Gorce, Pieniny –
Sylwester 2012/2013
Sylwester – jeden z tych dni w kalendarzu, który lubimy
najbardziej. Huczna impreza do rana, litry alkoholu i
noworoczny ból głowy to poza sama zabawą, coś specjalnego. Specjalnego na
tyle, aby dzień ten spędzić w wyjątkowym otoczeniu
rozbawionej sali, głośnej muzyki i fajerwerków.
Wyjątkowej rozrywki potrzebowaliśmy i my – UKT
Mimochodek. Jako klub znudzony miejskim
gwarem, corocznym obleganiem beskidzkich szkół i utartymi schematami, w tym roku postanawiamy wynająć bacówkę w
Gorcach.
Nastawieni optymistycznie, bez wahania w piętnaście osób
zarezerwowaliśmy chatę, której nikt jeszcze z nas nie widział, nie odwiedzał i
w ogóle nie zdawał sobie sprawy w pełni, czy istnieje.
Nie minęły dwa miesiące, zawitał koniec roku, a my ciekawi
co zastaniemy, jechaliśmy w stronę Ochotnicy Górnej. Do miejscowości dotarliśmy mroźnym rankiem,
który zwiastował pogodny, słoneczny dzień. Skład
samochodu stanowiły cztery osoby – ja, Janusz, Anita i jej brat – Paweł .
Mijając Ochotnicę Górną, odbiliśmy na północ,
w stronę zabudowań Forędówki. Właściwie
dopiero tutaj okolica staje się taka, jaka powinna być i w cieniu leśnej drogi
uciekał zimowy krajobraz.
Zaparkowanie samochodu w kopnym śniegu nie było sprawą
prostą. Dopiero po kilku próbach nasza
czwórka założyła ciężkie plecaki i udała się w bliżej nieustalonym kierunku –
pod górę. Droga okazała się jednak
błędna, co uświadomiliśmy sobie dopiero po kilkuset metrach. Z pomocą przyszedł nam starszy pan z domku
nieopodal, wyglądem przypominający typowego „leśnego dziadka”. Uświadomił, że nie jesteśmy pierwszymi
poszukującymi bacówki i skierował na właściwą drogę. Teraz już poszło szybko i po kilku minutach
naszemu wzrokowi ukazała się chatka, na mapie oznaczona jako Kurnytowa Koliba.
W bacówce na dobre obozowała już od wczoraj trójka znajomych
i sądząc po butelkach – chwaliła sobie to miejsce.
Chatka sprawiała wrażenie większej niż oczekiwaliśmy. Małe
okienka, dwie duże izby i poddasze, ma które prowadziły strome, krótkie schody. Jedyne meble stanowiło kilka ławek do
siedzenia i stół z nieheblowanych desek. Wszystko
drewniane. No może pomijając okna,
i piec. A ten okazał się wielkim rozczarowaniem. Od zawsze myślałem, ze dobry piec w takiej
chacie to podstawa i najważniejszy jej element.
Daje ciepło, miejsce do gotowania i tworzy cały klimat. Uświadomiłem
sobie dopiero, jak bardzo się myliłem, gdy moim oczom ukazała się „KOZA”. Mały, stalowy, pokraczny piecyk z
niekształtną rurą, który dymił niemiłosiernie.
To będą ciekawe wieczory – przeszło mi przez głowę.
Tymczasem zadowoleni znalezieniem Koliby i zwolnieni od ciężkich
plecaków postanowiliśmy nie zmarnować pięknego dnia i bez zwłoki wyruszyliśmy w
góry.
Najpierw zeszliśmy do drogi i po przekroczeniu potoku
Forędówka, zaczęliśmy „wspinać” się bezpośrednio na grzbiet. Cały czas w
kierunku południowo-zachodnim. Na grzbiecie
przez chwilę towarzyszyła nam zielona ścieżka dydaktyczna i wiatr. Mimo bezchmurnego nieba dął zimny wicher.
Szybko opuściliśmy tych „towarzyszy” ,
ponownie zagłębiając się w dolinę Furcówki, by po przekroczeniu potoczku znowu
podejść, tym razem wreszcie na czerwony szlak turystyczny.
Kluczenie „na siagę” się skończyło. Po etapie przedzierania
się pomiędzy krzakami, zaczęliśmy niewinną i nudnawą wycieczkę przetartym
szlakiem. Ba, śniegu jak na lekarstwo, a
ścieżka rozdeptana i zalodzona po ostatnich roztopach. Warunki pod raki lepsze niż mieliśmy tydzień
temu w Tatrach – pomyślałem.
Na dróżce mijaliśmy wielu turystów. Z racji niedzieli, przeważnie geriatryczna
brać, postanowiła wybrać się na wycieczkę.
Przed czternastą osiągając przełęcz Knurowską, zachęceni znakomitą pogodą postanowiliśmy
kontynuować marsz czerwonym szlakiem. Ścieżka wiodła przez las, by w okolicach
Studzianek odsłonić wreszcie trochę przestrzeni. W oddali widać było panoramę
Tatr, a Podhale spowiła lekka mgielna poświata.
Do zmroku postało jeszcze trochę czasu więc urwaliśmy
jeszcze kawałek szlaku, do Kotelnicy (946 m npm). Tu obraliśmy kierunek na północ, by
definitywnie pożegnać się ze słońcem i znaleźć ścieżkę do Ochotnicy Górnej. Operacja ta przebiegła bez problemu i przed zapadnięciem zmroku „ześlizgnęliśmy
się” lodowymi dróżkami do miejscowości.
Stąd pozostał nam do przejścia tylko kilku kilometrowy
odcinek asfaltu. Po marszu przez las i
podziwianiu widoków na grzbiecie – zdecydowanie najbardziej nudna część
dzisiejszej trasy. Przesnuliśmy się
przez Ochotnicę, jakoś dziwnie pustą, jak na sylwestrową porę i skręciliśmy na
Forędówkę. Zadzwonił telefon – reszta
ekipy właśnie dojeżdżała.
Spotkaliśmy się w najodpowiedniejszym momencie i po
niewielkich trudnościach z zaparkowaniem trzeciego samochodu, zaprowadziliśmy
towarzystwo do chaty.
Rozpoczął się wieczór. Wieczór bogatego jadła i „krepkich”
napitków wszelkiego rodzaju. Gry w szachy i na gitarze. Poza tym cały czas trwała walka z wiatrakiem,
tzn. „kozą”, o której już wspominałem.
„Piec” dymił okrutnie. Zimno nie
dokuczało, ale na poziomie twarzy stojącego człowieka panowała strefa
zaczadzenia. Jeśli siedziałeś przy stole
było w porządku, ale próba wstania kończyła się szybkim powrotem „ do
parteru”. Gdy poziom dymu obniżał się do pułapu najwyższego siedzącego, trzeba było
wietrzyć. Okno lub drzwi. Wtedy było
chłodniej – chłodno - zimno. No i tak w
kółko. Jakkolwiek paradoksalna i ciekawa
ta sytuacja by nie była, chyba nikt za bardzo się nią nie przejmował. „Górską kozę” po prostu nie sposób było oswoić.
Przynajmniej nam się nie udało.
Po bogatym wieczorze przywitał nas leniwy sylwestrowy
ranek. Dzień postanowiliśmy wykorzystać
na przekór wszystkim i wyruszyć w stronę Gorca Troszackiego. Ze składu ubyło Janusza, więc wycieczkę
organizowaliśmy we trójkę.
Pogoda stała się trochę niepewna. Po niebie śmigały chmury,
a wyżej co było słychać, hulał wiatr.
Tego dnia wybraliśmy drogę na północny zachód wzdłuż potoku Forędówka. Po kilkuset metrach skręciliśmy w lewo, w Las
Krępaski. Za wydeptanym śladem doszliśmy do ścieżki dydaktycznej i pierwszego
konkretnego punktu na trasie – Kiczory (1282m npm). W oddali majaczyły Tatry lecz nad nami
kotłowały się czarne chmury, nie wróżące nic dobrego. Po krótkim odpoczynku obraliśmy dalsza drogę
na Turbacz.
W schronisku jadalnia
szybko się zapełniała. Ogólnej krzątaninie towarzyszył jakiś przyjemny, ciepły klimat. Jak widać każdy chciał urwać z wolnego dnia
ostatnie chwile przed wieczorem.
Na Turbaczu ponownie się rozdzieliliśmy. Ja i Anita
wybraliśmy szlak w stronę Gorca Troszackiego, Paweł wyruszył z powrotem do
bacówki. W miarę upływu czasu pogoda
znacznie się poprawiła, wiec dalszy nasz spacer przebiegał w pogodnej aurze.
Ostatecznie dotarliśmy na polanę pod Kudłoń i
zawróciliśmy. Czas obliczony na
wycieczkę nie pozwolił iść dalej. Wracaliśmy więc na Turbacz, teraz w
podmuchach wiatru, który bardzo się nasilił.
W schronisku siedziało się jeszcze przyjemniej niż przed trzema
godzinami. Wkoło unosił się wesoły gwar.
Tam spotkaliśmy także część z naszej mimochodkowej ekipy, która najwidoczniej
postanowiła leczyć kaca aktywnie.
Po spędzeniu kilkudziesięciu minut z widokiem na Tatry, nie
pozostało nic innego jak wracać. Mimo wieczornej pory, naładowani widokiem pięknego zachodu słońca,
podjęliśmy decyzję o uatrakcyjnieniu sobie drogi powrotnej. Udaliśmy się szlakiem na Jaworzynę
Kamieniecką, a za wypłaszczeniem, zeszliśmy na południe. W świetle czołówek
wkroczyliśmy w las i nim, z kompasem ustawionym
na 130 stopni przedzieraliśmy się przez wiatrołomy.
Po kilkudziesięciu minutach bezbłędnie trafiliśmy na pomnik
upamiętniający katastrofę „Liberatora” z
1944 roku. Ostatni etap szlaku przebiegał
ścieżką edukacyjną i na południe lasem, aż do „naszej chaty”.
Bacówkowy sylwester był nader specyficzny. Brakowało tam tańców czy muzyki, którą
większość może sobie wyobrazić na imprezie tego typu. Zastąpiła ją gra gitary i
półmroczny klimat rozjaśniany blaskiem świec.
Kto chciał, mógł spróbować umiejętności w zjeździe na plastikowych
sankach oraz opanować technikę zatrzymywania się przed linią iglaków. Im
częściej się to nieudawało, tym zabawa była przedniejsza. Przynajmniej dla obserwatorów.J Poza tym nie wspomnę o walce z „kozą”, która
komiczna sama w sobie, toczyła się jakoś w tle.
Przed północą rozpaliliśmy ognisko i godzina zero roku 2013
zastała nas w tym miejscu. W oddali dało
się słyszeć odgłos fajerwerków, odpalanych czy to z Czorsztyna, Ochotnicy, czy
Nowego Targu. Reszty dopełniła moc
chwili.
W Nowy Rok, jako iż poprzedniego wieczoru z uporem się
ograniczaliśmy, wybraliśmy się w Pieniny.
Stosunkowo szybko ogarnęliśmy porozrzucane ładunki i przed jedenastą
opuściliśmy Kurnytową Kolibę, żegnając towarzystwo „mimochodkowe”
Na cel wycieczki wybrany został Wąwóz Homole w Małych
Pieninach. Wiem, ze to wstyd, ale
przyznam się – nigdy wcześniej nie byłem w tym miejscu i bardzo chciałem je
zobaczyć, zachęcany relacjami opowiadających.
Samochód zaparkowaliśmy w Jaworkach. Mroźna i pogodna atmosfera zachęcała do
wycieczki. Prowadzeni przez Pawła, który
nieraz tu bywał, po chwili znaleźliśmy
się w wąwozie. Moje pierwsze wrażenie
było bardzo zadowalające. Zacienione ściany i oświetlone skałki wyglądały
bardzo efektownie. Myślałem, że to dopiero przedsmak piękna wąwozu, ale
pomyliłem się. Dalej widoki były mniej
spektakularne, ścieżka śliska jak lodowisko, posiadająca więcej stalowych udogodnień niż
niektóre budynki administracji w naszym kraju :D. Realnie liczyliśmy się z
możliwością wywrotki/połamania/uszkodzenia i chyba to nie pozwoliło w pełni
cieszyć się cudem natury.
Po wyjściu z wąwozu Homole, kontynuowaliśmy marsz szlakiem
zielonym. Niedługo potem rozpoczęło się
podejście na Wysoką. Początkowo łagodnie, kolejno przechodząc w stromy stok i
grań, przysporzyło nam sporo frajdy. Tysiąc metrów zdobyte, no i ten widok!!! Niebo czyste jak łza, a przed nami łańcuch Tatr w
całej okazałości. Zdecydowanie było warto.
Z żalem opuszczaliśmy to miejsce, udając się na zachód. W międzyczasie odłączył się od nas Paweł,
który wrócił do samochodu z zamiarem odebrania nas na parkingu.
Szlak niebieski, biegnący główną granią Małych Pienin
sprawił wiele frajdy. Przedeptany, osłonięty od wiatru, dający możliwość
podziwiania wspaniałych widoków.
Maszerowaliśmy nim aż do wieczora.
Po drodze przymusowo czekał nas długi trawers Wysokiego Wierchu, kiedy
przejściowo zgubiliśmy szlak i chyba to ostatnia atrakcja tego wyjazdu.
Obrawszy właściwą drogę, wiedzieni żółtymi oznaczeniami , po zachodzie słońca
zeszliśmy do Szlachtowej.
Drugi dzień nowego roku upłynął nam na trasie. Dokładniej
mówiąc – wracaliśmy z Januszem autostopem do Lublina. Mimo niskiej temperatury i niezbyt
sprzyjających prognoz wybraliśmy właśnie tą ekonomicznie poprawną wersję
transportu. Choć miało nie padać, zaczął sypać śnieg, a zmrok
zastał nas pod Janowem Lubelskim. Mimo tego
szczęście uśmiechnęło się do
nas niemal przed finiszem i wieczorem
trafiliśmy do stolicy Lubelszczyzny.
Tak zakończył się
wyjazd sylwestrowy. Nietypowy, jak na tego typu imprezę, ale z pewnością
zapadający w pamięć. Pogoda dopisała i
udało się nacieszyć widokami, w przerwie między jednym załamaniem aury, a kolejnym. Oczywiście impreza nie byłaby taką, gdyby nie
ekipa Mimochodka, która stworzyła całą atmosferę i nie pozwoliła się nudzić….
Pozdrawiam
ta, skąd ja znam walkę z dymiącymi piecykami :)
OdpowiedzUsuńzdjęcia bardzo ładne, moim skromnym zdaniem :)