poniedziałek, 17 lutego 2014

Lutowy wyjazd w Tatry – trzy dni mimochodem

Lutowy wyjazd w Tatry – trzy dni mimochodem



Zima, Tatry, Mimochodek.  Od trzech lat to trio słów zbiega się w jedno, już tradycyjne znaczenie, przejawiające kolejny wyjazd turystycznego klubu z Lublina.  Tym razem, początkiem lutego 2014 wybraliśmy się w okolice doliny Pięciu Stawów Polskich.
Choć od swych kalendarzowych początków, w tym roku zima postanowiła oszczędzić nam swojej prawdziwej natury, nikt nie narzekał. Mając w pamięci ubiegłoroczną trójkę lawinową i masy świeżego śniegu, z pokorą i niepewnością przyjęliśmy prognozy o ciepłym i pochmurnym początku miesiąca, mając tylko nadzieję, że natura nie spłata figla i nie spuści w górską krainę nowych ton puchu ostatnimi dniami przed wyjazdem.


Niemniej jednak udało się. Pokonując nocną porą pustawe drogi polski wschodniej, nasza piątka facetów  w zapchanym  combi miała dobre przeczucia i liczyła na udany wyjazd. Osobiście, po północy uciąłem komara w zaśnieżonym lubelskim i obudziłem się dopiero przed Zakopanem. Jakież było moje zdziwienie, gdy kontemplowałem małopolski, jesienny krajobraz, zupełnie pozbawiony śniegu.
O 4:30 dojechaliśmy do Zakopanego i opuściwszy samochód i udaliśmy się w marsz na południe. Czasem dysponowaliśmy w nadmiarze, więc marsz odbywał się bez pospiechu. Idąc krok za krokiem, jeszcze trochę zaspany uświadomiłem sobie, że już nie pamiętam kiedy szedłem do Murowańca szlakiem pozbawionym śniegu, a z pewnością taka sytuacja nie miała miejsca w lutym. W Murowańcu urządziliśmy ponad godzinną przerwę i większość z nas ucięła sobie drzemkę w głowami na stole. Po 10:00 wyszliśmy w kierunku Czarnego Stawu, ciągle nie mogąc nadziwić się znikoma ilością śniegu. Nawet w grudniu było go więcej.

Nad Czarnym Stawem założyłem raki, zmotywowany dwukrotnym upadkiem na pobliskim lodzie, po czym przez zmarzłą taflę skierowałem się w stronę „lodów”. Szlak w kierunku Zawratu wyglądał na przetarty, choć górskie szczyty spowiła mgła, pozwalająca na obserwację rzędu 200 m. Przy małym lodospadzie nad Zmarzłym Stawem zatrzymałem się na chwilowe dziabanie, po czym pól godziny później postawiłem już pierwsze kroki na głównych podejściu Zawratowego Żlebu. Tam krajobraz zmienił się na bardziej zimowy. Równym krokiem wraz z pozostałymi czterema kolegami podchodziłem w kierunku zamglonej rynny, każdy swoim tempem. Po kilkudziesięciu minutach sytuacja się wyklarowała.

Wraz z Januszem, pierwsi osiągnęliśmy przełęcz Zawrat i ubrawszy się w puchy i syntetyki, zaczekaliśmy na pozostałych. W międzyczasie pogoda nieco się poprawia, a mgła na chwilę rozrzedziła i odsłoniła doliny.  Czterdzieści minut później byliśmy już w komplecie i nieco zziębnięci zaczęliśmy szukać drogi zejściowej w dolinę Pięciu Stawów Polskich.

Wybraliśmy wydeptany szlak, który jednak pozostawiał wiele do życzenia. Wiódł samymi trawersami, drogą mocno kłopotliwą i zagmatwaną, poprowadzona mocno nieintuicyjnie, jak na zimę. W wypadku gorszych warunków nie zdecydowałbym się iść tą drogą. Zejście w dolinę nico się dłużyło. Po drodze minęło nas jeszcze kilka osób idących z naprzeciwka, a przed nami na północy, niebo na dobre odkryło błękitne barwy. W takich okolicznościach wieczorem dotarliśmy do zatłoczonego schroniska Pięciu Stawów i będąc szczęśliwcami z zapewnionym noclegiem, udaliśmy się do pokoju. Niewiele później dołączyły do nas jeszcze dwie persony - Anita z Żanetą i w siódemkę mogliśmy pogrążyć się w szeroko pojętej integracji.



Wbrew zapowiedziom schroniskowej prognozy pogody, niedziela od rana przywitała nas dobrą pogodą. Potężny wiatr przewiał mnóstwo śniegu i całkowicie osłonił gładki lód na „polskich stawach”.  Tego dnia postanowiliśmy udać się na na Szpiglasowy Wierch, niestety w szóstkę.  Na zimowym szlaku nie było widać przedeptanych śladów, więc jako  pionierzy zaczęliśmy wdrapywać się ku podnóżom masywu Miedzianego. Śnieg w większości przybrał już status „betonu”, a w rakach trawersowało się go znakomicie. Nawiane poduszki śnieżne omijaliśmy, choć było ich relatywnie niewiele. Utrzymywaliśmy też stosowne odległości.
Samo podejście na Szpiglasową Przełęcz to już deptanie stopień po stopniu w bardziej stromych śniegach i konsekwentne zdobywanie metrów.  Na siodle urządziliśmy dłuższy postój w oczekiwaniu aż nasz grupa się skompletuje. Zjadłszy małe co nieco skierowaliśmy się w stronę Szpiglasowego Wierchu. Przy słupku granicznym znaleźliśmy się już po kilkunastu minutach. Z racji utrzymującej się dobrej pogody i przedpołudniowej godziny skonkretyzowałem plan działania na kolejne godziny.

Anita z Mouserem udali się w stronę Miedzianego i drogie powrotnej, a pozostała czwórka zdecydowała wyruszyć na wschód, na Liptowskie Mury w celach treningowych. Ja związałem się z Januszem , Marcin z Konradem i udaliśmy się na graniówkę. Po dziewiczym śniegu szedłem ostrożnie jako pierwszy i co jakiś czas wieszałem pętle lotnej asekuracji. Grań pokonywało się bardzo przyjemnie, ale i wolno. Postrzępione skały w większości były zawiane pustym śniegiem, który nie zapewniał dobrego oparcia i co jakiś czas tworzył nawisy. Kilka węższych odcinków przeszliśmy z asekuracją z półwyblinki, niepewnie stawiając kroki. Pierwsze trudności zaczęły się w kominku, przy zejściu w stronę Czarnej Ławki. Poświęciliśmy mu kilkadziesiąt minut, po czym pogoda zaczęła się psuć. Znad Słowacji nadciągnęły chmury i śnieg, a my znajdowaliśmy się w niekomfortowym położeniu. Aby nie wpędzić się w drogę bez wyjścia, około 14:00 zarządziliśmy odwrót. Na trawers Liptowskich Murów w dziewiczym śniegu i tak brakowałoby czasu. Bez zwłoki ruszyliśmy w górę. Teraz już po śladach i gołych skałach wszystko przyszło łatwiej i szybciej. W kilkadziesiąt minut zameldowaliśmy się w punkcie wyjścia. Wypiliśmy po kubku herbaty i przegryźliśmy czekoladą. Niedługo potem przez Szpiglasową przełęcz zeszlismy z powrotem w kierunku  doliny Pięciu Stawów.
W drodze do schroniska zatrzymaliśmy się przy solidnie zmrożonym, firnowym stoku i zdjąwszy uprzednio raki ćwiczyliśmy hamowanie czekanem na wszystkie możliwe sposoby.  Postanowiłem  również przećwiczyć hamowanie w ekipie dwójkowej związanej luźną liną, w razie odpadnięcia jednego z członków zespołu. Empiryczne doświadczenia były wprost brutalne. W wypadku luźniej liny pierwsze szarpniecie zwalało z nóg nawet na przygotowanej pozycji. Naprawdę mógłbym polecić to ćwiczenie każdemu, kto wybiera się na lodowiec. Człowiekowi z odrobiną wyobraźni daje wiele do myślenia.  Po takich manewrach, nasza czwórka bogatsza o nowe doświadczenia, wróciła do schroniska nieco już pustawego.


Noc upłynęła pod znakiem opadów śniegu. O ich natężeniu przekonaliśmy się dopiero rano, kiedy zwróciliśmy uwagę na grupę wychodzącą w rakietach śnieżnych. Również pogoda nie napawała optymizmem z powodu śniegu i mgły.  Mimo tego ruszyliśmy szlakiem w kierunku na Zawrat, przekonani że mimo wszystko będzie on przetarty. Jak się wkrótce okazało – myliliśmy się. Od znaku informującego o rozgałęzieniu szlaku na Szpiglasowy Wierch, w każdą stronę rozpościerały się nieskalane żadnym butem połacie śnieżne. Synoptycy za to, po raz kolejny zawiedli na naszą korzyść – mgły rozpierzchły się, a nad Tatrami rozpogodziło się zupełnie.

Przyszło wydeptać swój własny szlak. Każdy wiedział, że trochę to potrwa, ale mając w pamięci ostatni marsz tą drogą – nowy trakt po prostu trzeba było wydeptać. Kroczyliśmy więc formacjami płaskimi, na ile to możliwe omijając strome stoki.  W stronę właściwego podejścia na Zawrat wspinaliśmy się grzędami skalnymi, zachowując kilkudziesięciu metrowe odstępy. Ostatni, długi wymuszony trawers po kolei przeskakiwaliśmy jak najszybciej. Znalazłszy się bezpiecznie na Zawracie, popołudniową już porą  urządziliśmy tam dłuższy postój.
Przed nami została trudniejsza część drogi. Zawratowy Żleb w górnych partiach przewiany, niżej gromadził na sobie świeży śnieg. Założywszy uprzednio kaski  wyruszyliśmy niepewnie w dół, brodząc w puchu. Szczęśliwie dotarliśmy pod Zmarzły Staw i całą grupą, przy znakomitej pogodzie zeszliśmy do Murowańca.



W schronisku spędziliśmy dłuższą chwilę, zachwycając się piękną pogodą za oknem. Było na co popatrzeć. Wiatr miotał tumanami piachu, które mieniły się w słońcu. Na Granatach, Kościelcu i Świnicy wyraźnie odcinały się białe mgły pióropuszy śniegu. Aż żal było opuszczać góry. W takiej atmosferze czas płynął nieubłagalnie, a my wreszcie zmusiliśmy się do wyjścia. Przy marszu w dół Tary wyglądały już zimowo, tzn. bardziej niż dwa dni temu.  Przed zmrokiem byliśmy w Zakopanem, a kolejny mimochodkowy wyjazd tatrzański dobiegł końca.
Pozdrawiam
Tomasz Duda



4 komentarze:

  1. oj tęskno mi za Tatrami, ale może w marcu nadrobię tatrzańskie zaległości :)
    sympatyczne zdjęcia!

    OdpowiedzUsuń
  2. co za niesamowite widoki! przepięknie !

    OdpowiedzUsuń
  3. Tym razem szczęśliwie dla nas pogoda zaskoczyła synoptyków:)

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo ciekawie to zostało opisane. Będę tu zaglądać.

    OdpowiedzUsuń