0,4x Główny Szlak Sudecki (24-28.09.2012)
Moją odpowiedź, tfu – opowieść zacznę we wtorek 18ego
września roku bieżącego. W tymże pamiętnym dniu zaliczyłem „finanse” i po
złożeniu indeksu w dziekanacie, uczelni na dwa tygodnie miałem serdecznie dość.
Już drepcząc na mieszkanie przez głowę przemykało mi sto
myśli wyjazdów, jak to mam w zwyczaju. A pewnik był jeden- w domu do
października nie będę siedział.
Plany były szumne i planów było wiele, ale podsumowując, na
skutek przeciwności losu musiała zwyciężyć opcja, uznawana wcześniej za
ostatnią deskę ratunku wojaży wakacyjnych – Sudety.
Tak, tak, byłem tam już dwa lata temu. Szedłem Głównym Szlakiem Sudeckim i co więcej
– podobało mi się. Ostatnio ograniczenia czasowe pozwoliły mi zakończyć marsz na 235tym kilometrze, w Kudowej Zdroju. Do końca szlaku zostało więc, jeśli
zawierzyć sieci - 144km – idealnie jak na parodniową, wrześniową przechadzkę.
Poza tym – znakomicie zapowiadała się pogoda, pełni więc optymizmu
wyruszyliśmy w drogę. Póki co w drogę do Kudowej, gdyż z racji odległości to
już było dla nas – mieszkańców południowej Polski- wyprawą zajmującą cały dzień.
W poniedziałek 24ego września, przed ósmą rano opuściłem
moje domostwo i udałem się na drogę posiadającej dumne miano „krajowej”, aby
autostopem dojechać do Krakowa. Poszło
mi to bardzo sprawnie – gdyż już po kilku minutach pierwszy sponsor mojej
podróży jechał bezpośrednio do dawnej stolicy i odstawił mnie tam w okolicach
dziewiątej rano. Po przybyciu do centrum spotkałem się z Anitą i tu zaczęliśmy
zastanawiać się nad dalszym etapem podróży. Mniejsza o to jak przebiegała nasz
debata na ulicy, przyznam się, za moją inicjatywą, wybraliśmy jednak transport publiczny. Czas od dwunastej do szesnastej upłynął nam
przez to w autobusie do Wrocławia. Na miejscu, po kilku minutach kupiliśmy
bilety i chwilę później zmierzaliśmy do Kudowej Zdroju.
Nie byłem szczególnie zadowolony, z tego ostatniego etapu, gdyż kierowca
zatrzymywał się chyba wszędzie, gdzie tylko mógł i w uzdrowiskowym mieście
byliśmy o zmierzchu.
Nie pozostało nic innego, jak znaleźć szlak i ruszać na
południe. Tak też zrobiliśmy i w gasnącym świetle dnia, a potem przy blasku
czołówek wyszliśmy za miasto, na pobliskie pagórki i na jednym z nich rozbiliśmy
namiot.
Ku naszemu i zapewne także meteorologów zdziwieniu w nocy
padało. Nie przeszkodziło to jednak pogodzie w porannym ustabilizowaniu się, co
bardzo nas ucieszyło. Trochę czasu upłynęło,
zanim namiot wysechł, toteż wolno przeżuwaliśmy śniadanie i
kontemplowaliśmy krajobraz tegorocznej jesieni. A było na co popatrzeć. Powoli
wznoszące się słońce powodowało przyjemne dla oka pełzanie mgieł po polach oraz
oświetlało wzgórza mieniące się odcieniami zieleni i żółci. Wprost chciało się
wyjść. Namiot wprawdzie nie dosechł, jednak co tam. Idziemy. Początkowy chłód,
wkrótce ustąpił i po dłuższej chwili szliśmy już w krótkich ubraniach, jak
latem. Podążając za czerwonymi znaczkami kierowaliśmy się na wschód, mijając po
drodze niewysokie pagórki i przełęcze. W lesie mijamy ekipę wycinającą drzewa i
jednocześnie przyczynę krótkotrwałego braku oznakowania i zdezelowanej ścieżki.
W lesie jest ciągle rześko, jednak przyjemnie. Trawersujemy wierzchołek
Grodczyn (803npm), po czym za wskazaniami kompasu , na czuja szukamy dalszej
części szlaku. Nie jest to problematyczne, jednak taka wycinka denerwuje. Po wyjściu na otwartą przestrzeń zaczyna
trochę wiać, jednak „błękitna” pogoda ciągle się utrzymuje, uprzyjemniając
drogę. W dalszej części trasy zaopatrujemy się w wodę u przygodnego gospodarza,
a także odbijamy ze szlaku na ruiny
zamku Gomoła.
I tu na jakiś czas
ciekawa trasa się kończy, a ja musze „przewinąć taśmę”. Oglądając mapę i
drapiąc się w głowę postanawiam odpuścić marsz na Duszniki Zdrój i bezpośrednio
uderzyć na drogę do Zieleńca , gdzie biegnie czerwony szlak. Jezdnia jest
gładka, równa i współfinansowana niebotyczną kwotą ze środków UE, jak głosi
tablica, lecz strasznie niewygodna do marszu. Bez zastanowienia nie zatrzymując
się, „łapiemy” przejeżdżające samochody i tym sposobem szybko dojeżdżamy do
Zieleńca około godziny dwunastej.
Stamtąd niestety jesteśmy już skazani na tłuczenie asfaltu tzw.
Autostrady sudeckiej. Droga dla zmotoryzowanych jak marzenie, jednak w naszym
kierunku ruch niemal zamiera. Podczas marszu do Lasówki przejeżdżające
samochody mógłbym niemal policzyć na palcach.
Sama droga była bardzo nużąca i nudna. Kilometr za kilometrem asfalt, a
końca nie widać. Gdyby pan Orłowicz widział, jakim terenem biegnie jego
„górski” szlak, z pewnością by nie był zachwycony. Na szczęście pogoda ciągle jest doskonała a
temperatura wprost idealna. No i widoki, które pozwalają nam zachować na tym
odcinku dobre nastoje. W takiej
atmosferze opuszczamy niedocenioną Lasówkę i wreszcie wchodzimy w las. Póki co
jeszcze asfaltem – ale dziurawym jak sito. Czyżby zapowiedź dalszej ścieżki?
Zmęczeni twardą
nawierzchnią zatrzymujemy się na „obiad” (nazwa adekwatna do pory, nie do
spożywanych treści), na strategicznie położonych ławeczkach, w pobliżu skrzyżowania. Nasz relaks nie trwa długo, gdyż dziś do
przejścia mamy jeszcze spory odcinek. Kolejny etap naszej wycieczki wiedzie iglastym
lasem, gdzie ściółka pozwala zregenerować się naszym odnóżom a cień chroni od
słońca. Tak docieramy aż pod Przełęcz Spaloną , a za podejściem trawiastym
stokiem czeka nas już schronisko PTTK Jagodna.
Tu możemy posiedzieć i spojrzeć
na mapę. O nie! Czeka nas kolejne kilka kilometrów deptania asfaltu.
Pogoda zaś zaczyna się powoli psuć. Na niebie pojawiają się
cirrusy, by przed wieczorem całe niebo zasnuło się chmurami burzowymi.
Nie mamy
więc czasu do stracenia i z tą myślą zmierzamy dalej wiodącym wśród sudeckich
szlaków, tłukąc asfalt i tylko miejscami przerywając na wędrówkę w terenie.
Długopole Zdrój rozświetlają już latarnie, gdy wchodzimy do miejscowości. Tam
kupujemy tylko Kubusia i wodę, po czym zmierzamy dalej, na podejście. W świetle
czołówki kluczymy chwile po stacji kolejowej, zanim udaje się wypatrzyć szlak.
Wiedzie prosto do góry. Przechodzimy nad tunelem i dalej ciemnym lasem. Po
kilkuset metrach docieramy na wykoszoną łąkę. Tam, na granicy drzew decydujemy
się przenocować. Oparci o „belę” siana
gotujemy wieczerzę i rozmyślamy, co przyniesie nam dzień kolejny, po czym
zmykamy do śpiworów.
O szóstej rano budzik w telefonie wrzeszczy na całego. Jak
to na wyjeździe bywa – wstawać nie chce się jeszcze bardziej niż w domu, a
szarówka w namiocie nie wróży dobrej pogody.
Jakie jest moje zdziwienie, gdy po odsunięciu wejścia
ukazuje mi się niemal bezchmurny widnokrąg zakończony Masywem Śnieżnika. Faktycznie,
jeszcze jest szaro lecz tylko dlatego, ze wschód słońca już bliski. Tym lepiej
dla nas –po kilku minutach przy
śniadaniu pogoda funduje nam bajeczną grę kolorów i świateł. Wprost uniesposób
było się napatrzeć, a podczas pakowania towarzyszyła nam aura jak z bajki. Pora
jednak zejść na ziemię. Jest ładnie, ale od rana wieje i zmusza nas do
założenia kurtek. Po wyjściu z lasu wchodzimy w trawę po kolana i taka
nawierzchnia towarzyszy nam aż do drogi głównej. Nawet nie wiemy kiedy, gdy
gubimy nieoznaczony od kilkuset metrów już szlak i zamiast do Wilkanowa,
wchodzimy w szczere pola. Trochę się
rozpędziliśmy, więc trzeba się zatrzymać, przestudiować mapę i już wiem gdzie jesteśmy. Pędzimy teraz prosto na północ, po ornym
polu. Droga biegnąca parę metrów od nas jest tak zarośnięta drzewami, ze nie ma
sensu nią iść. Nie mija pół godziny, gdy ubłoconymi buciorami w końcu stajemy
na drodze przed Wilkanowem. W sklepie standardowo zaopatrujemy się w wodę nie
zagrzewając długo miejsca we wsi. Dalej szlak wiedzie w zasadzie polami. Tu
krowy i ogrodzenie z elektrycznym pastuchem, tam błoto, a jeszcze gdzie indziej
trawiaste, niewydeptane ścieżki.
Pełna różnorodność. Po wyjściu z któregoś już z kolei podejścia
wyrasta przed nami w końcu masyw Śnieżnika. Widziany z tej perspektywy jest
wprost na wyciągnięcie ręki. Punktowo-żółciejące drzewa liściaste i intensywna
zieleń iglaków sprawia, że jest na co popatrzeć. Z tyłu zostawiamy Góry Bystrzyckie i jakby
przyspieszamy kroku.
Gdy osiągamy granicę lasu wreszcie zaczynają się dla nas
góry i solidne podejście.
Pod sanktuarium Marii Śnieżniej docieramy około
południa. W sam raz by nacieszyć się widokami, posiedzieć w cieniu drzew i
zjeść „małe co nieco” . Siedzący za nami Niemcy, których jest całe mrowie,
także się cieszą, po każdym łuku z półlitrowego Kufla Żywca. Po krótkiej, ale jakże przyjemnej posiadówce
czeka nas droga w dół do Międzygórza, przerywana dodawaniem otuchy podstarzałej
wycieczce, prącej mozolnie do Sanktuarium.
-Daleko jeszcze?
-Około 10,15 minut, pół godziny, 45 minut, ……
I tak kilkanaście razy. Aż do Międzygórza, które wyłoniło
się nam niemal wprost zza drzew. Poza postkomunistycznymi budowlami na
początku, ogólnie zrobiło na nas dobre wrażenie. A Pan w stacyjce GOPR, choć
nie pytany, od razu wiedział, gdzie zmierzamy.
Podejście na Śnieżnik okazało się nudnym i monotonnym
przedsięwzięciem. Dwie godziny dreptania po równej drodze, a później ścieżce
nie były niczym przyjemnym. W dodatku pogoda zaczęła się już psuć ewidentnie.
Mimo drzew, im wyżej, tym bardziej wiało.
Halę pod Śnieżnikiem
przetrawersowaliśmy szybko, zatrzymując się w przytulnej wiacie. Tu już nie
dęło, można było narzucić na siebie polar i zrobić jedzenie. Jedzenie i dużo
gorącej herbaty. Oj tak, było milo…. W tym czasie na zewnątrz przewijali się
turyści. Niektórzy – ci bardziej „niedzielni” z ciekawością zapatrywali się na
nas. Jak to – taki wielki plecak!? Takie duże buty? Do tego nie jedzą w
schronisku tylko na zewnątrz, jak zwierzęta ;) – zapewne pomyślał niejeden.
Mnie to wszystko trochę śmieszyło. Więc postanowiłem podśmiewać się z nich, a
oni pewnie nie pozostawali mi dłużni. Na sam Śnieżnik nie wchodziliśmy - zostanie na przyszłość.
Po jedzeniu zebraliśmy graty do kupy i udaliśmy się w dalszą
podróż. Był to przyjemny spacerek, bez konkretnych podejść, czy stromych
zejść.
Na Czarnej Górze z wieży widokowej,
w świszczącym i szumiącym otoczeniu, obejrzeliśmy dalszy fragment naszej drogi.
Pięknie to wyglądało.
Po zejściu dość stromym stokiem, ku naszemu zdziwieniu
drogę przecięły nam owce. Całe stado i to w dodatku bez pasterza. Ten był parę
kilometrów dalej. Tak się składało, że
akurat na naszej drodze i braliśmy od niego wodę. A owce powoli, niemal „spirytusoidą” wkrótce do
niego przylazły. Ciekawe zjawisko.
W tym miejscu, wieczorną porą, na przełęczy Puchaczówka
mogliśmy przenocować, albo pchać się kolejne dwie godziny lasem. No i się
wepchaliśmy. Nie był to szczególnie przyjemny spacerek, już trzeciego dnia
chodziliśmy i rozbijaliśmy się po nocy, ale co zrobić. Teraz przy punktowym świetle pokonujemy Wilczyniec, przełęcz pod
Chłopkiem aż docieramy na skraj lasu. Tu już zapewne w dzień zauważylibyśmy
wieś Katy Bystrzyckie – sądzimy po odgłosie ujadającego psa. Już od dłuższej
chwili rozglądaliśmy się za biwakiem, dlatego nie mam zamiaru daleko szukać
miejsca. Rozbijamy się pare metrów od wizjery lasu, po czym w nieciekawych
nastrojach gotujemy jedzenie i z czołówkami na głowie usiłujemy trafiać łyżką
do ust. Szybko po tym gramolimy się do śpiworów, gdyż pogoda nie zachęca na
dłuższe posiadówki . Po niebie przewalają się chmury, gnane podmuchami wiatru,
który przez cały dzisiejszy dzień nie miał ochoty zelżeć.
Czwartkowy ranek niestety nas nie zachwycił, a pogoda nie
poprawiła się, jak ostatnimi dniami miała w zwyczaju. Nie było nawet bardzo na
czym oko zawiesić, toteż spakowaliśmy
manatki i ruszyliśmy w stronę tzw. Kątów Bystrzyckich. A wieś to była dziwaczna.
Sprawiała jakby upiorne wrażenie. Nie zauważyłem żadnego człowieka, a domy przedstawiały taki stan, jakby wkrótce
miały się zawalić. Wszędzie pusto i nieprzyjemnie. Co w ogóle wczoraj na nas
szczekało? No nie wiadomo. Wieś wkrótce
mijamy i wchodzimy na chwile w przyjemniejszy dla oka teren. Na chwile, gdyż
przed samym Lądkiem Zdrój po naszej lewej stronie wyrasta wysypisko śmieci.
Wkrótce do walorów wizualnych dochodzą niewątpliwie wyborne efekty węchowe.
…. Byle szybko minąć to miejsce.
A chmury za nami
robią się coraz ciemniejsze i coraz gęstsze. W Lądku horyzont przedstawia nam
się wręcz wcale optymistycznie. Będzie trzeba zmoknąć na finiszu – pomyślałem
przeżuwając drożdżówkę na „lądkowym” rynku. W mieście posiedzieliśmy chwile,
zawieszając oczy na interesującej bryle ratusza i przegryzając małe sniadanko ,
po czym oddaliśmy się w kierunku przełęczy pod Konikiem.
Teren leśny, w zasadzie mało ciekawy, toteż
mijamy go bez zbędnej zwłoki. Parę razy straszy nas deszcz, jednak pogoda jest
dla nas ciągle łaskawa.
Po drodze
przechodzimy wieś Orłowiec, by zaraz za nim rozpocząć właściwe ostatnie podejście
wyjazdu – na Jawornik Wielki. Około piętnastej osiągamy wierzchołek i kierujemy
się na pobliską wieże widokową.
Z góry
dostrzegamy, że właściwie tylko nad nami (nad tą częścią gór) przewalają się
niskie chmury, zaś spod nich, na
horyzoncie widać nawet przebłyski promieni słonecznych. Tym samym jest
nadzieja, że nie zmokniemy.
Od Złotego Stoku dzieli nas już tylko około godzina
drogi, toteż nie spieszymy się, zatrzymując na zlikwidowanie pozostałych
zapasów i podziwiając widoki.
Gdy docieramy do miasta pogoda nieco się stabilizuje. Toteż
w przyjemnym świetle obserwujemy resztki poniemieckiej architektury Złotego
Stoku i po krótkiej przerwie ruszamy dalej – do Paczkowa. A kolejne kilometry
nie przynoszą nic ciekawego oprócz bólu w stopach.
Ostatni odcinek biegnie
bowiem, poza dwoma kilkusetmetrowymi fragmentami, tylko i wyłącznie asfaltem.
Nie jest to najmilsze po całym dniu
chodzenia, jednak tłuczemy te ostatnie kilometry bez sprzeciwu. Zmrok zastaje nas za wioską Błotnica, toteż
biwak rozkładamy na najbliższym polu, kilkaset metrów od drogi.
Mimo średniej
pogody tego dnia, było nam dane obserwować
gorejący zachód słońca i po
jedzeniu bez zwłoki położyliśmy się spać.
Rankiem, co prawda wiatr nie ustał, jednak pogoda trochę się
poprawiła. Ostatnie kilometry dzielące nas do Paczkowa pokonujemy od ósmej do dziesiątej
rano.
Miasto urzeka ciekawa architektura i historią. Otoczone zachowanymi
jeszcze murami obronnymi, z pięknym ratuszem i wyniosłą bryłą katedry
obronnej zachęca do zwiedzenia. Właściwie nie mamy jeszcze pewnych planów na
dziś, toteż po pobieżnym obejściu nader interesującej
starówki, szukamy informacji turystycznej.
Tam zasięgamy wiedzy o pozostałej części Głównego Szlaku Sudeckiego
(przedłużonej). Co ciekawe nie jest ona kompletna i dopiero po jakimś czasie
dowiadujemy się, ile jeszcze ciągnie się czerwony szlak. Niby jest to
kilkadziesiąt kilometrów lecz patrząc na jego przebieg szybko nam się
odechciewa dalszej wędrówki. Wiedzie on
bowiem wiejskimi drogami, asfaltem,
dopiero od Głuchołazów podchodząc w góry.
W związku z tym, że jedynym minusem tego wyjazdu okazały się
odcinki asfaltowe, a Anita od jakiegoś czasu skarżyła się na ból więzadła –
rezygnujemy z przyjemności przedłużenia sobie wędrówki. Kończymy GSS na 379
kilometrze, tam gdzie pierwotnie była granica szlaku. I dla mnie jest to
definitywny koniec. Może ktoś ma inny zamysł i swoje zdanie, ale klepać asfalt,
bez przyjemności, tylko po to żeby przejść, wydaje mi się bezsensowne. Lepiej kiedyś poświęcić weekend i przejść
odcinek od Głuchołazów do Prudnika. Jednak nie dziś…
Wychodzimy więc łapać stopa na najbliższą drogę krajową. Po
pół godziny oczekiwania w kiepskim miejscu jedziemy już do Nysy. Dalej z dwoma kierowcami
docieramy pod bramki na autostradzie, na wysokości Opola. Tu także dopisuje nam
szczęście – wkrótce zatrzymuje się kierowca jadący prosto do Krakowa. Okazuje się, że w przeszłości dużo podróżował
tym środkiem transportu. Potem zaczęła się praca, brak czasu itp… Feeee!!, jak
często to słyszę. :D
Około szesnastej wysiadamy w Krakowie i tu nasza podróż
właściwe się kończy. Teraz wybieramy
publiczny środek transportu – PKS i po wyczekaniu swego w korkach, na krakowskich
arteriach wyjazdowych, wracamy do domów.
Super! Ja chyba podejmę się GSS na wiosnę. Miejmy nadzieję. Dodaję do ulubionych. Pozdro z Legnicy ;)
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNiestety, GSS kończy się na Górach Opawskich w Prudniku (źródło: http://www.cotg.pttk.pl/gss/got.html), także temat nie do końca zamknięty ;) Pozostaje m. in. niewdzięczny, ponad 40-km asfaltowy odcinek po drodze. Sam w lipcu podejmuję wyzwanie (całe szczęście udało mi się zaliczyć finanse w terminie i nie czeka mnie kampania wrześniowa ;) ) i mam zamiar przejść GSS w całości za jednym podejściem. Aby tylko pogoda dopisała :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTak, masz rację;). Jednak iść by mi się już nie chciało. Może kiedyś go przebiegnę - z upływem lat przerzuciłem się na tę formę aktywności. Powodzenia życzę i pozdrawiam.
Usuń