sobota, 13 października 2012

Autostopem do Gruzji I Prolog


Autostopem do Gruzji

Prolog
Było już po południu kolejnego,  upalnego,  dnia.  Jak na polskie warunki i datę 20ego sierpnia niemalże zbyt ciepłego.  Na ulicach pustki, ludzie pozaszywani  w domach, tylko przymusowo zapuszczali się w skwar,  zapewne przeklinając cicho .
Na stację benzynową w Dukli wtacza się ciężarówka .  Mimo iż to niedaleko granicy kierowca nie ma zamiaru tankować, jeść czy robić dłuższej pauzy. Właściwie z własnej inicjatywy nawet by tu nie przyjechał. Właściwe…. 
Klimatyzowana kabina nie odzwierciedla temperatury na zewnątrz. Otwierając drzwi uderza mnie fala gorąca.
-Haha, chciałem wyjechać, żeby już dłużej nie znosić upałów.  Przyjechałem do Polski, a tu nie da się wytrzymać
Moje zdanie pozostaje bez komentarza, jednak sam na niego  nie liczyłem. Wprawną już sekwencja ruchów wyskakuję na ziemię niemal dwa metry  poniżej. Czynności powtarzane, jakże często przez ostatni miesiąc, przebiegają już niemal rutynowo. Teraz plecaki. Mój – cięższy odbieram od Anity jako pierwszy. Potem kolejny. Wreszcie wysiada i moja towarzyszka.  Pozostaje  wymiana paru miłych słów z kierowcą, trzask drzwi i dopiero mogę ogarnąć sytuację.  Jestem przecież w Polsce.  Już bodajże czterdziestu minut.  Po  trzydziestu trzech  dniach włóczęgi  perspektywa normalnego łóżka wreszcie staje przed oczyma. Wróciłem!  A gdzie byłem?  W Gruzji? Na Kazbeku?.....
…Taaak,  zbieram myśli , to może się sprzedać :D – „Autostopem na Kazbek”
         Pisząc tą relację cofam się w przeszłość i próbuję określić, kiedy zaplanowaliśmy wyjazd do Gruzji. No i jakoś nie mogę sobie przypomnieć.  Jedno jest pewne – w marcu „mimochodek” już zamawiał bilety do Tbilisi na 27ego lipca.  Nikt wtedy nie powiedziałby, że mój wyjazd będzie  autostopowy.  Nie będę oszukiwał – chciałem kupić bilet. Kusił mnie on bardzo. Jednak jakoś udawało mi się przeciągać ta kwestie dalej i dalej… No i w końcu podrożały tak, że wreszcie zadziałał pierwotny instynkt studenta. Tak jest przyjaciele – skąpstwo nie pozwoliło mi już kupić biletów, które na ten moment znacznie podrożały. 

No i stało się faktem – jedziemy na stopa. Poza dogłębnym przestudiowaniem trasy, wgraniem mapy która nie działała na GPS i zakupem tony żarcia większych przygotowań nie było.  A i to parę dni przed.  Nie czarujmy się, niedawno wróciłem z górek rumuńskich i te 5 dni które mi zostało spędziłem w domu nie robiąc nic konstruktywnego. Oczywiście nie dotyczy to tematu góry przez wielkie „K”(Kazbek), gdyż ją miałem przestudiowaną już od zimy.





I – Podróż do Gruzji

         Żeby dłużej znużonego czytelnika nie nudzić jest 18sty lipca roku 2012 i znajdujemy się w miejscowości Rozdziele, na drodze bodajże krajowej, prowadzącej do Dukli.
Stoimy i czekamy. Długo – prawie dwie godziny zanim dostajemy się kawałek za Duklę. Tam również nie jest najlepiej – dwie staruszki podwożą nas na granicę po kolejnych dwóch kontemplowania beskidzkiego krajobrazu.  Tam moje nerwy znowu poddawane są próbie – stoimy już dziś sześć godzin , a przejechaliśmy niecałe 50km. Na szczęście wieczorem sytuacja się poprawia i  pojawia się ciężarówka  i z kierowcami TIRów dojeżdżamy za granicę węgierską. Jest już noc, także niewiele myśląc  kupujemy wodę i  rozbijamy się w pobliżu TESCO.






Kolejny dzień to jedna wielka stopowa porażka. Kupę czasu zajmuje nam wydostanie się pod wjazd na autostradę w okolicach Miskolca. Tam także czekamy już standardowe dla nas dwie godziny  zanim pojawia się człowiek jadący do Budapesztu. Idzie nam bardzo źle, co nie wpływa pozytywnie na morale.
W Budapeszcie Anicie udało się znaleźć nocleg przez Couch Surfing. Jest już siedemnasta, więc nie planujemy dalszej jazdy na południe. Do tego, po przyjemnym wczorajszym osiemnasto celcjuszowym dniu , dziś przyszedł ponad trzydziestkowy upał i trochę nas spaliło delikatnie rzecz ujmując. 

Wieczór mamy tym samym zaplanowany. Idziemy oglądać starą Budę i Peszt. Pokrótce w mieście byłem pierwszy raz, a zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie. Wspaniała architektura różnych epok i stosunkowo nieduży ruch turystyczny w tym dniu sprawiły, ze wieczór ten był niemal urlopem po dwóch dniach stania przy drodze. W nocy rozpętała się niezła burza, po której wstał pochmurny poranek.













 Po śniadaniu nasz dobrodziej poinformował nas jak trafić na obwodnicę miasta , więc bez trudności, w przeciągu półtorej godziny  staliśmy już na wylotówce z tabliczką „Szeged” w ręku. Po jakichś  czterdziestu minutach czekania miły Niemiec podwozi nas na parking w okolicach miasta, którego nazwy nie umiem wymówić i tam znowu szukamy szczęścia wśród rozpędzonych samochodów. Około godziny czekania i zatrzymuje się TIR. Lepiej – turecki TIR. Bez namysłu wsiadamy. Sympatyczny, dla mnie wprost ikoniczny Turek z wiecznym bananem na twarzy jedzie gdzieś do Kazachstanu. Dokładniej nie udało się ustalić, bo kierowca ani po niemiecku, rosyjsku czy angielsku nie mówi. Wygląda to, że my swoje, on swoje i każdy się cieszy. Turek jedzie przez Rumunię, a nasz pierwotny plan zakładał Serbię, jednak darowanemu się w zęby nie zagląda i siłą rzeczy nie oponujemy przeciwko zmianie trasy.   Wszystko miało być już proste, jednak życie czasem wiedzie pod górkę. Jeszcze przed granicą  zatrzymała nas węgierska policja i Turek musiał „za nas” zapłacić. Co prawda tylko dziesięć euro do policyjnej kieszeni, jednak zwrotu nie chciał, a i chęć dalszej jazdy z nami też z niego umknęła.
Przechodzimy więc granicę z Rumunią w Nadlac na piechotę. Pogranicznicy widząc nasze wielkie plecaki  pytają gdzie się wybieramy. Naszej odpowiedzi towarzyszy miły uśmiech na ich twarzach, niemal mówiący „ehh Polaki, Polaki”.

Nam wtedy jednak bardzo do śmiechu nie było. Bo ani mapy ani planu jazdy przez Rumunię nie mieliśmy a o powrocie nie było mowy. Więc  było źle, a jest gorzej. Trochę już zrezygnowani po rumuńskiej stronie próbujemy zatrzymać jakiś samochód. Nie mija pietnascie minut, gdy zatrzymuje się srebrny Mercedes. Nieogolony facet od razu wysiada i  otwiera bagażnik. Gdy mówi, że jest Gruzinem nie bardzo chce nam się wierzyć. Pytam więc czy jedzie do Gruzji, jakby szukając potwierdzenia. Słysząc pozytywną odpowiedź niemal jestem pewien – szczęście się w końcu do nas uśmiechnęło.  A o tym, gdzie jedziemy dowiedział się od rumuńskich pograniczników.
Zura, jak wkrótce poznaliśmy jego imię.  sprowadzał samochody z Niemiec do Gruzji i tą drogę nieraz już pokonywał. Palił mnóstwo papierosów i prowadził samochód niczym maszyna. Po kolejnych paru dnia mogłem powiedzieć jeszcze jedno -  okazał się najwspanialszą osobą  spotkaną podczas tego wyjazdu.
-I’m your lucky ticket,  słyszymy w pewnym momencie
-Yes Zura, Yes ,you are….,

Tymczasem mkniemy już rumuńskimi  równinami w kierunku Sibiu, bez obawy co czeka nas jutro.  Zura prowadzi całą noc bez przerwy. Tak podobno robi zazwyczaj. My, mając w sobie mniej samozaparcia przesypiamy Bukareszt i dopiero po przejechaniu Dunaju budzą nas pogranicznicy bułgarscy sprawdzający dowody. Jeszcze blisko dwie godziny jazdy i zatrzymujemy się zjeść coś lokalnego, wziąć prysznic i wypić czaj, który podają tu już na sposób turecki.  W kolejne kilka godzin przemierzamy Bułgarię, w stronę podrzędnego przejścia granicznego, na południe od większego Edirne. Tam już upływa nam trochę czasu, bo zaliczamy ze  cztery  szlabany i musimy kupić wizy. dziewięćdziesięciodniowa to koszt piętnastu euro dla Polaka . Krótszych nie ma.

Turcja wita nas nieznośnym skwarem i szerokimi drogami po horyzont.  Do końca dnia możemy bez przeszkód sunąć w stronę Bosforu.  Ściemnia się już gdy przejeżdżamy przez oświetlony Istambuł. Właściwie to nie wiadomo kiedy do niego wjeżdżamy, gdyż aglomeracja zaczyna się kilkadziesiąt kilometrów od dawnego Konstantynopola i kończy już głęboko w Azji.  Pewne jest, że miasto zrobiło na mnie piorunujące wrażenie - pozytywne albo i nie. Beton, szkoło i stal po horyzont. Teraz już gorączkowo myślałem, jakby można wydostać się z niego bez użycia autobusu.  Na pewno nie będzie to łatwe.

Stukot kół o mały próg jezdni zakomunikował nam , że wjeżdżamy na Bosfor. Jeszcze chwila kontemplacji tego, co zostało z dawnej stolicy Bizancjum  i już pojawia się napis (co prawda myślałem że będzie większy i lepiej widoczny)
-Welcome in Asia, rzecze Zura pociągając  papierosa. I to też widniało na tablicy.
A sam Gruzin, o czym nie wspomniałem, po angielsku mówi raczej słabo , gdyż tego jezyka dopiero się uczy.  Bynajmniej nie przeszkadza nam to w komunikacji z nim, która jest jakże specyficzna. Mianowicie ze mną Zura rozmawia po rosyjsku, z Anitą po niemiecku, a oba te języki zna bardzo dobrze . Nieraz zdarza się więc wymiana zdań w trzech czy czterech językach , która z boku wydawałaby się wręcz komiczna. Może i jest, jednak rozmawia nam się wyśmienicie.


Tej nocy śpimy gdzieś na zjeździe z autostrady. Już standartowo budzi nas upał. Robimy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i tu czeka nas dwa dni przerwy. Gruzin już wcześniej powiedział nam o tym, że w Turcji będzie malował samochód i robi przerwę. Jako, że mamy pewny bilet, nie chce nam się na siłę szukać szczęścia na stopa. Toteż kolejne dwa dni spędzamy właściwie nie robiąc nic.
W dalszą drogę wyruszamy dopiero wieczorem. Kolejne dwieście czy trzysta kilometrów i znowu śpimy gdzieś na dziko przy autostradzie.

Rano  docieramy do Samsunu. Stamtąd, aż do Gruzji czeka nas jazda wybrzeżem Morza Czarnego. Naprawdę droga warta przejechania, ze względu na widoki, jak i stan nawierzchni.  Tylko z powodu Ramadanu plaże są puste. Kompletnie. Dla mnie wydało się to bardzo dziwne. Wszystko zmienia się na granicy z Gruzją, którą osiągamy popołudniem. 






Czekając w dwustumetrowej kolejce możemy obserwować ludzi wylegujących się na plaży. Granice musimy przejść na piechotę i już po drugiej stronie na powrót wsiadamy do samochodu.  










Teraz, na przejściu w Sarpi można zebrać myśli z paru dni. Dojechaliśmy! Po ośmiu dniach. Pierwszy szczebelek z drabiny naszego wyjazdu zaliczony. Do tego mamy transport do Tbilisi mamy zapewniony  i póki co zero zmartwień na głowie. Normalne problemy zostają za nami. Przed nami tylko droga i choć nie tak dobrej jakości jak turecka, to jednak droga niemal u celu.................





CDN.

4 komentarze:

  1. Super! kolejne osoby dzięki którym chce się podróżować stopem. W końcu sam się zbiorę i pojadę. Zniecierpliwiony czekam na ciąg dalszy!
    Pozdrawiam
    P.

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę, że na bogato - z żarciem, prysznic, jakieś jeszcze dżipiesy...

    Jeśli byłeś gdzieś do 27 lipca, to bardzo możliwe, że się mijaliśmy, bo ja jechałem od Rosji.

    Mam nadzieję, że dane było Ci śmigać z Turasami tirami.

    Pozdro!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nom , na 33 dni mieliśmy prysznic tyle razy, ile powinieneś mieć placów u prawicy :). A jak płaciliśmy za nocleg to i tak na glebie, nie na łóżku. Ja dziękuję za takie bogactwo. W Tureckich TIRach jeździliśmy. Raz lepiej, raz gorzej to wyglądało. Zresztą przeczytasz :)
      Pozdrawiam

      P.S. A GPS pożyczony, do tego mampa się spieprzyła i tylko funkcje alimetru pełnił

      Usuń
  3. Świetna robota :)Dziękuję za relację !

    Pozdrawienia z Wrocławia

    OdpowiedzUsuń