Autostopem do Gruzji
Prolog
Było już po południu kolejnego, upalnego,
dnia. Jak na polskie warunki i
datę 20ego sierpnia niemalże zbyt ciepłego.
Na ulicach pustki, ludzie pozaszywani
w domach, tylko przymusowo zapuszczali się w skwar, zapewne przeklinając cicho .
Na stację benzynową w Dukli wtacza się ciężarówka . Mimo iż to niedaleko granicy kierowca nie ma
zamiaru tankować, jeść czy robić dłuższej pauzy. Właściwie z własnej inicjatywy
nawet by tu nie przyjechał. Właściwe….
Klimatyzowana kabina nie odzwierciedla temperatury na
zewnątrz. Otwierając drzwi uderza mnie fala gorąca.
-Haha, chciałem wyjechać, żeby już dłużej nie znosić
upałów. Przyjechałem do Polski, a tu nie
da się wytrzymać
Moje zdanie pozostaje bez komentarza, jednak sam na niego nie liczyłem. Wprawną już sekwencja ruchów
wyskakuję na ziemię niemal dwa metry
poniżej. Czynności powtarzane, jakże często przez ostatni miesiąc,
przebiegają już niemal rutynowo. Teraz plecaki. Mój – cięższy odbieram od Anity
jako pierwszy. Potem kolejny. Wreszcie wysiada i moja towarzyszka. Pozostaje
wymiana paru miłych słów z kierowcą, trzask drzwi i dopiero mogę ogarnąć
sytuację. Jestem przecież w Polsce. Już bodajże czterdziestu minut. Po trzydziestu
trzech dniach włóczęgi perspektywa normalnego łóżka wreszcie staje
przed oczyma. Wróciłem! A gdzie
byłem? W Gruzji? Na Kazbeku?.....
…Taaak, zbieram myśli
, to może się sprzedać :D – „Autostopem na Kazbek”
Pisząc tą
relację cofam się w przeszłość i próbuję określić, kiedy zaplanowaliśmy wyjazd
do Gruzji. No i jakoś nie mogę sobie przypomnieć. Jedno jest pewne – w marcu „mimochodek” już
zamawiał bilety do Tbilisi na 27ego lipca.
Nikt wtedy nie powiedziałby, że mój wyjazd będzie autostopowy.
Nie będę oszukiwał – chciałem kupić bilet. Kusił mnie on bardzo. Jednak
jakoś udawało mi się przeciągać ta kwestie dalej i dalej… No i w końcu
podrożały tak, że wreszcie zadziałał pierwotny instynkt studenta. Tak jest
przyjaciele – skąpstwo nie pozwoliło mi już kupić biletów, które na ten moment
znacznie podrożały.
No i stało się faktem – jedziemy na stopa. Poza dogłębnym
przestudiowaniem trasy, wgraniem mapy która nie działała na GPS i zakupem tony
żarcia większych przygotowań nie było. A
i to parę dni przed. Nie czarujmy się,
niedawno wróciłem z górek rumuńskich i te 5 dni które mi zostało spędziłem w
domu nie robiąc nic konstruktywnego. Oczywiście nie dotyczy to tematu góry
przez wielkie „K”(Kazbek), gdyż ją miałem przestudiowaną już od zimy.
I – Podróż do Gruzji
Żeby dłużej
znużonego czytelnika nie nudzić jest 18sty lipca roku 2012 i znajdujemy się w
miejscowości Rozdziele, na drodze bodajże krajowej, prowadzącej do Dukli.
Stoimy i czekamy. Długo – prawie dwie godziny zanim
dostajemy się kawałek za Duklę. Tam również nie jest najlepiej – dwie staruszki
podwożą nas na granicę po kolejnych dwóch kontemplowania beskidzkiego
krajobrazu. Tam moje nerwy znowu
poddawane są próbie – stoimy już dziś sześć godzin , a przejechaliśmy niecałe
50km. Na szczęście wieczorem sytuacja się poprawia i pojawia się ciężarówka i z kierowcami TIRów dojeżdżamy za granicę
węgierską. Jest już noc, także niewiele myśląc
kupujemy wodę i rozbijamy się w
pobliżu TESCO.
Kolejny dzień to jedna wielka stopowa porażka. Kupę czasu
zajmuje nam wydostanie się pod wjazd na autostradę w okolicach Miskolca. Tam
także czekamy już standardowe dla nas dwie godziny zanim pojawia się człowiek jadący do
Budapesztu. Idzie nam bardzo źle, co nie wpływa pozytywnie na morale.
W Budapeszcie Anicie udało się znaleźć nocleg przez Couch
Surfing. Jest już siedemnasta, więc nie planujemy dalszej jazdy na południe. Do
tego, po przyjemnym wczorajszym osiemnasto celcjuszowym dniu , dziś przyszedł
ponad trzydziestkowy upał i trochę nas spaliło delikatnie rzecz ujmując.
Wieczór mamy tym samym zaplanowany. Idziemy oglądać starą Budę i Peszt.
Pokrótce w mieście byłem pierwszy raz, a zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie.
Wspaniała architektura różnych epok i stosunkowo nieduży ruch turystyczny w tym
dniu sprawiły, ze wieczór ten był niemal urlopem po dwóch dniach stania przy
drodze. W nocy rozpętała się niezła burza, po której wstał pochmurny poranek.
Po śniadaniu nasz
dobrodziej poinformował nas jak trafić na obwodnicę miasta , więc bez trudności,
w przeciągu półtorej godziny staliśmy
już na wylotówce z tabliczką „Szeged” w ręku. Po jakichś czterdziestu minutach czekania miły Niemiec
podwozi nas na parking w okolicach miasta, którego nazwy nie umiem wymówić i
tam znowu szukamy szczęścia wśród rozpędzonych samochodów. Około godziny
czekania i zatrzymuje się TIR. Lepiej – turecki TIR. Bez namysłu wsiadamy.
Sympatyczny, dla mnie wprost ikoniczny Turek z wiecznym bananem na twarzy
jedzie gdzieś do Kazachstanu. Dokładniej nie udało się ustalić, bo kierowca ani
po niemiecku, rosyjsku czy angielsku nie mówi. Wygląda to, że my swoje, on
swoje i każdy się cieszy. Turek jedzie przez Rumunię, a nasz pierwotny plan
zakładał Serbię, jednak darowanemu się w zęby nie zagląda i siłą rzeczy nie
oponujemy przeciwko zmianie trasy.
Wszystko miało być już proste, jednak życie czasem wiedzie pod górkę.
Jeszcze przed granicą zatrzymała nas
węgierska policja i Turek musiał „za nas” zapłacić. Co prawda tylko dziesięć
euro do policyjnej kieszeni, jednak zwrotu nie chciał, a i chęć dalszej jazdy z
nami też z niego umknęła.
Przechodzimy więc granicę z Rumunią w Nadlac na piechotę.
Pogranicznicy widząc nasze wielkie plecaki
pytają gdzie się wybieramy. Naszej odpowiedzi towarzyszy miły uśmiech na
ich twarzach, niemal mówiący „ehh Polaki, Polaki”.
Nam wtedy jednak bardzo do śmiechu nie było. Bo ani mapy ani
planu jazdy przez Rumunię nie mieliśmy a o powrocie nie było mowy. Więc było źle, a jest gorzej. Trochę już zrezygnowani
po rumuńskiej stronie próbujemy zatrzymać jakiś samochód. Nie mija pietnascie
minut, gdy zatrzymuje się srebrny Mercedes. Nieogolony facet od razu wysiada
i otwiera bagażnik. Gdy mówi, że jest
Gruzinem nie bardzo chce nam się wierzyć. Pytam więc czy jedzie do Gruzji,
jakby szukając potwierdzenia. Słysząc pozytywną odpowiedź niemal jestem pewien
– szczęście się w końcu do nas uśmiechnęło. A o tym, gdzie jedziemy dowiedział się od
rumuńskich pograniczników.
Zura, jak wkrótce poznaliśmy jego imię. sprowadzał samochody z Niemiec do Gruzji i tą
drogę nieraz już pokonywał. Palił mnóstwo papierosów i prowadził samochód
niczym maszyna. Po kolejnych paru dnia mogłem powiedzieć jeszcze jedno - okazał się najwspanialszą osobą spotkaną podczas tego wyjazdu.
-I’m your lucky ticket, słyszymy w pewnym momencie
-Yes Zura, Yes ,you are….,
Tymczasem mkniemy już rumuńskimi równinami w kierunku Sibiu, bez obawy co
czeka nas jutro. Zura prowadzi całą noc
bez przerwy. Tak podobno robi zazwyczaj. My, mając w sobie mniej samozaparcia przesypiamy
Bukareszt i dopiero po przejechaniu Dunaju budzą nas pogranicznicy bułgarscy
sprawdzający dowody. Jeszcze blisko dwie godziny jazdy i zatrzymujemy się zjeść
coś lokalnego, wziąć prysznic i wypić czaj, który podają tu już na sposób
turecki. W kolejne kilka godzin
przemierzamy Bułgarię, w stronę podrzędnego przejścia granicznego, na południe
od większego Edirne. Tam już upływa nam trochę czasu, bo zaliczamy ze cztery szlabany i musimy kupić wizy. dziewięćdziesięciodniowa
to koszt piętnastu euro dla Polaka . Krótszych nie ma.
Turcja wita nas nieznośnym skwarem i szerokimi drogami po
horyzont. Do końca dnia możemy bez
przeszkód sunąć w stronę Bosforu.
Ściemnia się już gdy przejeżdżamy przez oświetlony Istambuł. Właściwie
to nie wiadomo kiedy do niego wjeżdżamy, gdyż aglomeracja zaczyna się
kilkadziesiąt kilometrów od dawnego Konstantynopola i kończy już głęboko w
Azji. Pewne jest, że miasto zrobiło na
mnie piorunujące wrażenie - pozytywne albo i nie. Beton, szkoło i stal po horyzont.
Teraz już gorączkowo myślałem, jakby można wydostać się z niego bez użycia
autobusu. Na pewno nie będzie to łatwe.
Stukot kół o mały próg jezdni zakomunikował nam , że
wjeżdżamy na Bosfor. Jeszcze chwila kontemplacji tego, co zostało z dawnej stolicy
Bizancjum i już pojawia się napis (co
prawda myślałem że będzie większy i lepiej widoczny)
-Welcome in Asia, rzecze Zura pociągając papierosa. I to też widniało na tablicy.
A sam Gruzin, o czym nie wspomniałem, po angielsku mówi
raczej słabo , gdyż tego jezyka dopiero się uczy. Bynajmniej nie przeszkadza nam to w
komunikacji z nim, która jest jakże specyficzna. Mianowicie ze mną Zura rozmawia
po rosyjsku, z Anitą po niemiecku, a oba te języki zna bardzo dobrze . Nieraz
zdarza się więc wymiana zdań w trzech czy czterech językach , która z boku
wydawałaby się wręcz komiczna. Może i jest, jednak rozmawia nam się
wyśmienicie.
Tej nocy śpimy gdzieś na zjeździe z autostrady. Już
standartowo budzi nas upał. Robimy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów i tu czeka
nas dwa dni przerwy. Gruzin już wcześniej powiedział nam o tym, że w Turcji
będzie malował samochód i robi przerwę. Jako, że mamy pewny bilet, nie chce nam
się na siłę szukać szczęścia na stopa. Toteż kolejne dwa dni spędzamy właściwie
nie robiąc nic.
W dalszą drogę wyruszamy dopiero wieczorem. Kolejne dwieście
czy trzysta kilometrów i znowu śpimy gdzieś na dziko przy autostradzie.
Rano docieramy do
Samsunu. Stamtąd, aż do Gruzji czeka nas jazda wybrzeżem Morza Czarnego.
Naprawdę droga warta przejechania, ze względu na widoki, jak i stan
nawierzchni. Tylko z powodu Ramadanu
plaże są puste. Kompletnie. Dla mnie wydało się to bardzo dziwne. Wszystko
zmienia się na granicy z Gruzją, którą osiągamy popołudniem.
Czekając w
dwustumetrowej kolejce możemy obserwować ludzi wylegujących się na plaży.
Granice musimy przejść na piechotę i już po drugiej stronie na powrót wsiadamy
do samochodu.
Teraz, na przejściu w Sarpi można zebrać myśli z
paru dni. Dojechaliśmy! Po ośmiu dniach. Pierwszy szczebelek z drabiny naszego wyjazdu
zaliczony. Do tego mamy transport do Tbilisi mamy zapewniony
i póki co zero zmartwień na głowie. Normalne problemy zostają za nami.
Przed nami tylko droga i choć nie tak dobrej jakości jak turecka, to jednak
droga niemal u celu.................
Więcej zdjęć : https://plus.google.com/photos/113571562929601664690/albums/5782716695816455953
Wideo:
CDN.
Super! kolejne osoby dzięki którym chce się podróżować stopem. W końcu sam się zbiorę i pojadę. Zniecierpliwiony czekam na ciąg dalszy!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
P.
Widzę, że na bogato - z żarciem, prysznic, jakieś jeszcze dżipiesy...
OdpowiedzUsuńJeśli byłeś gdzieś do 27 lipca, to bardzo możliwe, że się mijaliśmy, bo ja jechałem od Rosji.
Mam nadzieję, że dane było Ci śmigać z Turasami tirami.
Pozdro!
Nom , na 33 dni mieliśmy prysznic tyle razy, ile powinieneś mieć placów u prawicy :). A jak płaciliśmy za nocleg to i tak na glebie, nie na łóżku. Ja dziękuję za takie bogactwo. W Tureckich TIRach jeździliśmy. Raz lepiej, raz gorzej to wyglądało. Zresztą przeczytasz :)
UsuńPozdrawiam
P.S. A GPS pożyczony, do tego mampa się spieprzyła i tylko funkcje alimetru pełnił
Świetna robota :)Dziękuję za relację !
OdpowiedzUsuńPozdrawienia z Wrocławia