Listopadowy weekend niepodległościowy zastał mnie w tym roku,
jak zwykle – na rajdzie jesiennym UKT Mimochodek.
Wyjazd organizowaliśmy już od początku października, od
wynajęcia autokaru po promocję wydarzenia w „kozim grodzie”. Tegorocznym celem
okazał się być rejon Beskidu Śląskiego – góry, w które Mimochodek według moich danych nie jeździł, a ludzie z lubelszczyzny znają tylko z odległych gawęd i
opowieści :D.
Mimo, iż dzień niepodległości wypadał teraz wyjątkowo niekorzystnie - w
niedzielę, a pogoda zapowiadała uderzyć
na nas całą siłą, ostatecznie udało się zebrać wystarczająca ilość osób i
wystawić trzy trasy, które w dziewiątego listopada rano miały wyjść w teren. Tym samym wyjazd z Lublina został zaplanowany
na godzinę zero w piątek, a cała nocna trasa upłynęła pod znakiem gry na
gitarze, odrobiny alkoholu i drzemki w pozycjach embrionalnych.
Jakkolwiek trasy by nie prowadziły, moja droga nie zbiegała
się z żadną w zupełności. Pokrótce krążyłem między dwoma, a perypetie wycieczki możecie śledzić poniżej.
Niewyspany, kontemplując otaczający mnie świat, jak zza
mgły, opuściłem autokar pod kościołem w zapyziałym siedlisku ludzkim o nazwie Kamesznica koło
Milówki. Pogoda nie zapowiadała się za szczęśliwie, jak na całodniowy marsz.
Ciężkie, ciemne chmury kłębiły się nad masywem Baraniej Góry, zwiastując rychły deszcz. Na wycieczkę jednak wpłynąć to nie mogło, bo
jak powszechnie od lat wiadomo – Mimochodek wody się nie boi. Tym samym, choć po kilku minutach zaczęło kapać
z nieba, wraz z trasą numer IV zacząłem marsz, czarnym szlakiem w stronę
Baraniej Góry.
Po chwilowym kapuśniaku pogoda nieco się poprawiła,
zwodząc nas lepszą perspektywą. I w takiej „dobrze
rokującej” aurze kontynuowaliśmy podejście.
Ślady zapowiadanej zimy przyszło zobaczyć nam dopiero na wysokości
tysiąca metrów, później zaś było już
tylko bardziej zimowo. Niestety na szczycie Baraniej powitała nas mżawka ze
śniegiem i mgła o konsystencji mleka.
Wieża widokowa mogła posłużyć jedynie poprawieniu kondycji, a takie
otoczenie miało towarzyszyć nam już do wieczora. Postoje w tej aurze nie należały do
przyjemności i towarzystwo starało robić je jak najrzadziej. Po drodze minęliśmy Magurkę Wiślańską i
Zielony Kopiec, kierując się za
zielonymi znaczkami. Na Malinowskiej
Skale dołączyły trzy zapowiadane osoby i z nimi maszerowaliśmy dalej na północ.
Marsz dla nieobytych nie należący do
lekkich, z silnym wiatrem i zacinającym śniegiem, który topił się na naszych
ubraniach. W takim otoczeniu trzeba było
po prostu stąpać do przodu co jakiś czas zwracać uwagę, czy idący z tyłu
jeszcze tam są. Lenistwo sięgnęło zenitu i od Baraniej Góry nie pozwoliło
wyciągnąć aparatu, schowanego w czeluści plecaka, pod pokrowcem. Godziny popołudniowe mijały, a my
przechodziliśmy przez Małe Skrzyczne, brodząc w rozmiękłym śniegu i kontemplując
gęstą mgłę, która aż do wieczora ściśle do nas przyległa.
Tego dnia szczęście mimo wszystko zdawało się
nam dopisywać. Bez problemu znaleźliśmy schronisko pod Skrzycznem. Mimo
moich obaw, jak się okazało bezpodstawnych, nawet otwarte i gościnne ze
wszystkimi udogodnieniami – wrzątkiem i palonym drewnem, wesoło strzelającym w
kominku. Tym samym najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego miał czym zaskarbić sobie
nasze łaski. Każdy zasługiwał przy tym na przyspieszone suszenie i chwilę
postoju, co zresztą sobie podarowaliśmy, prawie przez godzinę bawiąc w
schronisku.
W stronę Szczyrku wyruszyliśmy jeszcze przez zapadnięciem
zmroku. Deszcz ustał, a nas ogarnęła melancholia zejścia. W dalszym ciągu szlakiem zielonym w stronę
widocznych już wyraźnie świateł miasteczka. Do Szczyrku weszliśmy już po zmroku, przy
akompaniamencie latarnianych żarówek. Poszukiwanie schroniska PTSM poszło
bardzo sprawnie. Po raz kolejny za przewodnika miałem język i kilkanaście
minut później dotarliśmy na
miejsce.
PTSM „Hondrasik” w Szczyrku to nocleg dla grupy IVtej, a dla
mnie tylko punkt pośredni. W schronisku
zabawiłem tylko na chwilę, by porozmawiaćz gawiedzią i w ciepłym pomieszczeniu poczekać na
Anitę. Moja towarzyszka zjawiła się za
godzinę, w okolicach osiemnastej i mimo namów znajomych , trochę się wahając postanowiliśmy
iść dalej, na północ.
Wyszliśmy dopiero po dziewiętnastej, w miasteczku mijając niewielu
przechodniów. Mimo później pory i marszu
od rana, podejście na Klimczok, przy długiej rozmowie, upłynęło niczym „z bicza
strzelił”. Na szczycie chwycił lekki
przymrozek, za to niebo definitywnie się wypogodziło. Oprócz czołówek to ono oświetlało nam drogę. Klimczok to jeszcze nie nasz cel, dlatego
mijamy go szybko, zażywszy tylko krótkiego postoju na cukierka. Zmierzamy dalej szlakiem żółtym , w stronę
Błatnej, gdzie czeka na nas zarezerwowany i upragniony nocleg. Ten odcinek, w odróżnieniu do podejścia,
nieco nam się przedłuża. Nieraz oczyma wyobraźni widzimy schronisko, to jednak
każe nam jeszcze chwile poczekać. Pod drewniane drzwi piętrowego budynku
docieramy około dwudziestej drugiej i zastajemy je zamknięte. Musimy dobijać się dłuższą chwilę, by po
użyciu telefonu wreszcie otworzyli nam znajomi z trasy I. Z nimi spędzamy
resztę wieczoru, dopijając ostatnie piwo, pozostałe po imprezie, na którą nie
zdążyliśmy. Plecaki mamy lekkie, więc na zmęczenie czy samopoczucie nie możemy
narzekać. Nocny marsz okazał się świetnym wyborem.
Sobota od rana zapowiadała się wietrznie, ale pogodnie. W
jadalnie schroniska, do śniadania, poza jedzeniem podano jak na tacy masyw
Beskidu Śląskiego, widoczny idealnie
przez duże okna. Ciągle w dobrym nastroju, swoje kroki skierowaliśmy po raz
kolejny na przekór wszystkim, w kierunku
Szyndzielni. Droga, którą mieliśmy okazje iść nocą, za dnia okazała się
całkiem inna i o dziwo – subiektywnie krótsza.
W oddali nawet na chwilę
zamigotały ośnieżonymi szczytami Tatry, dodając motywacji na kolejny dzień.
W schronisku o wyglądzie partyjnego monumentu spędziliśmy więcej
czasu, pozwalając sobie na dłuższą konsumpcję. Budynek zdecydowanie lepiej
wygląda z zewnątrz, w środku to zwyczajny moloch – z taką opinią wychodziliśmy
w stronę Klimczoka. Prosta wyboistą
autostradą, jaka okazał się szlak i długi trawers szczytu znaczyły naszą
wędrówkę pod schronisko. Nasi tu byli – jak się przez telefon dowiedziałem - godzinę
temu. I z tego miejsca właśnie zaczyna się epopeja półdniowego pościgu za
grupą, którą opuściliśmy wczoraj wieczorem, w Szczyrku. Z perspektywy czytelnika
może wydać się to dziwne, jednak obyło się bez pospiechu, a pościg to tylko
tytuł żartobliwy.
Normalnym krokiem schodziliśmy
z masywu Klimczoka, w kierunku ludzkich osad na północy – Bystrej i Wilkowic.
Po
wyjściu z lasu, wzrok wyraźnie przyciągał widok na południe - ograniczony zaśnieżonymi szczytami Babiej
Góry i Pilska po bokach i wyzierającego spomiędzy nich masywu Tatr. A wszystko
w otoczeniu złotobrązowych brzóz , które mimo później pory, nie utraciły
jeszcze swych liści. Dłuższą chwilę później, przecinając ruchliwą
drogę w Wilkowicach, znaleźliśmy się po drogiej stronie doliny, wkraczając w
Beskid Mały.
Podejście na Magurkę Wilkowicką, której nie dane było osiągnąć
tysiąca metrów wysokości, zapewnił nam szlak zielony. Wkrótce minęliśmy lizjerę
lasu i mimo wiatru, który dokuczał od rana, mogliśmy wreszcie ubrać się lekko.
Podejście na pozór krótkie – ciągnęło się niemiłosiernie. A „Mimochodków” jeszcze nie widać. Grupę znajomych dogoniliśmy
dopiero w schronisku. Sam obiekt z
zewnątrz i wewnątrz nieprzyjemny, ceny spore, jednak idealny na zjedzenie
kabanosów „zza pazuchy”, gdy wkoło hula wiatr. Po krótkim odpoczynku dalszą
drogę kontynuowaliśmy już w kilkanaście osób. Przez Czupel i Rogacz systematycznie zbliżaliśmy się w stronę
punktu zbornego rajdu – Międzybrodzia Żywieckiego. Jako, że miejscowość leży nie „po
drodze” naszego szlaku , ostatnim fragmentem wycieczki było zejście „na azymut”,
które poszło nadzwyczaj sprawnie, mimo ciemności i niepewnego podłoża.
Na końcu naszej wędrówki czekały już najistotniejsze
udogodnienia – szkoła i otwarty sklep. Chwilę później nastąpił etap
najciekawszy – wieczór. Aby nie zdradzać za zbyt wiele, napiszę, że jak
większość wydarzeń tego typu, był bardzo wesoły i co najważniejsze – nie trącił
monotonią. Od nadmiaru werwy grającego,
w gitarze pękła struna, a mecze siatkówki trwały do czwartej rano. Chcesz wiedzieć więcej – pojedź z nami za rok
;)
Tymczasem przenosimy się do niedzielnego poranka. Jak to
bywa po dobrej imprezie, większości towarzyszy syndrom dnia poprzedniego. Na
dzisiaj zaplanowano chill. Kto jest w stanie idzie, kto nie jest – „choruje”.
A udajemy się na najleniwszy i najbliższy
pipant – mierzy niewiele ponad 760 m npm i Żar się nazywa. Każdy pokonuje
odległość w sposób dowolny, oddając się promieniom słońca. Robi się naprawdę ciepło
i nie licząc wiatru na szczycie, temperatura rozpieszcza. Wracając z krótkiej wycieczki podziwiamy
szybowce. Niektóre latają nad nami, inne czekają na swoją kolej. Dopiero jutro
przyjdzie się dowiedzieć, że jeden z pilotów zakończył lot na drzewie.
Tego jeszcze nie wiemy, mamy na głowie inne sprawy. Po
powrocie, kto żyw łapie dłonie miotłę i sprząta. Pucujemy tak prawie do
czternastej. O tej godzinie, po załatwieniu formalności, nasz autokar opuszcza gościnne tereny Międzybrodzia
i udaje się na wschód. Po niespełna siedmiu godzinach jazdy, bogatsi o nowe
doświadczenia, wracamy do Lublina.
Wyjazd był dla mnie trochę wariacki, jednak jak to zwykle
bywa w dobrym towarzystwie – nad wyraz pozytywny. Pogoda, mimo niepowodzeń
pierwszego, ustatkowała się w dniach kolejnych umilając wędrówkę interesującymi
widokami.
Mam nadzieję, że oczekiwania każdego z uczestników zostały
tą wycieczka spełnione i można uznać mimochodkowy wyjazd na konstruktywne zapełnienie
weekendu „niepodległościowego”.
Dziękuję wszystkim za dobrą zabawę i zapraszam za rok J
ZDJĘCIA
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz