Gdy w piątek, 19 października o 8:15, uderzony gwałtownym skowytem budzika,
zwlekłem się z łóżka nie wiedziałem, co mam z sobą począć w ten weekend. Pewne
było tylko jedno lecz najważniejsze – pogoda.
Pokrótce na niebie ani jednej chmurki, piętnaście stopni Celsjusza i
prognozy czterech kolejnych dni - warunków,
o których można sobie pomarzyć.
Opcji było kilka – mniejsza o to jakich, w każdym razie jak
to bywa z przywilejem wyboru – pojawił się On – dylemat. Problem, którego nie mogłem rozstrzygnąć dłuższy
czas, łażąc po mieszkaniu z kąta w kąt. Po którejś z kolei rundce wymyśliłem –
najpierw spakuje plecak , a potem już się rozstrzygnie. No i załadowałem w
„tobołek” same niezbędne rzeczy, założyłem sofshella na plecy i treki na nogi,
po czym udałem się na drogę wylotową z
Lublina.
Wtedy jeszcze nie byłem przekonany do celu mojej podróży,
znałem jedynie kierunek – południe i punkt pośredni - Lipinki. No i pochwycony przez szpony pięknej pogody
(gdy pisze ten teks na zewnątrz leje od rana) wiedziałem, że tego weekendu w
domu nie „zagrzeję”. W tym celu zrobiłem
to, co każdy szanujący się student na moim miejscu powinien zrobić – zacząłem
łapać stopa.
Wielu chętnych do zaoferowania miejsca początkowo nie
miałem, a nawet chłodnawo się zrobiło przez chwilę jednak, tylko na moment.
O, tak, już jest. Podjeżdża i zatrzymuje się parę metrów za
mną, w zatoczce autobusowej. Podbiegam,
otwieram drzwi Ibizy i pytam- Gdzie? - Dukla
– Super – i już jadę.
Tym samym zapewniam sobie przejażdżkę do Krosna w towarzystwie
bardzo pozytywnej dziewczyny, której imienia niestety już nie pamiętam. A podróż to była bardzo widowiskowa. Dla
człowieka zwykle (ostatnimi laty) spędzającego złotą, polską jesień w mieście,
stanowiło to coś zupełnie innego. Gdy za Rzeszowem teren stał się bardziej
pagórkowaty, naprawdę było na co popatrzeć . Odcienie czerwieni, żółci i
zieleni połyskiwały w pełnym słońcu, na
mijanych stokach. Gdy zbliżaliśmy się do
Krosna, naszym oczom ukazało się całe
miasto jak na dłoni, promieniujące czerwienią zachodzącego słońca. Ten obrazek napełnił mnie dobrym
samopoczuciem na resztę dnia. Z tego
powodu nawet nie poczułem zniechęcenia, gdy po prawie godzinie oczekiwania pod
Krosnem, z tłumu przejeżdżających ludzi nikt nie chciał mnie zabrać. Wkrótce jednak sytuacja miała się poprawić.
Znalazł się w końcu chłopak , który przewiózł mnie przez całe miasto, a na
„wylocie”, po kwadransie wsiadłem do
samochodu, którym dane mi było, mijając po drodze Jasło, dotrzeć do Libuszy.
Tam już przyjechała po mnie Anita i w ciągu pół godziny piłem pyszną kawę w jej
towarzystwie.
Wieczór upłynął na ustalaniu koncepcji dnia następnego.
Ostatecznie postanowiliśmy, że uderzymy ambitnie, w Tatry Zachodnie. Tak było do 6 rano. Kiedy zadzwonił budzik,
koło ucha zaświeciła mi się lampka i odkryłem, że przecież lepiej wyspać się i
pochodzić po miejscowych ostępach Beskidu Niskiego. I tak właśnie uczyniliśmy.
Przed południem
leniwie powlekliśmy się w stronę znajomego przystanku autobusowego w
Rozdzielu. Ledwie plecaki zostały
położone na chodniku, gdy już załapaliśmy podwózkę do Nowego Żmigrodu. I stamtąd właśnie prowadziła nasza
trasa. Początkowo podążając szlakiem zielonym, powoli opuściliśmy zabudowania i
zagłębialiśmy się w teren. Już
kilkadziesiąt metrów za linią lasu przyroda osaczyła nas ogromem swego piękna.
Szybko wyciągnęliśmy aparaty i zaczęło się polowanie. Po złowieniu paru ujęć można było kontynuować
marsz.
Wkrótce wyszliśmy na niewysoki, ale odsłonięty grzbiet, z którego rozciągał się widok
głównego masywu Magurskiego Parku Narodowego. A było na co popatrzeć. Na
niebie żadnej chmurki, przed nami rozciąga
się wioska w dolinie, a za nią wyrastają zalesione grzbiety, w całej krasie złotej,
polskiej jesieni.
W kolejnych godzinach przyszło nam wędrować szlakiem żółtym.
Po drodze minęliśmy Mrukową , podeszliśmy na lesisty grzbiet Magurskiego Parku
Narodowego kierując swe kroki w stronę Krempnej. W miejscowości znaleźliśmy się już w nocy.
Noclegu jeszcze nie zaplanowaliśmy, ale po drodze dopisało nam szczęście.
Przechodząc obok sklepu zauważyliśmy znajome twarze. Tyła to lubelska brać i
jednocześnie uczestnicy rajdu SKPB z Lublina, który ześrodkował się w
miejscowej szkole. Pozostała już tylko
formalność zapytania o możliwość noclegu, zapłata symbolicznych 8zł i możemy
rozłożyć szkolny materacyk w sali nr X.
Po jedzeniu organizatorzy zapewniają ognisko. Mimo wieczornego chłodu,
wokół płomienia siedzi się bardzo
przyjemnie. Grzane wino, krążące flaszki
lubelskiej i można zapomnieć o bożym świecie.
Ja na przykład zapomniałem :D.
O 8 rano, budzi mnie telefon, przezornie ustawiony jeszcze
wczesnym wieczorem. Jak to po dobrej
nocy, głowa boli solidnie, ale wyjść trzeba. Zaplanowaliśmy na dziś długą
trasę. Pakuję się, uświadamiany przez Anitę o wydarzeniach wczorajszego
wieczoru. Śniadania nie przyjmuję, wychodzimy. Wokół nas rześki poranek i
piękna pogoda. Wolnym krokiem zmierzamy
w stronę granicy, przez szczyt Wysokie. Jakkolwiek wysoki on nie jest jednak
daje dobry pogląd na okolicę i naszą dalszą drogę.
Nie tracąc czasu na długą kontemplację widnokręgu, schodzimy w stronę Ożennej.
Szlak
początkowo wiedzie przez wspaniały, stary las i ścieżki, gęsto usłane
brązowymi, opadłymi liśćmi. Już trochę nam to spowszedniało, jednak dla każdego
śmiertelnika byłoby tu przepięknie.
Ożenną mijamy asfaltem i po małych zakupach, ta niewdzięczna nawierzchnia wiedzie nas aż
do granicy. Tam zagłębiamy się w las i dalej podążamy za biało-czerwonymi
słupkami.
Tym szlakiem zmierzamy aż do
przejścia w Koniecznej, gdzie docieramy niedługo przed zmierzchem. Dla odmiany
decydujemy się iść dalej szlakiem
granicznym– gdzie oczy poniosą. Na dziś także nie zaplanowaliśmy noclegu, gdzie
przydreptamy, tam się rozłożymy. Więc podreptaliśmy przez grzbiety i szczyty,
aż zrobiło się ciemno. Na Regietowskiej przełęczy byliśmy w okolicach
dziewiętnastej, jednak zapadła decyzja, aby przejść się jeszcze dalej. Po
krótkiej przerwie na posiłek w nowej wiacie, wybraliśmy się więc w dalszą
drogę.
Gdy już ścieżka
stawała się monotonna, Beskid nie pozwolił nam się nudzić. W pewnym monecie, w
odległości około dwudziestu metrów od szlaku zobaczyłem w świetle czołówki dwie
pary ślepi, rozstawionych na ok. 15-20cm od siebie i bacznie się nam
przyglądających. Co to mogło być – nie wiem, my jednak przyspieszyliśmy tylko
kroku, teraz już co chwile rozglądając się za siebie. Kolejną graniczną
przełęcz osiągnęliśmy już po dwudziestej pierwszej. W ciągu marszu ustaliliśmy,
że zanocujemy w tutejszej wiacie. Gdy okazała się ona właściwie dachem, na czterech
balach bez żadnej ściany, zrezygnowaliśmy i kroki swe skierowaliśmy na północ –
do Blechnarki.
W wiosce, której zabudowę stanowiło kilka domów wzdłuż
drogi, jakoś po omacku znaleźliśmy pewna cerkiew. Jakże to było pożyteczne
znalezisko w naszej obecnej sytuacji.
Budowla o dziwo murowana, okazała się mieć dziwny, drewniany przedsionek
z poddaszem. Pierwszą myślą było
rozłożenie się gdzieś obok, jednak po chwili ujrzałem drogę do wnętrza. Wejście
w dachu nad naszymi głowami prowadziło na niskie poddasze. Do miejsca naszego noclegu. Po uprzątnięciu
jako takim miejsca przez Anitę, wgramoliliśmy się tam i zaczęliśmy
przygotowywać legowisko. Co prawda nie zabraliśmy namiotu , za to w posiadaniu
naszym znalazła się jedna alumata i dwa śpiwory (w tym mój S15). Dodam że na
zewnątrz było już niewiele powyżej zera.
Ostatecznie wielka improwizacja i folia NRC poskutkowały zmajstrowaniem
super posłania i całkiem przyzwoitym przespaniem nocy.
Widzisz nogi?? :) |
Nie ukrywam, że z tego noclegu byłem od rana bardzo
zadowolony, a kolejny dzień pięknej aury tylko mi w tym dopingował. Po zjedzeniu okruchów z plecaka, szczęśliwi i
lżejsi o całe jedzenie, podreptaliśmy do Wysowej Zdrój.
Tam oczywiście nawiedziliśmy
upragniony sklep, po czym udaliśmy się w stronę Koziego Żebra. Mimo iż
podejście w sporej części odbywało się asfaltem lub chodnikiem, warto było tam
się pofatygować. Zła i utwardzona nawierzchnia
wreszcie się skończyła , my zaś zagłębiliśmy się w las.
A ten przywitał nas kolejną dawką rudawego
brązu w kilkudziesięciu odcieniach, migoczących wesoło w promieniach słońca. W
liściach brodziło się po kostki lecz nie był to marsz męczący. Temperatura
dotrzymała pola aurze i ubrani na sposób, nie zdradzający października, sami
nie spostrzegliśmy, kiedy znaleźliśmy się na szczycie Koziego Żebra.
Tam zrobiliśmy postój na szybki posiłek i po
kilkunastu minutach ruszyliśmy dalej wąskim grzbietem.
Dalsza droga, biegnąc na północ, przecinała w poprzek małe
pasma i wioski. W kolejnych godzinach
minęliśmy Skwirtne i Małastów, po czym skierowaliśmy nasze kroki szlakiem
prowadzącym na Magurę Małastowską. Z
mapy wynikało, że podchodzimy, jednak najmniejszego zmęczenia się nie
czuło.
Słońce, choć już wiszące nisko,
pogrzało nas jeszcze trochę podczas ostatniego przystanku z szerokim widokiem
na południe. Ciągle było pięknie, jednak nieliczne cirrusy mogły budzić obawy. Zignorowaliśmy je i ruszając w dalszą
drogę gęstym lasem. Jedynym mankamentem
szlaku był na tym etapie stan nawierzchni. Ze śladów
można było wywnioskować, że przed nami przechodził tędy tabun koni, zapewne z
turystami na grzbietach i zdewastował trochę ścieżkę. Ta zaś miała po kilkudziesięciu minutach
ustąpić początkowo drodze szutrowej, by
po chwili dołączyć do normalnej drogi asfaltowej.
Do schroniska na Magurze Małastowskiej dotarliśmy w
okolicach siedemnastej. Budyneczek
widziałem pierwszy raz w życiu i od razu zrobił na mnie dobre wrażenie. Do
środka weszliśmy tylko na chwilę, by nasycić ciekawość widokiem klimatycznej
jadalni. Niestety nie zatrzymujemy się tu na noc, a tylko na „małe co nieco”. W
jedzeniu towarzyszy nam lokalny kot , który za śmiałość zostaje obdarzony
szynką z puszki. My natomiast zbieramy
się do pobliskiej drogi. Znowu szczęście i pierwszy zatrzymywany pojazd
gabarytów niewielkich, podwozi nas do Gorlic. Stamtąd busem docieramy na
kolejny punk pośredni – Lipinki.
Ostatni dzień, czyli wtorek stanowi dla odmiany mało
przyjemny epilog. Budząc się przed 8 rano,
odkrywam, że mgła za oknem raczej nie odsłoni niebieskiego nieba jak co dzień,
a nawet za nią czyha gruba warstwa chmur. Pogoda spieprzyła się i to definitywnie. Mżawka nie pomagała złapać „stopa”, a z
wczorajszej temperatury dwudziestu, zostało dziś marne pięć stopni.
Droga z Libuszy do Lublina zajęła cały dzień. Najczęściej pech nie jest samotnikiem i
właśnie wtedy mi to udowodnił. Dopiero o dziewiętnastej, po siedmiu
przesiadkach dotarłem na mieszkanie. Powrót zajął dziesięć godzin włóczęgi po
kraju.
Słowem podsumowania trafiła mi się pogoda, jak ślepej kurze
ziarno. Cztery dni letniej temperatury i bezchmurnego nieba. Udało się przejść
spory kawałek, a i dobrze pobawić się, czy napatrzeć na kolory jesieni, których
jeszcze w tej postaci nie widywałem. Wszystko nie może być idealne i przyszło wracać
w nieciekawej aurze, ale zdecydowanie nie wpłynęło to na poziom satysfakcji z
wyjazdu, która pozostała na bardzo wysokim poziomie.
Świetna przygoda. Nie sądziłem, że można jeszcze o tej porze roku próbować jechać autostopem i przechadzać się po górach. Tym bardziej, że jak napisałeś spaliście bez namiotu. Wystarczyły wam śpiwory i folia NRC? Jaki jest wtedy komfort spania?
OdpowiedzUsuńCześć. Mi spało się komfortowo, Anita chyba trochę pomarzła. Na sobie mieliśmy długie rzeczy w tym bluzy polarowe. W jakimkolwiek pomieszczeniu było spac lepiej niż na zewnątrz, bo mniejsze amplitudy. Poza tym zawsze to te dwa metry nad zimią i minimalnie cieplej niż na zewnątrz :)
Usuń