piątek, 16 listopada 2012

Wokół rajdu UKT Mimochodek – 09-11.11.2012


Listopadowy weekend niepodległościowy zastał mnie w tym roku, jak zwykle – na rajdzie jesiennym UKT Mimochodek.

Wyjazd organizowaliśmy już od początku października, od wynajęcia autokaru po promocję wydarzenia w „kozim grodzie”. Tegorocznym celem okazał się być rejon Beskidu Śląskiego – góry, w które Mimochodek według moich danych nie jeździł, a ludzie z lubelszczyzny znają tylko z odległych gawęd i opowieści :D.
Mimo, iż dzień niepodległości  wypadał teraz wyjątkowo niekorzystnie - w niedzielę, a pogoda zapowiadała  uderzyć na nas całą siłą, ostatecznie udało się zebrać wystarczająca ilość osób i wystawić trzy trasy, które w dziewiątego listopada rano miały wyjść w teren.  Tym samym wyjazd z Lublina został zaplanowany na godzinę zero w piątek, a cała nocna trasa upłynęła pod znakiem gry na gitarze,  odrobiny alkoholu i  drzemki w pozycjach embrionalnych.
Jakkolwiek trasy by nie prowadziły, moja droga nie zbiegała się z żadną w zupełności. Pokrótce krążyłem między dwoma, a perypetie wycieczki  możecie śledzić poniżej.
Niewyspany, kontemplując otaczający mnie świat, jak zza mgły, opuściłem autokar pod kościołem w zapyziałym  siedlisku ludzkim o nazwie Kamesznica koło Milówki. Pogoda nie zapowiadała się za szczęśliwie, jak na całodniowy marsz. Ciężkie, ciemne chmury kłębiły się nad masywem Baraniej Góry, zwiastując  rychły deszcz.  Na wycieczkę jednak wpłynąć to nie mogło, bo jak powszechnie od lat wiadomo – Mimochodek wody się nie boi.  Tym samym, choć po kilku minutach zaczęło kapać z nieba, wraz z trasą numer IV zacząłem marsz, czarnym szlakiem w stronę Baraniej Góry.

Po chwilowym kapuśniaku pogoda nieco się poprawiła, zwodząc  nas lepszą perspektywą. I w takiej „dobrze rokującej” aurze kontynuowaliśmy podejście.  Ślady zapowiadanej zimy przyszło zobaczyć nam dopiero na wysokości tysiąca metrów,  później zaś było już tylko bardziej zimowo. Niestety na szczycie Baraniej powitała nas mżawka ze śniegiem i mgła o konsystencji mleka.  Wieża widokowa mogła posłużyć jedynie poprawieniu kondycji, a takie otoczenie miało towarzyszyć nam już do wieczora.  Postoje w tej aurze nie należały do przyjemności i towarzystwo starało robić je jak najrzadziej.  Po drodze minęliśmy Magurkę Wiślańską i Zielony Kopiec,  kierując się za zielonymi znaczkami.  Na Malinowskiej Skale dołączyły trzy zapowiadane osoby i z nimi maszerowaliśmy dalej na północ.  Marsz dla nieobytych nie należący do lekkich, z silnym wiatrem i zacinającym śniegiem, który topił się na naszych ubraniach.  W takim otoczeniu trzeba było po prostu stąpać do przodu co jakiś czas zwracać uwagę, czy idący z tyłu jeszcze tam są. Lenistwo sięgnęło zenitu i od Baraniej Góry nie pozwoliło wyciągnąć aparatu, schowanego w czeluści plecaka, pod pokrowcem.  Godziny popołudniowe mijały, a my przechodziliśmy przez Małe Skrzyczne, brodząc w rozmiękłym śniegu i kontemplując gęstą mgłę, która aż do wieczora ściśle do nas przyległa.  

Tego dnia szczęście mimo wszystko zdawało się nam dopisywać. Bez problemu znaleźliśmy schronisko pod Skrzycznem. Mimo moich obaw, jak się okazało bezpodstawnych, nawet otwarte i gościnne ze wszystkimi udogodnieniami – wrzątkiem i palonym drewnem, wesoło strzelającym w kominku. Tym samym najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego miał czym zaskarbić sobie nasze łaski. Każdy zasługiwał przy tym na przyspieszone suszenie i chwilę postoju, co zresztą sobie podarowaliśmy, prawie przez godzinę bawiąc w schronisku.
W stronę Szczyrku wyruszyliśmy jeszcze przez zapadnięciem zmroku. Deszcz ustał, a nas ogarnęła melancholia zejścia.  W dalszym ciągu szlakiem zielonym w stronę widocznych już wyraźnie świateł miasteczka.  Do Szczyrku weszliśmy już po zmroku, przy akompaniamencie latarnianych żarówek. Poszukiwanie schroniska PTSM poszło bardzo sprawnie. Po raz kolejny za przewodnika miałem język i kilkanaście minut później  dotarliśmy na miejsce. 
PTSM „Hondrasik” w Szczyrku to nocleg dla grupy IVtej, a dla mnie tylko punkt pośredni.  W schronisku zabawiłem tylko na chwilę, by porozmawiaćz gawiedzią  i w ciepłym pomieszczeniu poczekać na Anitę.   Moja towarzyszka zjawiła się za godzinę, w okolicach osiemnastej i mimo namów znajomych , trochę się wahając postanowiliśmy iść dalej, na północ.
Wyszliśmy dopiero po dziewiętnastej, w miasteczku mijając niewielu przechodniów.  Mimo później pory i marszu od rana, podejście na Klimczok, przy długiej rozmowie, upłynęło niczym „z bicza strzelił”.  Na szczycie chwycił lekki przymrozek, za to niebo definitywnie się wypogodziło. Oprócz czołówek to ono  oświetlało nam drogę.  Klimczok to jeszcze nie nasz cel, dlatego mijamy go szybko, zażywszy tylko krótkiego postoju na cukierka.  Zmierzamy dalej szlakiem żółtym , w stronę Błatnej, gdzie czeka na nas zarezerwowany i upragniony   nocleg. Ten odcinek, w odróżnieniu do podejścia, nieco nam się przedłuża. Nieraz oczyma wyobraźni widzimy schronisko, to jednak każe nam jeszcze chwile poczekać. Pod drewniane drzwi piętrowego budynku docieramy około dwudziestej drugiej i zastajemy je zamknięte. Musimy dobijać się dłuższą chwilę, by po użyciu telefonu wreszcie otworzyli nam znajomi z trasy I. Z nimi spędzamy resztę wieczoru, dopijając ostatnie piwo, pozostałe po imprezie, na którą nie zdążyliśmy. Plecaki mamy lekkie, więc na zmęczenie czy samopoczucie nie możemy narzekać. Nocny marsz okazał się świetnym wyborem.

Sobota od rana zapowiadała się wietrznie, ale pogodnie. W jadalnie schroniska, do śniadania, poza jedzeniem podano jak na tacy masyw Beskidu Śląskiego, widoczny  idealnie przez duże okna. Ciągle w dobrym nastroju, swoje kroki skierowaliśmy po raz kolejny na przekór wszystkim, w kierunku  Szyndzielni. Droga, którą mieliśmy okazje iść nocą, za dnia okazała się całkiem inna i o dziwo – subiektywnie krótsza.



 W oddali nawet na chwilę zamigotały ośnieżonymi szczytami Tatry, dodając motywacji na kolejny dzień.  
W schronisku o wyglądzie partyjnego monumentu spędziliśmy więcej czasu, pozwalając sobie na dłuższą konsumpcję. Budynek zdecydowanie lepiej wygląda z zewnątrz, w środku to zwyczajny moloch – z taką opinią wychodziliśmy w stronę Klimczoka.  Prosta wyboistą autostradą, jaka okazał się szlak i długi trawers szczytu znaczyły naszą wędrówkę pod schronisko. Nasi tu byli – jak się przez telefon dowiedziałem - godzinę temu. I z tego miejsca właśnie zaczyna się epopeja półdniowego pościgu za grupą, którą opuściliśmy wczoraj wieczorem, w Szczyrku. Z perspektywy czytelnika może wydać się to dziwne, jednak obyło się bez pospiechu, a pościg to tylko tytuł żartobliwy.  

Normalnym krokiem schodziliśmy z masywu Klimczoka, w kierunku ludzkich osad na północy – Bystrej   i Wilkowic.  










 Po wyjściu z lasu, wzrok wyraźnie przyciągał widok na południe  - ograniczony zaśnieżonymi szczytami Babiej Góry i Pilska po bokach i wyzierającego spomiędzy nich masywu Tatr. A wszystko w otoczeniu złotobrązowych brzóz , które mimo później pory, nie utraciły jeszcze swych liści.   Dłuższą chwilę później, przecinając ruchliwą drogę w Wilkowicach, znaleźliśmy się po drogiej stronie doliny, wkraczając w Beskid Mały.
 Podejście na Magurkę Wilkowicką, której nie dane było osiągnąć tysiąca metrów wysokości, zapewnił nam szlak zielony. Wkrótce minęliśmy lizjerę lasu i mimo wiatru, który dokuczał od rana, mogliśmy wreszcie ubrać się lekko. Podejście na pozór krótkie – ciągnęło się niemiłosiernie. A „Mimochodków”  jeszcze nie widać. Grupę znajomych dogoniliśmy dopiero w schronisku.  Sam obiekt z zewnątrz i wewnątrz nieprzyjemny, ceny spore, jednak idealny na zjedzenie kabanosów „zza pazuchy”, gdy wkoło hula wiatr. Po krótkim odpoczynku dalszą drogę kontynuowaliśmy już w kilkanaście osób. Przez Czupel i Rogacz  systematycznie zbliżaliśmy się w stronę punktu zbornego rajdu – Międzybrodzia Żywieckiego. Jako, że miejscowość leży nie „po drodze” naszego szlaku , ostatnim fragmentem wycieczki było zejście „na azymut”, które poszło nadzwyczaj sprawnie, mimo ciemności i niepewnego podłoża.

Na końcu naszej wędrówki czekały już najistotniejsze udogodnienia – szkoła i otwarty sklep. Chwilę później nastąpił etap najciekawszy – wieczór. Aby nie zdradzać za zbyt wiele, napiszę, że jak większość wydarzeń tego typu, był bardzo wesoły i co najważniejsze – nie trącił monotonią.  Od nadmiaru werwy grającego, w gitarze pękła struna, a mecze siatkówki trwały do czwartej rano.  Chcesz wiedzieć więcej – pojedź z nami za rok ;)



Tymczasem przenosimy się do niedzielnego poranka. Jak to bywa po dobrej imprezie, większości towarzyszy syndrom dnia poprzedniego. Na dzisiaj zaplanowano chill. Kto jest w stanie idzie, kto nie jest – „choruje”. 

















 A udajemy się na najleniwszy i najbliższy pipant – mierzy niewiele ponad 760 m npm i Żar się nazywa. Każdy pokonuje odległość w sposób dowolny, oddając się promieniom słońca. Robi się naprawdę ciepło i nie licząc wiatru na szczycie, temperatura  rozpieszcza.  Wracając z krótkiej wycieczki podziwiamy szybowce. Niektóre latają nad nami, inne czekają na swoją kolej. Dopiero jutro przyjdzie się dowiedzieć, że jeden z pilotów zakończył lot na drzewie. 


Tego jeszcze nie wiemy, mamy na głowie inne sprawy. Po powrocie, kto żyw łapie dłonie miotłę i sprząta. Pucujemy tak prawie do czternastej. O tej godzinie, po załatwieniu formalności,  nasz autokar opuszcza gościnne tereny Międzybrodzia i udaje się na wschód. Po niespełna siedmiu godzinach jazdy, bogatsi o nowe doświadczenia, wracamy do Lublina.
Wyjazd był dla mnie trochę wariacki, jednak jak to zwykle bywa w dobrym towarzystwie – nad wyraz pozytywny. Pogoda, mimo niepowodzeń pierwszego, ustatkowała się w dniach kolejnych umilając wędrówkę interesującymi widokami.  
Mam nadzieję, że oczekiwania każdego z uczestników zostały tą wycieczka spełnione i można uznać mimochodkowy wyjazd na konstruktywne zapełnienie weekendu „niepodległościowego”. 
Dziękuję wszystkim za dobrą zabawę i zapraszam za rok J

Tomasz Duda

ZDJĘCIA

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz