji niedzieli, przeważnie geriatryczna brać, postanowiła wybrać się na wycieczkę.
Przed czternastą osiągając przełęcz Knurowską,  zachęceni znakomitą pogodą postanowiliśmy kontynuować  marsz czerwonym szlakiem.  Ścieżka wiodła przez las, by w okolicach Studzianek odsłonić wreszcie trochę przestrzeni. W oddali widać było panoramę Tatr, a Podhale spowiła lekka mgielna poświata.  
Do zmroku postało jeszcze trochę czasu więc urwaliśmy jeszcze kawałek szlaku, do Kotelnicy (946 m npm).  Tu obraliśmy kierunek na północ, by definitywnie pożegnać się ze słońcem i znaleźć ścieżkę do Ochotnicy Górnej.  Operacja ta przebiegła bez problemu i  przed zapadnięciem zmroku „ześlizgnęliśmy się” lodowymi dróżkami do miejscowości. 
Stąd pozostał nam do przejścia tylko kilku kilometrowy odcinek asfaltu.  Po marszu przez las i podziwianiu widoków na grzbiecie – zdecydowanie najbardziej nudna część dzisiejszej trasy.  Przesnuliśmy się przez Ochotnicę, jakoś dziwnie pustą, jak na sylwestrową porę i skręciliśmy na Forędówkę.  Zadzwonił telefon – reszta ekipy właśnie dojeżdżała.
Spotkaliśmy się w najodpowiedniejszym momencie i po niewielkich trudnościach z zaparkowaniem trzeciego samochodu, zaprowadziliśmy towarzystwo do chaty.
Rozpoczął się wieczór. Wieczór bogatego jadła i „krepkich” napitków wszelkiego rodzaju. Gry w szachy i na gitarze.  Poza tym cały czas trwała walka z wiatrakiem, tzn. „kozą”, o której już wspominałem.  „Piec” dymił okrutnie.  Zimno nie dokuczało, ale na poziomie twarzy stojącego człowieka panowała strefa zaczadzenia.  Jeśli siedziałeś przy stole było w porządku, ale próba wstania kończyła się szybkim powrotem „ do parteru”.  Gdy  poziom dymu obniżał się do pułapu  najwyższego siedzącego, trzeba było wietrzyć.  Okno lub drzwi. Wtedy było chłodniej – chłodno - zimno.  No i tak w kółko.    Jakkolwiek paradoksalna i ciekawa ta sytuacja by nie była, chyba nikt za bardzo się nią nie przejmował.  „Górską kozę” po prostu nie sposób było oswoić. Przynajmniej nam się nie udało.


Po bogatym wieczorze przywitał nas leniwy sylwestrowy ranek.  Dzień postanowiliśmy wykorzystać na przekór wszystkim i wyruszyć w stronę Gorca Troszackiego.  Ze składu ubyło Janusza, więc wycieczkę organizowaliśmy we trójkę.
Pogoda stała się trochę niepewna. Po niebie śmigały chmury, a wyżej co było słychać, hulał wiatr.  Tego dnia wybraliśmy drogę na północny zachód wzdłuż potoku Forędówka.  Po kilkuset metrach skręciliśmy w lewo, w Las Krępaski.  Za wydeptanym śladem  doszliśmy do ścieżki dydaktycznej i pierwszego konkretnego punktu na trasie – Kiczory (1282m npm).  W oddali majaczyły Tatry lecz nad nami kotłowały się czarne chmury, nie wróżące nic dobrego.   Po krótkim odpoczynku obraliśmy dalsza drogę na Turbacz.
W schronisku  jadalnia szybko się zapełniała. Ogólnej krzątaninie towarzyszył jakiś przyjemny,  ciepły klimat.  Jak widać każdy chciał urwać z wolnego dnia ostatnie chwile przed wieczorem.
Na Turbaczu ponownie się rozdzieliliśmy. Ja i Anita wybraliśmy szlak w stronę Gorca Troszackiego, Paweł wyruszył z powrotem do bacówki.  W miarę upływu czasu pogoda znacznie się poprawiła, wiec dalszy nasz spacer przebiegał w pogodnej aurze.
Ostatecznie dotarliśmy na polanę pod Kudłoń i zawróciliśmy.  Czas obliczony na wycieczkę nie pozwolił iść dalej. Wracaliśmy więc na Turbacz, teraz w podmuchach wiatru, który bardzo się nasilił.  W schronisku siedziało się jeszcze przyjemniej niż przed trzema godzinami.  Wkoło unosił się wesoły gwar. Tam spotkaliśmy także część z naszej mimochodkowej ekipy, która najwidoczniej postanowiła leczyć kaca aktywnie.
Po spędzeniu kilkudziesięciu minut z widokiem na Tatry, nie pozostało nic innego jak wracać. Mimo wieczornej pory,  naładowani widokiem pięknego zachodu słońca, podjęliśmy decyzję o uatrakcyjnieniu sobie drogi powrotnej.  Udaliśmy się szlakiem na Jaworzynę Kamieniecką, a za wypłaszczeniem, zeszliśmy na południe. W świetle czołówek wkroczyliśmy w las i nim, z kompasem ustawionym  na 130 stopni przedzieraliśmy się przez wiatrołomy.
Po kilkudziesięciu minutach bezbłędnie trafiliśmy na pomnik upamiętniający  katastrofę „Liberatora” z 1944 roku.   Ostatni etap szlaku przebiegał ścieżką edukacyjną i na południe lasem, aż do „naszej chaty”.







Bacówkowy sylwester był nader specyficzny.  Brakowało tam tańców czy muzyki, którą większość może sobie wyobrazić na imprezie tego typu. Zastąpiła ją gra gitary i półmroczny klimat rozjaśniany blaskiem świec.  Kto chciał, mógł spróbować umiejętności w zjeździe na plastikowych sankach oraz opanować technikę zatrzymywania się przed linią iglaków. Im częściej się to nieudawało, tym zabawa była przedniejsza.  Przynajmniej dla obserwatorów.J  Poza tym nie wspomnę o walce z „kozą”, która komiczna sama w sobie, toczyła się jakoś w tle.
Przed północą rozpaliliśmy ognisko i godzina zero roku 2013 zastała nas w tym miejscu.  W oddali dało się słyszeć odgłos fajerwerków, odpalanych czy to z Czorsztyna, Ochotnicy, czy Nowego Targu.  Reszty dopełniła moc chwili.


W Nowy Rok, jako iż poprzedniego wieczoru z uporem się ograniczaliśmy, wybraliśmy się w Pieniny.  Stosunkowo szybko ogarnęliśmy porozrzucane ładunki i przed jedenastą opuściliśmy Kurnytową Kolibę, żegnając towarzystwo „mimochodkowe”
Na cel wycieczki wybrany został Wąwóz Homole w Małych Pieninach. Wiem, ze to  wstyd, ale przyznam się – nigdy wcześniej nie byłem w tym miejscu i bardzo chciałem je zobaczyć, zachęcany relacjami opowiadających.

Samochód zaparkowaliśmy w Jaworkach.  Mroźna i pogodna atmosfera zachęcała do wycieczki.  Prowadzeni przez Pawła, który nieraz tu bywał,  po chwili znaleźliśmy się w wąwozie.  Moje pierwsze wrażenie było bardzo zadowalające. Zacienione ściany i oświetlone skałki wyglądały bardzo efektownie. Myślałem, że to dopiero przedsmak piękna wąwozu, ale pomyliłem się.  Dalej widoki były mniej spektakularne, ścieżka śliska jak lodowisko,  posiadająca więcej stalowych udogodnień niż niektóre budynki administracji w naszym kraju :D. Realnie liczyliśmy się z możliwością wywrotki/połamania/uszkodzenia i chyba to nie pozwoliło w pełni cieszyć się cudem natury.  






Po wyjściu z wąwozu Homole, kontynuowaliśmy marsz szlakiem zielonym.  Niedługo potem rozpoczęło się podejście na Wysoką. Początkowo łagodnie, kolejno przechodząc w stromy stok i grań, przysporzyło nam sporo frajdy. Tysiąc metrów zdobyte, no i ten widok!!! Niebo  czyste jak łza, a przed nami łańcuch Tatr w całej okazałości. Zdecydowanie było warto.




Z żalem opuszczaliśmy to miejsce, udając się na zachód.  W międzyczasie odłączył się od nas Paweł, który wrócił do samochodu z zamiarem odebrania nas na parkingu.
Szlak niebieski, biegnący główną granią Małych Pienin sprawił wiele frajdy. Przedeptany, osłonięty od wiatru, dający możliwość podziwiania wspaniałych widoków.  Maszerowaliśmy nim aż do wieczora.  Po drodze przymusowo czekał nas długi trawers Wysokiego Wierchu, kiedy przejściowo zgubiliśmy szlak i chyba to ostatnia atrakcja tego wyjazdu. Obrawszy właściwą drogę, wiedzieni żółtymi oznaczeniami , po zachodzie słońca zeszliśmy do Szlachtowej.







Drugi dzień nowego roku upłynął nam na trasie. Dokładniej mówiąc – wracaliśmy z Januszem autostopem do Lublina.  Mimo niskiej temperatury i niezbyt sprzyjających prognoz wybraliśmy właśnie tą ekonomicznie poprawną wersję transportu.  Choć  miało nie padać, zaczął sypać śnieg, a zmrok zastał nas pod Janowem Lubelskim. Mimo tego  szczęście  uśmiechnęło się do nas  niemal przed finiszem i wieczorem trafiliśmy do stolicy Lubelszczyzny.




Tak  zakończył się wyjazd sylwestrowy. Nietypowy, jak na tego typu imprezę, ale z pewnością zapadający w pamięć.  Pogoda dopisała i udało się nacieszyć widokami, w przerwie między jednym załamaniem aury, a kolejnym.  Oczywiście impreza nie byłaby taką, gdyby nie ekipa Mimochodka, która stworzyła całą atmosferę i nie pozwoliła się nudzić….
Pozdrawiam

Tomasz Duda

ZDJĘCIA






1 komentarz:

  1. ta, skąd ja znam walkę z dymiącymi piecykami :)
    zdjęcia bardzo ładne, moim skromnym zdaniem :)

    OdpowiedzUsuń